Odkupienie (I)

25 września 2012

Opowiadanie z serii:
Odkupienie

1 godz 24 min

Poniższe opowiadanie zawiera wyjątkowo kontrowersyjne sceny!
Witam,
Drogi czytelniku, nim zagłębisz się w tekst mojego autorstwa, chciałem Cię ostrzec – nie jest to krótka historyjka, przepełniona pornograficznym seksem. Starałem się napisać coś, co posiada ręce i nogi, postaci z jakąś duszą a nie puste manekiny, które wykonują ruchy frykcyjne.
Niestety, nie jestem posiadaczem talentu prawdziwych pisarzy, dlatego prosiłbym o wyrozumiałość za moje grafomańskie wypociny.

Niniejszy tekst został napisany specjalnie dla portalu Pokątne, jednak nie wykluczam zaprezentowania go na innych stronach, jeżeli odniesie sukces. Nalegałbym, aby moje prawa autorskie zostały uszanowane i nie rozpowszechniano mojej pracy bez mojej wiedzy. Jeżeli pragniesz to przetłumaczyć, gdzieś opublikować, skontaktuj się ze mną, jestem pewien, że dojdziemy do konsensusu.

Co do realiów opowiadania – tekst jest oparty bardzo luźno na świecie przedstawionym w grze Carrier Command Gaea Mission. Niestety, sama gra nie została jeszcze wydana, miałem dostęp jedynie do publicznych materiałów na jej temat, dlatego w przyszłości mogą pojawić się pewne nieścisłości, wynikłe z tego powodu.

Opowiadanie obraca się głównie wokół tematyki związku kazirodczego dwojga ludzi. Jeżeli nie lubisz takich klimatów, możesz spokojnie poszukać czegoś innego do czytania i nie obrażać mnie za wyzwanie, które podjąłem.
Również, tematyka rasizmu jest zaakcentowana ze względów fabularnych.

Życzę miłej lektury i liczę na kreatywne opinie!
Pozdrawiam,
J&T
jokerthief115@gmail.com

- I, rozumiesz, on wtedy wcisnął temu japiszonowi ten batonik w japę!

Czwórka młodych ludzi zaczęła śmiać się pod nosami, prawie wypadając ze swoich foteli. Dziewczyna siedząca zaraz obok opowiadającego kiepski kawał chłopaka obejrzała się za siebie, wprost na komandor. Catherine Harrier była najwyższym rangą oficerem na planecie, dowodziła całą tą zgrają rechoczących jak żaby żołnierzy. Kobieta zabębniła palcami o konsolę pod jej prawą ręką i w ten sposób zdołała przywołać do porządku jej gromadkę. Westchnęła nieznacznie, doskonale maskując swoje zażenowanie i odwróciła się do swojego zastępcy – Natasha Tarkowska wzruszyła tylko ramionami.

- Cóż zrobisz Cat, to nadal bardzo młode osoby. Rudowłosa pochyliła się i szepnęła na ucho komandor. - Chociaż przyznam, że mają swoje zalety.

- Oczywiście, że mają. - Catherine warknęła w odpowiedzi- Twój syn jest z nich najspokojniejszy przynajmniej.

- Nie mów mi, że Mark jest złym chłopakiem. Twój dzieciak to mała bomba z opóźnionym zapłonem.

- Uhum. - Cat skinęła głową i spojrzała na holoprojekcję.

Archipelag, który oglądała był tak naprawdę ostatnia nadzieją ludzkości. Woda na tej planecie była jedną z niewielu bezcennych rzeczy – bez niej Konfederacja zginie. Cóż poradzić, skoro chinole wygrali wojnę o panowanie nad Ziemią. Kobieta potarła skroń dłonią i oparła się na łokciu, wbijając spojrzenie swoich błękitnych oczu jak lodowate ostrza w plecy kawalarza. Byli oboje tak różni od siebie – podczas gdy ona swoją rozwagą potrafiła prawie jak prorok przewidzieć posunięcia Chińczyków, on zdawał się rozpalać wszystko wokół siebie pierwotnym chaosem. Zawsze uśmiechnięty, czarnowłosy i przystojny. Tak, to musiała przyznać sobie w sercu, wydała na świat paskudnie przewrotne połączenie cech. Mark, jej własny syn i członek ekspedycji z jej rozkazu, był faktycznie bombą z opóźnionym zapłonem – nie wiedziała tylko, czy atomową. Uśmiechnęła się lekko, przypominając sobie tego małego urwisa, który przysporzył jej tyle trosk. A teraz mogła jedynie podziwiać osobę, w którą się zmienił. Nie był zbyt wysoki, może troszkę odstawał ponad średnią. Jego barki również nie wydawały się zbyt szerokie – jednak ona wiedziała, że były doskonale sklepione. Co jak co, ale miała wgląd w jego badania, przeprowadzone przez Natashę – Mark był naprawdę świetnie uformowany, jego ciało wychwyciło tę równowagę pomiędzy różnymi cechami, dając mu naprawdę wybitne predyspozycje do wielu zawodów.

Ale on poszedł w jej ślady. Zamiast spokojnie żyć w jednym z wielkich miast, wolał podążyć za nią jak szczeniaczek za swoją matką. Sam ją błagał o możliwość dołączenia do ekspedycji – zgodziła się dopiero wtedy, gdy Natasha zaproponowała zabranie Wasilieva, swojego dzieciaka. I tak oto, ktoś stwierdził głośno, że z akcji mającej uratować gatunek Homo Sapiens zmieniono ekspedycję w piknik rodzinny. Catherine wybiła wszystkim z głowy takie plotki, publicznie wskazując wybrane osoby jako wybitnie nadające się do zadania – Silne, zdrowe i bezwzględnie oddane sprawie. Holoprojekcja przed nią przeszła w stan oczekiwania i zmieniła się w lustro. Było to dla niej wygodne, mogła dojrzeć każdego członka załogi majaczącego poza jej "zamczyskiem" - podestu dla dowódcy i jego zastępcy, otoczonego holoprojektorami i innymi urządzeniami.

Miała wielkie szczęście – mimo czterdziestu lat na karku, czas nie dobrał się do niej. Nadal mogła się poszczycić nieskazitelną urodą, która nawet w prostym mundurze potrafiła wprawić w zachwyt mężczyznę. Proste, długie włosy związała w kok, który wydawał się platynowojasny. Tak, była blondynką, ale jedną z tych niewielu, które natura obdarzyła tak nieskazitelną barwą włosów. Ktoś kiedyś nawet stwierdził, że mogłaby zostać modelką – jej figura nie pozostawiała wiele dla imaginacji. Jej ciało po tylu latach wydawało się nadal jędrne i młode. Duże piersi nie poddały się sile grawitacji a nogi w odpowiednich szpilkach przywodziły na myśl niejedną sprośność. Catherine westchnęła ponownie i przegoniła te wszystkie rozważania ze swojej głowy. Nie były jej potrzebne do życia – powinna się cieszyć tym, że miała przy sobie najbliższe jej osoby i robi coś naprawdę dobrego. Ale... tam w środku czuła pewną pustkę. Zacisnęła mocniej pełne wargi i odwróciła wzrok, co nie uszło uwadze Natashy.

- Cat, co cię dręczy?

- Nic. Nie bój się o mnie, lepiej zajmij się swoją robotą. - Kobieta odparła grzecznie i posłała przyjaciółce lekko wymuszony uśmiech. - Naprawdę, wszystko w porządku.

- Dobrze, pani komandor. Jakby jednak zmieniła pani zdanie, jestem tutaj.

Zawsze dobra Natasha. Catherine mogła dziękować Bogu za taką pierwszą oficer – nie dość, że zajmowała się sekcją medyczną, to jeszcze pilnowała porządku pod jej nieobecność. Jej wzrok znów powędrował po mostku okrętu – było tu parędziesiąt osób, głównie młodszych oficerów i marynarzy. Wszyscy rzetelnie wykonywali swoją pracę, wiedząc jak bardzo polega na nich Ziemia. Prawie wszyscy – czwórka siedząca w "Gnieździe" bawiła się przednio swoimi zabawkami. Cóż mogła powiedzieć, piloci od zawsze mieli swój własny styl bycia, wyzwolony i nieokiełznany. Można im było na to pozwolić – gdy zaszła potrzeba, zamieniali się w doskonale dostrojone do jej zamysłów mechanizmy. Jak maszyny, robili wszystko czego zażądała. Jej czterej Jeźdźcy Apokalipsy. Pierwszy od lewej był Wasilij, "Wasyl". Słowiańska uroda jego matki wyeksponowała się w jego przystojnej formie. Cichy i grzeczny szatyn, zawsze gdy tylko otrzymywał od niej rozkaz skinął również Natashy. Dalej siedział Mark Harrier, jej latorośl i atomówka w jednym, co chwila rzucający jakimś kiepskim żartem. Uśmiechnęła się do jego pleców, gdy wstał aby dotknąć hologramu. Nawet paplając swoje głupoty trzymał pieczę nad swoim skrzydłem. Obok niego siedziała Lynette La'Faye – filigranowa brunetka o anielskim usposobieniu. Catherine doskonale wiedziała, że ta Francuzka z pochodzenia oddałaby się Markowi w ciągu sekundy, gdyby tylko na nią spojrzał inaczej – tymczasem on przestrzegał regulaminu, który traktował jak dekalog wyryty w swoich kościach. Zabraniało się kontaktów intymnych w pracy, tak w skrócie przetaczając kilka stron przepisów. Ostatni był Nick Carter, Amerykanin z pochodzenia, złote dziecko rodziny. Blondyn, prawie jak marzenie każdej amerykańskiej rodziny. Ciężko było mu jednak zająć pierwsze miejsce przy przewrotnej naturze jej syna – ten po prostu miał we krwi wojaczkę. Cóż, nie była jeszcze w wojsku, gdy go spłodziła, a jednak jakoś to mu przekazała.

I ta oto czwórka rechotała znowu w swoim gnieździe, pilotując zdalnie sterowane maszyny o skróconej nazwie MANTA. Byli pilotami, to prawda – jednak w dwudziestym drugim wieku prowadzili swoje myśliwce z bezpiecznego miejsca. Byli najnormalniej w świecie zbyt cenni a każdą maszynę dało się zastąpić nową – to ich doświadczenie i zdolności były tutaj najważniejsze. Na Gaei nie liczyła się cena pojazdów, Miasto zapewniało im dostawy całego sprzętu na zawołanie – takie było jego zadanie między innymi.

Dalej, przed gniazdem znajdowały się inne, mniej ważne stanowiska – kontrola ognia, uszkodzeń i tym podobne. Wszystko jednak spływało do fortecy komandor, serca okrętu – Lotniskowca klasy C "Atlantis", jedynego okrętu Konfederacji na planecie. Mieli po prostu zająć wszystkie wyspy – jednak chinole też się za to wzięli. Mieli tu swoich ludzi, nie wiedziała w jakiej sile, jednak od jakiegoś czasu polowali na siebie nawzajem. Oni zajęli południe i wschód, Konfederacja ustanowił swoją siedzibę na zachodzie i północy. Pomiędzy obiema stronami znakowała się wielka liczba małych wysepek, które wyglądały jak piegi na licu oceanu, okalającego całą planetę – w końcu to woda ich tutaj przyciągnęła. Poza Mantami, jej okręt posiadał również opancerzone pojazdy bojowe, amfibie o nazwie WALRUS. Nimi też kierowali jej piloci, lub druga zmiana, której tak naprawdę nie ufała zbytnio. W zamian za miejsce dla syna, Natashy i Wasilija Cat musiała zgodzić się na kandydaturę podstawionych ludzi.

- Kontakt. - Nick syknął głośno.

Cały mostek ożył. Cat wywołała mapę wyspy i przyjrzała się swoim niebieskim trójkątom, które właśnie rozbiły formację aby skryć się w wąwozach. Musiała przyznać, że ta taktyka odnosiła sukcesy – nie mieli co liczyć na formacje bojowe, manewry oddziałów. Liczyła się taktyka i drapieżna bezwzględność każdej jednostki. Natasha wskazała na czerwone sygnatury oznaczające stanowiska artylerii chinoli.

- Postawić osłony, maszynownia, płyniemy jedną trzecią prędkości maksymalnej.

Mark obejrzał się na Wasyla i skinął mu głową. Cat wywołała przed sobą obraz z jego MANTY, którą nazwał Firefly. Maszyna właśnie wykonała karkołomny manewr, wirując wokół własnej osi i ślizgając się na prądzie powietrznym. Wymierzony w nią pocisk minął o włos lewy silnik VTOL i poleciał w siną dal, gubiąc swój cel na dobre. Chłopak szybko wystawił się na ogień reszty obrony, ujawniając jej pozycje zespołowi. Cat nie miała wątpliwości co do jego planu – ściągał uwagę. Robił to zapamiętale, udając kiepski pilotaż w każdym względzie. Nie trzeba było długo czekać na efekty – trzy pozostałe manty w ciągu minuty dorwały kilka wyrzutni rakiet, pozostawiając po sobie jedynie zgliszcza.

Wokół Cat panował zamęt. Rzucała krótkie rozkazy odpowiednim osobom i analizowała każdą docierającą do jej stanowiska informację. Walka dopiero się rozpoczęła, jednak Mark zdołał ujawnić więcej pozycji wroga. Kobieta szybko przejęła kontrolę nad bronią okrętu i skierowała jedyną wyrzutnię rakiet na cele.

- Myśliwce wroga, wysoki pułap, odciągnijcie je od wież.

Mark zmienił się w okamgnieniu – już nie rzucał głupimi żartami. Jego dłonie w szaleńczym tempie śmigały nad konsolami, kierując jego maszyną w śmiercionośnym tańcu. Mimo iż dostał parę razy, nadal trzymał się pod ostrzałem wroga. W końcu ułożył palce na dwóch dżojstikach i usiadł głębiej w fotelu, rozpościerając mniejszy hologram przed swoimi oczami. Nie mógł sobie teraz pozwolić na dekoncentrację, czuł się tak, jakby zasiadał za sterami swojej Ważki. Co chwila wymigiwał się przestrzelonej, długiej serii z działek swoich oponentów, kierował jakąś rakietę na stok czy opadał w morderczym manewrze, aby rozstrzelać cel naziemny. I robił to szybciej od innych. Zacisnął mocno zęby, warknął coś, obrócił się dokładnie nad ziemią. Z jego działek posypały się strumienie pocisków, rozmazując lekki wóz bojowy na najbliższej polanie. Wasyl, jak zawsze, trzymał pieczę nad jego bezpieczeństwem, kołując wyżej, odcinając drogę myśliwcom, które mogły wyrwać się z walki kołowej, w którą wciągnęli je Lyn i Nick.

- Widzę jednostkę kontrolną. - Natasha zameldowała machinalnie. - Koduję pozycję, sygnatura Alfa Jeden.

- Przyjąłem, przejmujemy. - Mark odparł na interkomie bezzwłocznie.

Cat skierowała okręt tak, aby osłaniało go wzgórze znajdujące się zaraz przy brzegu. Nie było wątpliwości, że została już wykryta, musiała teraz uniknąć bezpośredniego trafienia. Obejrzała się na boczny holoprojektor i warknęła coś cicho.

- Wycofać się, już!

- Tak jest!

Kobieta skierowała błyskawicznie ogień działek elektromagnetycznych na nadlatujące w jej stronę rakiety. Centrum dowodzenia chinoli było świetnie uzbrojone – to z czym dotąd walczyli było jedynie początkiem. Ufortyfikowali się tutaj z nadzieją wciągnięcia jej w pułapkę. Zrobili to. Artyleria grzmiała w stronę Atlantis, mając nadzieję trafić okręt za osłoną. Manty tymczasem dostały się pod ostrzał drugiej grupy maszyn, wspartych przez wozy bojowe z bronią przeciwlotniczą, małe i bardzo szybkie. Nick zaklął szpetnie i uderzył pięścią o konsolę, widząc szum na swoich holoprojektorach – stracił swoją maszynę.

- Zająć pozycje nad wzgórzem. - Cat rzuciła krótko – Przygotować Walrusy do desantu w ciężkich warunkach.

- Aye, Ma'am! - Nadzorujący garaż pojazdów technik wypalił i zajął się swoim zadaniem.

Mark tymczasem zaczął wywijać ekwilibrystyczne ewolucje w powietrzu, wyciągając co się tylko da ze swojej Manty. Walka przeniosła się dokładnie nad wzgórze, tam gdzie jego matka planowała. Przeciwnik był jednak o niebo roztropniejszy, trzymał się z dala, pozwalając swojej artylerii grzmieć bez przerwy do celu. Na osłonie Atlantis co chwila rozbłyskała potężna eksplozja. Wasyl i Lyn również pracowali bez przerwy, ściągając z nieba kolejne cele, zamieniając ten niewielki kawałek ziemi w prawdziwe złomowisko. W końcu, gdy ich osłony były już dość wyczerpane, wróg postanowił porzucić rozwagę i runął w kierunku swojego celu, dostając się pod ostrzał ze stanowisk obronnych lotniskowca. Strumienie maleńkich kul przecinały powietrze, roznosząc kolejne cele bez wytchnienia. Morze wokół szarego kadłuba falowało co chwila, połykając opadające odłamki. Manty szybko oderwały się od walki, kołując nisko nad powierzchnią wody, pozwalając swojej jednostce macierzystej pokazać na co ją stać. Na mostku wybuchły okrzyki, gdy jeden z pocisków artyleryjskich trafił o potężny pancerz i wywołał wstrząs. Cat ucięła ten chaos jednym głośnym rozkazem i wróciła do swojego dzieła zniszczenia. W ledwie parę minut później skryła się małej zatoczce, otoczona wzgórzami i lasami.

- Wysłać Walrusy.

Manty zadokowały bezpiecznie, chronione przed ostrzałem gdy z boku okrętu odbiły cztery pojazdy opancerzone. Bardzo szybko wydostały się na ląd, tym razem wyposażono je w ciężkie pancerze i broń. Lekki opór na brzegu, tych paru małych wozów bojowych ucichł błyskawicznie. Wróg nie miał szans z znacznie mocniejszymi pojazdami, które nawet w wodzie były zdolne odpowiadać ogniem. Cat przekazała dokładną trasę, jaką zaplanowała Markowi i pozwoliła jego zespołowi kontynuować bez przeszkód. Zaplanował to tak, aby wzgórza i lasy osłaniały jego czołgi przed ogniem wroga. Co prawda stracili osłonę myśliwską, jednak Lynn prowadziła walrusa wyposażonego w szybkie działko przeciwlotnicze. Mieli duże szanse przebić się do celu.

Kolejne minuty mijały w ciszy. Komandor zaciskała mocno palce, przyglądając się poczynaniom swojego syna.

- Spokojnie, są już prawie u celu. - Natasha szepnęła do niej i położyła dłoń na jej ręce. Cat odpowiedziała skinieniem głowy i westchnęła cicho.

Walrusy zatrzymały się pod osłoną ostatniego wzgórza. Centrum dowodzenia znajdowało się w niskiej górze, wbite w jej cielsko. U podnóży stoków mieściły się jedynie fortyfikacje i stanowiska artyleryjskie. Wróg postawił na obronę statyczną i lekkie jednostki, pragnąc zachować mobilność oraz wytrzymałość zarazem. Był to trafiony pomysł.

Jednak Mark wiedział jak sobie z tym poradzić. Mocne osłony na jego pojeździe były zdolne przetrwać wiele trafień a teren był jego atutem. Gwałtownie wychynął zza osłony i wypalił z każdej broni jaką miał, aby po ledwie paru sekundach dać całą wstecz i znów ukryć się. Ogień wieżyczek minął go ledwie o włos, jednak jedno stanowisko zamieniło się w zgliszcza. Operację powtórzył jeszcze dwa razy, nim od tyłów dopadły ich znów lekkie wozy chinoli. Wasil i Nick zajęli się nimi, dosłownie rozgniatając je pod ciężkimi cielskami swoich Walrusów. Tymczasem Lynn przeczesywała niebo, rozpruwając resztki myśliwców, próbujące dobrać się do ich skóry. Mark w końcu musiał cofnąć się dalej i dać osłonie dłuższy odpoczynek.

- Dobra, jaki plan? - Nick zapytał głośno i spojrzał na przyjaciela. - Podnóża są czyste, ale tam na górze mają więcej pukawek.

- Potrzymajmy ich parę minut w niepewności. Przeładujcie broń i doładujcie osłony, potem robimy...

- Wjazd. - Lynn rzuciła z uśmiechem. - Świetny pomysł, biorąc pod uwagę, że jest nas czwórka a musimy zdobyć górę.

- Rozwalić. - Mark odparł spokojnie. - Rozwalić. Zawsze moglibyśmy dać im kilka lusterek, te skośnookie małpy...

Parę minut później ruszyli. Wbrew pozorom, nie wybrali najprostszej drogi, tam gdzie wróg zebrał resztki sił. Przebili się przez las i wyjechali dokładnie tam, gdzie nikt nie chciał ich widzieć. Nim wieżyczki i artyleria zdołały skierować ogień w ich stronę, cztery wozy bojowe pokonały większość dystansu, grzmiąc przed siebie bez opamiętania. Ich działa rozrywały kolejne bastiony, wprowadzały zamęt i ściągały krwawe żniwo. Wschodni stok zamienił się w rumowisko, gdy pociski kumulacyjne skruszyły jego podstawę.

- Teraz.

Catherine rzuciła szybko. Osłona Atlantis opadła gwałtownie, pozwalając salwie rakietowej wyrwać się na zewnątrz. Pociski miały czystą drogę, dzięki działaniom Walrusów, przedarły się przez resztki ognia paru wieżyczek i zaczęły eksplodować na strukturach chińczyków. Cysterny z paliwem, składy amunicji i linie energetyczne – wszystko zostało zniszczone potężnymi eksplozjami. Baza wewnątrz góry została odcięta od świata, miała niewielki wybór.

- Przychodząca transmisja, Ma'am. - Natasha wdusiła przycisk i wywołała hologram przed twarzą komandor.

- Nigdy nas nie pokonasz, zachodnia dziwko! - Chińczyk rzucił i zaczął się wydzierać w swoim rodowym dialekcie.

Nad wyspą rozbłysła wielka, jasna łuna. Cztery Walrusy zdołały skryć się za najbliższym wzgórzem, fala uderzeniowa ominęła je. Mark obejrzał się na matkę i wlepił w nią spojrzenie swoich szarych oczu. Wyrażały ogromne zdziwienie.

- Wysadzili się w powietrze Ma'am... Wyspa zdobyta.

Mark stracił ochotę na jakiekolwiek żarty. Czekał w milczeniu na drugą zmianę, która miała przejąć jego wachtę. Spuścił głowę i przyglądał się klawiaturze przed sobą – nie mógł uwierzyć, że ujrzy kiedykolwiek tak przykrą rzecz. Nawet jeżeli panowała wojna, Konfederacja szanował prawa jeńców. Nie było potrzeby zabijać tylu żołnierzy w tak bezwzględny sposób... Nie po to, aby ratować honor czy dumę. Byli bezbronni, zupełnie... Uderzył pięścią o podpórkę fotela, warknął coś i mocno zacisnął zęby. Lynn położyła dłoń na jego ramieniu, jednak strząsnął ją gniewnie. Ktoś klepnął go w ramię. Mark bez słowa wstał i minął żołnierza, który wpatrywał się w niego z dziwnym uśmiechem na ustach. Stanął przed wysokim podestem stanowiska komandor, wyprostował się i sztywno zasalutował. Jego przyjaciele również milczeli, nie wiedząc co ze sobą zrobić.

- Podporuczniku, proszę poczekać. - Catherine zatrzymała syna nim ten dotarł do wyjścia z mostku. - Reszta ma już wolne, ale z panem chcę porozmawiać.

Chłopak odwrócił się i podszedł do podestu. Stojąc na podłodze sięgał głową zaledwie kilka centymetrów ponad poziom konsol znajdujących się w tylnej części jego części. Natasha intuicyjnie włączyła jak najmniej przejrzyste hologramy i zaczęła wydawać cicho rozkazy reszcie załogi, odciągając ich uwagę od stanowiska komandor. Cat wstała z fotela, skinieniem głowy dając wyraz wdzięczności za przezorność przyjaciółki. Podeszła do krawędzi, oparła się łokciami o konsole i wychyliła lekko w półcieniu, jaki zapewniało jej przyciemnienie z tyłu mostka. Nikt nie widział co robiła.

Wykorzystała to. Sięgnęła jedną dłonią do swojego dziecka i dotknęła jego twarzy. Mark drgnął czując ciepłe palce na policzku, spojrzał do góry niepewnie i zamarł. Jego matka uśmiechała się do niego w zupełnie nieprofesjonalny sposób, tak jakby gdzieś z boku zostawiła komandor Harrier a była teraz wyłącznie Catherine, jego aniołem stróżem.

- Kotku... - Nawet jej głos przybrał zupełnie inną barwę. Był... miły. Ciepły. Pełen miłości. - Co mam ci powiedzieć, abyś poczuł się lepiej?

- Dlaczego? - Chłopak wyrzucił z siebie cichutki szept.

- Jak by to wyjaśnić. Hmm. - Cat pochyliła się jeszcze niżej, prawie dotykając ustami czoła syna. - Nikt nie spodziewał się, że są do tego zdolni. To nie twoja wina, naprawdę.

- Mogłem... mogłem zrobić to lepiej, przetrzymać ich dłużej, zostawić jakąś drogę ucieczki.

- Oni mieli wybór, Mark. To, że ich dowódca kierował się nieczystymi intencjami to nie wynik twoich działań, tylko jego małostkowości. To na niego spada cała wina za to, co się stało. Nikt nie zmuszał go do samobójstwa i mordowania – podjął tę decyzję. Uważał, że tak będzie lepiej.

- Czy ty postąpiłabyś tak samo?

- Nie. - Cat odparła cicho, odnajdując jego dłoń i uściskując lekko. - Nie mogłabym ciebie zabić, maleńki. Jesteś dla mnie zbyt ważny.

- To...

- Nieprofesjonalne, owszem. Złe ze strategicznego punktu widzenia. Ale niezgodne z moim sumieniem. - Kobieta westchnęła cicho. - Jak mogłabym zabić tę jedyną osobę, którą pragnę chronić?

- Czyli... - Mark spojrzał na nią lekko skołowany jej słowami. - Jesteś tu...

- Dla ciebie. Bo wiem, że wykonując to zapewniam tobie przyszłość. Tobie, twoim dzieciom i wielu, wielu innym.

- Jesteś moim aniołem mamo. Kocham cię. - Mark wypalił bez zastanowienia i szybko zaczerwienił się. - Przepraszam, pani komandor. Nie powinienem.

Catherine przez sekundę trwała w dziwnym szoku. Nie spodziewała się takich słów z jego ust. Mark zawsze był wstrzemięźliwy w wyrażaniu uczuć. Bał się o nich mówić, mając matkę wojskową i czując się prawie jak piąte koło u wozu. Wyrobił sobie charakter ignoranta, który tylko czasami odsłania wewnętrzną siłę. Wyśmiewał, omijał, milczał – prawie nigdy nie oceniał, nie krytykował czy chwalił. A do niej zwracał się z rezerwą. Tymczasem tutaj, lata świetlne od ojczyzny, na obcym terenie powiedział jej chyba najpiękniejszą rzecz jaką kiedykolwiek usłyszała. Zawsze była tylko " godnym zaufania oficerem" czy seksowną laską. A on... jednym zdaniem przedarł się głębiej niż sądziła, że to możliwe. Trafił w samo jej serce. To nie był po prostu komplement – to było stwierdzenie o potężnych fundamentach. Mimo tego, że to jej atak doprowadził do katastrofy, nie winił jej. Uważał jej intencje za słuszne. Doceniał ją i co najważniejsze, nazwał ją swoim aniołem. Cat zmiękło serce, w jednej chwili poczuła się jakby to wszystko nie miało miejsca a jedynym stałym elementem byli oni. Nie on i ona, lecz oni oboje. I ten jego rumieniec – był niezwykle uroczy, gdy nie ukrywał swoich uczuć. Pchnięta czymś ciepłym w sercu pochylił się i pocałowała go prosto w czoło. Gdyby mogła, objęłaby go i sama przyznała się do bólu, jaki nosiła w sobie – tego, że odebrała mu całą jego niewinność. Ale teraz... wiedziała, zdawała sobie sprawę z jego poparcia.

- Mark... jak odpoczniesz, przyjdź do mojej kajuty, dobrze? - Cat powiedziała lekko drżącym głosem. - Ja... chciałabym...

- Przyjdę mamo. - Chłopak uśmiechnął się do niej. - Dziękuję, że jesteś.

Wyszedł, całując ją na odchodne w dłoń. Kobieta musiała wciągnąć kilka razy głęboko powietrze w płuca nim usiadła na swoim miejscu. Natasha spojrzała na nią z enigmatycznym uśmieszkiem i wzruszyła ramionami.

Jak on to robił?

Mark wziął prysznic i przebrał się w lżejszą wersję uniformu. Znalazł w końcu chwilę dla siebie, zszedł do przedziału pilotów jego skrzydła czyli małej kajuty w której stały dwie piętrowe spartanki i metalowe szafki. Usiadł na swojej koi i wyciągnął z półki mały notes, w którym zapisał dzisiejszą datę i dodał krótką notkę - "Paskudna sprawa." Co mógł innego zrobić? Nawet to co powiedziała mu jego matka, nie dawało spokoju duszy. Nadal czuł się winny. Był odpowiedzialny za poczynania swoich ludzi a nawet mimo zwycięstwa, miał wrażenie, że mogli zrobić coś więcej.

Tylko co? Walczyli jak opętani, próbując przegonić chinoli z wyspy, nie wybijać ich do nogi. Niszczenie maszyn kontrolowanych przez japońską elektronikę to nie zabijanie ludzi – a tam nikt nie przetrwał. Chłopak sądził, że sam wcisnął przycisk autodestrukcji bazy. Oparł się o metalową gródź za plecami i westchnął. Na kocu, obok jego nogi, wylądowało zdjęcie, pochwycił je i odwrócił się aby przywiesić na miejsce, jednak coś go powstrzymało.

Piękna dziewczyna z włosami pomalowanymi w fioletowo rubinowe pasemka przyglądała się mu z uśmiechem. Jej usta były takie słodkie, nawet na fotografii. Rebeka Walcot, jego niestety była partnerka. Westchnął cicho i sięgnął znowu po notes, otwarł na ostatniej stronie i wrócił do pisania listu z przeprosinami. Cholera, w dwudziestym drugim wieku byli ograniczeni do pisania listów! Wolał do niej zadzwonić, usłyszeć głos, nawet ten wściekły czy zrezygnowany. Nie dziwił się jej – nikt o jej pozycji społecznej nie chciałby faceta, który może wąchać kwiatki pięćdziesiąt lat świetlnych od domu. Jedna sprawa to należeć do armii a druga być członkiem ekspedycji, która z wielu powodów była nietrafionym pomysłem. Zacisnął mocno wargi, przekreślając kolejny raz napisane "nadal Cię...". Powiedziała mu jasno – to koniec. Niech robi co mu się żywnie podoba, ona nie będzie czekała latami i traciła najlepszego okresu swojego życia na celibat. Ktoś wyrwał mu przedmiot z ręki i spojrzał na całą pokreśloną stronę.

- Znowu? - Wasyl usiadł obok niego i zatrzasnął dziennik. - Mark, druhu, nie warto się dręczyć tyloma sprawami. Uwierz mi, zostaw za sobą błędy innych.

- Wasyl, oddaj.

- Nie. - Rosjanin odrzucił przedmiot na łóżko Lynn. - Możesz uważać, że przyjaciel powinien pomóc ci w użalaniu się nad sobą, ale ja sądzę, że mogę zrobić coś mądrzejszego. Nie pozwolę na takie dyrdymały. Poza tym, jako twój podwładny muszę zadbać o twoje zdrowie psychiczne.

- Ty? Sądziłem, że to twoja matka jest tutaj lekarzem... - Mark skrzyżował ręce na piersi i wlepił wzrok w przeciwną ścianę.

- Moja matka nie jest lekarzem – to medyk. Nigdy nie zapominaj Harrier. Lekarze to banda konowałów w kitlach, łapiduchy. Ona nawet nie skończyła studiów medycznych.

- Więc skąd zna się tak na ludziach?

- Matula już w wieku piętnastu lat musiała pomagać opatrywać rany naszym żołnierzom na froncie. Nie chcesz wiedzieć jak to jest.

- Pewnie. Moja urodziła mnie parę dni przed wstąpieniem do floty. Całą młodość spędziłem u ciotek, wujków... - Mark obrócił się w stronę przyjaciela i zmarszczył brwi gniewnie. - Cholera, czemu my o tym gadamy?

- Bo tego potrzebujesz. Mało mówisz o sobie, śmiejesz się z wszystkiego. Udajesz, że ciebie nie dotyczą troski i ból. To takie zaokrąglone kłamstwo, wiesz? - Wasyl wydobył zza pazuchy piersiówkę i pociągnął z niej łyk. - Poczęstuj się.

- Eh, ty i te twoje lekarstwa na podły humor.

- Tak swoją drogą, matka wspominała coś o pewnej wizycie, którą powinieneś odbyć.

- Wszyscy mają zamiar mnie tak pilnować? - Chłopak oburzył się, teatralnie wywracając oczami. - Jeszcze tylko uszy i wykapany Spock z tjebja, Wasiliju.

- Nie pieprz głupot, pagawarim później.

Piętnaście minut później, ogolony i odświeżony stał przed włazem do kajuty kapitańskiej. Uniósł rękę aby zapukać, jednak metalowa przesłona odsunęła się automatycznie, rozpoznając jego identyfikator. Oczekiwano go. Westchnął bezsilnie i wkroczył do jedynego prywatnego pomieszczenia na okręcie, które można by nazwać przestronnym. Coś w końcu należy się oficerowi dowodzącemu całą ekspedycją... chociaż te meble, wykonane z drewna, były lekką przesadą. Szafa zajmująca pół ściany, po prawej łóżko (wygodne!), na środku stolik okrągły, z kwiatkiem w środku. Rarytas – rośliny ozdobne w koloniach zużywały zbyt dużo cennej wody, zakazano ich. Po lewej, krótszym bokiem dotykało ściany biurko w kształcie litery L, również w łagodnej, bordowej tonacji.

- Pani Komandor.

- Podporuczniku. - Matka przywitała go wytrenowanym głosem. - Nie stój jak osioł, usiądź tak abym cię widziała.

Złapał krzesło, które wyglądało bardziej jak fotel i przyciągnął je przed biurko. Usiadł na nim cichutko, splótł dłonie na kolanach i wlepił w nie wzrok. Nie chciał odzywać się nieproszony. Zachowanie jego matki na mostku było nietypowe. Poza tym miało miejsce w chwili, gdy wszyscy byli w szoku. Teraz mogła dojść do zupełnie innych wniosków. Teraz zajęta była pisaniem raportu, który i tak wyląduje w teczce.

- Prosiłam cię, abyś przyszedł do mnie niezwłocznie. - Kobieta przecięła ciszę lodowatym głosem, nawet nie podnosząc wzroku z nad swojej pracy. - Dlaczego się z tym ociągałeś?

- Ja... nie sądziłem, że jestem już spóźniony. - Mark odparł speszonym głosem i poczuł jak chłodny pot zalewa mu dłonie. - Więcej się to nie powtórzy Ma'am.

- Mark, to nie był rozkaz. - Cat spojrzała na niego dość... nietypowo. Ze smutkiem, którego nawet nie próbowała ukryć. - Boisz się mnie?

- Yyy...

- A więc boisz się. Czemu?

- Pani Komandor jest moim dowódcą i darzę ją wyłącznie szacunkiem. - Jego głos wyrażał jednak coś innego.

Catherine wstała ze swojego miejsca i podeszła do niego niespiesznym krokiem. Jej marynarka była rozpięta i odsłaniała jędrny biust okryty jedynie doskonale przylegającą cienką bluzką. Przeniósł natychmiast wzrok na obraz wiszący na ścianie. Przecież to była jego matka, nie mógł tak bezczelnie gapić się na jej...

- Mark, to koniec. Koniec udawania. Nie będzie więcej tego teatrzyku między nami. - Kobieta złapała go za brodę i skierowała jego twarz ku sobie. - Tam, poza tymi drzwiami, jesteśmy oficerami. Tu jesteś moim synem, tylko i wyłącznie synem, jasne? Nie traktuj mnie jak obcej osoby. Ponad rok temu odważyłeś się raz odezwać do mnie szczerze i bez strachu. Miałam nadzieję, że będzie lepiej, że tutaj znajdziemy... to coś! - Cat zamachała dłońmi w powietrzu jakby próbowała złapać jakieś zgubione słowo. - Dlaczego to robisz synku?

- Nie wiem. - Odparł cicho. - Naprawdę nie mam pojęcia...

- Chyba nie jesteś aż tak głupi, aby sądzić, że zapomniałam o swojej roli matki Mark? Naprawdę tu jestem, dla ciebie, zawsze. Czemu tego nie rozumiesz?

- W sumie, to... - Chłopak spojrzał w jej oczy odważnie i wciągnął głęboko powietrze w płuca. - Mogę mówić swobodnie, Ma'am?

- Tak! - Cat prawie krzyknęła, zirytowana jego przestrzeganiem przepisów.

- Mamo, nie chcę przysporzyć więcej kłopotów. Ostrzegałaś mnie przed pewnymi rzeczami, więc na nie uważam. - Mark przypomniał jej mocnym głosem. - Nie chcę tego ryzykować.

- Co nie przeszkadza w robieniu z siebie żartownisia i ignoranta na oczach wszystkich. - Stwierdziła z lekkim uśmiechem, przekrzywiając głowę na bok. - Ale to rozumiem. Wy, piloci, zawsze mieliście we krwi tę cholerną atypowość.

- Dokładnie. - Chłopak również się uśmiechnął, jednak szybko wrócił do swojego "grzecznego" wyrazu twarzy.

- Sądzę, że zniosę każde twoje szaleństwo, jeżeli nadal będziesz robił to, co robisz. A wywiązujesz się z obowiązków wyśmienicie, czego świadkiem byli wszyscy dzisiaj. - Uniosła rękę, powstrzymując go przed protestem. - Nie, nie wmówisz mi, że to spieprzyłeś. Kotek, cokolwiek zrobił ten chinol, ani ja ani mój pierwszy oficer nie mamy zarzutów do działań. Wykonaliście zadanie z minimalnymi stratami w sprzęcie, biorąc pod uwagę siłę wroga. To jest coś!

- Żaden żołnierz nie oczekuje uznania za swoją pracę, matko. Nigdy.

Catherine znowu poczuła, jak jej wnętrzności zalewa fala lodowatego uczucia. Nie spodziewała się tego. Raz usłyszała te słowa ust weterana, który stracił obie nogi w walkach na jednej z kolonii. Tamten mężczyzna walczył na każdym froncie i widział prawdziwe oblicze wojny. Został przedstawiony do odznaczenia, jednak odmówił mu. W jednej sekundzie zdała sobie sprawę, że ma do czynienia z kimś podobnym, tym rzadkim, niezwykle cennym typem człowieka, który zniesie wszystko, nie oczekując zapłaty w imię swoich własnych przekonań. A ten gatunek był najniebezpieczniejszy. Wciągnęła głęboko powietrze i przegoniła z głowy myśl o tym, że jej syn może również tak skończyć, jako kaleka dumna ze swojego stanu i wykonanego zadania. Poczuła ciężkie łzy w kącikach ust, jednak powstrzymała je. Nie chciała, aby odebrał błędne wrażenia.

Była z niego paskudnie dumna.

Miał sumienie, serce i naturalną siłę, aby postępować z nimi zgodnie. Jedynie wyrodny rodzic wzgardziłby swoim potomkiem w takiej chwili, a on mógł tak to odczytać – wiedziała, że patrzył na ludzi inaczej. Wychwytywał te drobne spojrzenia, ruchy dłoni, drgnięcia mimiczne, które składał podświadomie w głowie i interpretował – czasami pochopnie. Musiała na to uważać. Już raz dała mu błędne wrażenie bycia potencjalnym źródłem kłopotów. Teraz musiała to naprawić. Nie mogła stracić swojego syna!

Wyciągnęła do niego dłoń i pogładziła po policzku, uśmiechając się najcieplej jak potrafiła. Jej twarzy zaczerwieniła się lekko, gdy poczuła dziwnie elektryzującą bliskość jego skóry. Bez słów, sięgnęła niżej i pochwyciła jego rękę, delikatnie dając mu znać aby wstał. Skinęła głową na swoje łóżko. Wprawiła go tym w lekkie zakłopotanie, jednak zrobił co chciała usiadł na nim a potem pozwolił zdjąć z siebie bluzkę i koszulkę. Poklepała posłanie obok niego, ułożył się tam na brzuchu i wyciągnął ręce za sobą. Nie miał pojęcia skąd wiedział co robić – w jakiś sposób po prostu pojmował jej intencje. Po chwili poczuł, jak jej palce zaczynają delikatnie gładzić i ugniatać jego naprężone mięśnie. Wodziła wzdłuż kręgosłupa, masowała barki i łopatki, cały czas milcząc. Co miała mu powiedzieć? Że ciężko nazwać jej dumą to co czuła? Nie mogła. Zniszczyłaby go tymi słowami. A on zniósłby je, dla niej. Zrobiłby wszystko, aby była szczęśliwa, chociaż nie był jej niczego winien.

Tyle lat traktowała go jak zwykłego członka rodziny, nie jak syna. Podążała za karierą, męża zostawiła bardzo szybko. Trzymała się z dala od romansów i cichych schadzek – bała się komukolwiek zaufać. Tłumiła w sobie wszystko, koncentrując się na sobie. Była egoistką. A on? Sam osiągnął tak dużo – mimo bardzo słabych wyników w nauce dał radę dostać się do szkoły wojskowej. Przekonał dyrektora jednym spotkaniem, że to jego miejsce. Jakież było zdziwienie tego człowieka, gdy odkrył kim jest matka jego najświeższego ucznia. Potem miał tylko ciężej, walczył o każdy sukces, chroniąc się w swojej skorupie, tam w środku ukrywając Mark'a. Śmiał się na pokaz, aby nikt nie traktował go jak poważnego człowieka. Dopiero parę lat temu, gdy spotkali się przypadkiem w jednej z placówek wojskowych w południowych stanach, miała szansę doświadczyć swojego dziecka po raz pierwszy – zszarganej duszy, który robiła wszystko aby żyć w zgodzie z sumieniem. Próbowała go namówić do opuszczenia szeregów armii – bez skutku. Jego były mentor osobiście wstawił się za nim wiele razy, podkładając swoją opinię pod czarną owcę. Nie zawiódł się. Mark na jej oczach udowadniał raz za razem to, co zrozumiała dopiero teraz.

Miał duszę człowieka, który nawet gdy straci obie nogi, na ramionach będzie parł do przodu. Będzie gryzł i pluł, ale się nie zatrzyma. Będzie płakał do końca życia nad grobami swoich przyjaciół i wypychał ponad poziom dna młode osoby, które straciły sens życia.

To nie ona była aniołem, lecz on. Cat pochyliła się nagle i pocałowała syna w miejscu, gdzie łopatki dotykały kręgosłupa. Usłyszała ciche westchnienie, jednak jego oczy były zamknięte, jakby próbował nie widzieć, nie słyszeć, nie czuć – jednak nawet to przychodziło mu z trudem. Po chwili nie wytrzymała. Z kącików jej oczu skapnęła samotna, ciepła łza. Dla niego była jak wrzący olej, jednak zniósł to, zaciskając mocno zęby.

Miał ochotę obrócić się i przytulić ją. Chciał ją przeprosić za wszystko, za swoje błędy, za to jaki jest, że tak bardzo się myli na każdym kroku. Ale wtedy przecież zaczęłaby go traktować jak siermięgę. Nie pozwolił sobie na to, po prostu będzie się mocniej starał.

Catherine zdjęła swoje oficerki i ułożyła się na łóżku. Gdy niczego się nie spodziewał wsunęła rękę pod jego tors i przyciągnęła do siebie, obejmując mocno. Pocałowała go w czoło i przycisnęła do swoich piersi, w zupełnie niewinny sposób. Pozwoliła mu rozluźnić się i poczuć bezpiecznie w jej ramionach, tam gdzie każde dziecko znajduje ukojenie. A on, mimo wieku był nadal jej synem, jej kotkiem, którego kochała zbyt mocno aby się do tego przyznać.

Oboje zasnęli, tak blisko, jednak tak daleko od siebie.

Dwa dni później, Atlantis dotarł do Miasta – jedynej stałej siedziby Konfederacji na planecie zamieszkałej przez ludność cywilną. Liczące ledwie pięć tysięcy osób osiedle zostało zbudowane w centrum małego skupiska wysp o wyjątkowo dobrym klimacie. Centralna wyspa była tak naprawdę szczytem góry, która wystawała z szelfu ponad powierzchnię wody. Nadal aktywne źródła geotermalne dostarczały niezbędnej energii, dzięki której osada funkcjonowała bez większych problemów. Wycięte w litej skale korytarze, komory i kompleksy stały się domem dla obywateli Konfederacji jak również bazą wojskową. Wyższe poziomy stanowiły strefę mieszkalną, którą kończył ścięty na płasko szeroki szczyt. W jego centrum znajdował się obszerny plac, służący za lądowisko i miejsce wszelkich uroczystości. Wokół niego znajdowały się grube, betonowe mury, na których umieszczono liczne stanowiska broni rakietowej i railgunów, mające za zadanie chronić niepodległości Miasta. Poziomy środkowe stanowiły wszelkie zakłady przemysłowe umieszczone wokół generatora fuzyjnego, zapewniającego dodatkowe, ogromne rezerwy mocy na wszelki wypadek. Faktorie zajmowały się produkcją wszystkiego – od narzędzi po nowe maszyny dla lotniskowca i amunicję. Najniższe poziomy tworzył zadedykowany wojsku kompleks, pełen zbrojowni, hangarów i koszar. Jego wschodnią stronę tworzyła naturalna grota, przeformowana w dok dla Atlantis, którą można było zamknąć i odciąć od morza. To tutaj okręt był remontowany i cumowany. Stoki góry, które przez wiele lat były obiektem licznych prac, zaczęły przypominać tarasy, na których znajdowały się wieżyczki, mniejsze lądowiska i balkony widokowe.

Pierścień małych, długich wysp wokół Miasta został poddany całkowitej terraformacji. Ich powierzchnię spłaszczono tak, aby rolnicy mogli z łatwością uprawiać tam niezbędne rośliny. Aby utrzymać odpowiednie warunki przez cały rok, na każdej z tych wysp zbudowano co najmniej kilka wież kontrolujących klimat w niedużej odległości, zawierających w sobie również generatory osłon.

Wyspy, o które toczyła się walka, zamieszkiwała nieliczna załoga techniczna i garnizon. Mieli za zadanie doglądać zautomatyzowanych maszyn górniczych, produkcyjnych czy sprzętu bojowego. Tak naprawdę, ponad 95% populacji zamieszkiwało samo Miasto, nie licząc ludności wroga – nikt nie miał wątpliwości, że byli to sami żołnierze i technicy wojskowi. Chinole nigdy nie oglądali się za siebie, chcieli zrabować tę planetę z wody bez względu na wszystko i zostawić jak martwe cielsko w chłodnym kosmosie.

Burmistrzem Miasta został kapitan Kopernika, okrętu kolonizacyjnego – kapitan floty cywilnej, Johnathan Halsey. Mężczyzna ten od lat zajmował się żeglugą, dlatego stanowił doskonałego kandydata na cywilnego przywódcę ekspedycji. Paręnaście lat temu przybył tutaj i poświęcił swój okręt, aby zbudować pierwsze generatory i manufaktury, oraz lądowisko. Następnie zorganizował społeczeństwo, całkowicie zakazując wszelkich przejawów przestępstw. Nie widział powodu, aby pozwolić grzechom Ziemi zniszczyć życie ludzi tutaj – osiągnął swój cel. Miasto stało się spokojną, idylliczną osadą, zabezpieczoną przed atakiem, klęskami żywiołowymi i brakami niezbędnych surowców. Halsey był jednak świadom swojego prawdziwego zadania – bezwzględnie podporządkował się rozkazom z dowództwa i przyjął niecały rok temu barkę, która przyniosła Atlantis na Gaea'ę. Następnie zapewnił odpowiednie środki aby wojsko mogło rozpocząć ekspansję i przygotowania do wywożenia wody.

I tu rodził się problem, Halsey nie chciał niszczyć planety. Wiedział doskonale, że zabranie ogromnych ilości wody zachwieje jej równowagą. Catherine ze swoimi ludźmi wpadła jednak na doskonały pomysł – Gaea była o wiele większa od Ziemi a jej ekosystem znacznie prostszy. Mógł się z łatwością dostosować do prostej zmiany, jaką wprowadzą – stopienia ogromnych czap lodowych na biegunach, mających powierzchnię równą Eurazji każda z osobna. Ale do tego były potrzebne surowce, które można było zdobyć jedynie na licznych wyspach archipelagów, które wydawały się niezwykle bogate we wszelkie minerały. Błędne koło zamknęło się samo, wojsko musiało przejąć kontrolę nad zasobami aby uratować planetę przed śmiercią. Jednak to rozwiązanie było znacznie lepsze od innych – tak czy inaczej.

Catherine w końcu miała chwilę wolnego czasu. Każde dokowanie w Mieście było jedną wielką przepustką – na każdy dzień tygodnia inne osoby miały obowiązek dwa razy w ciągu doby sprawdzić stan okrętu, dzięki czemu nie ryzykowano nieprzygotowania. Jednak komandor i jej pierwsza oficer cieszyły się znacznie lepszym układem – robiły co chciały. Natasha starała się podzielić czas pomiędzy pomoc działowi biotechnologicznemu Miasta, spotkaniom z synem i swojej przyjaciółce. Catherine tak naprawdę prócz codziennej inspekcji zajmowała się kontaktami z cywilnym rządem, jeżeli tak można było nazwać działający tu system. Resztę wolnego czasu spędzała dbając o siebie, czytając czy robiąc wszystko, aby nie paść ofiarą nudy, pierwszą od setek lat. Na Marka nie miała co liczyć, mimo wszystko, nadal odnosił się do niej z rezerwą. Większość przepustki spędzał ze swoim zespołem, robiąc... dziwne rzeczy. Raz nawet udało im się udomowić miejscowy rodzaj płaza, który okazał się dość inteligentną istotą. Ich pierwszy pupil nosił miano Dragon, dość przereklamowane, biorąc pod uwagę posturę istoty – zwierzak był wielkości może dużego psa i nadawał się tylko do wyławiania rzutek, których nie rozstrzelali. Mimo wszystko, dla młodych ludzi planeta nie była tylko i wyłącznie źródłem wody – odkrywali kolejne jej sekrety na swój sposób, ciekawsko zaglądając w każdy zakamarek. Lynn była jedyną osobą, której Cat ufała bezwzględnie w tej chwili - dziewczyna znajdywała zawsze chwilę aby wpaść i zapewnić, że z resztą wszystko w porządku czy też zapytać czego może potrzebować jej przełożona.

Tym razem było jednak inaczej. Wszyscy członkowie ekspedycji padli ofiarą przygnębienia. Nikt nie głośno tego nie powiedział, jednak każdego dotknęła bezsensowna śmierć tylu żołnierzy na wyspie. Halsey był zwolennikiem poszanowania człowieka, dlatego zapewniał nielicznym godziwe warunki na jednej z mniej interesujących wysepek. Pozwolił im tam żyć po swojemu, pod okiem maszyn. Nie było wątpliwości, że wojna przybrała tu inny wymiar – Konfederacja nie starał się mordować, iść po trupach czy niszczyć. Wiedzieli, że kiedyś w końcu pozwolą odejść swoim więźniom wolno. Co innego z chińskim obozami – Cat podejrzewała, że ta niewielka ilość jej ludzi, która wpadła w niewolę była tanią siłą roboczą. Oczywiście nie raz próbowano się skontaktować z wrogiem, aby omówić te kwestie, jednak ich próby spełzły na niczym. Fanatycy udawali milczenie.

W środę, w godzinach południowych do Catherine przybył gość – Halsey odwiedził ją aby przekazać niepokojące wieści. Jako starszy już mężczyzna, zsiwiał zupełnie, jednak nadal nosił z szacunkiem swój uniform. Nie podpierał się laską czy kulą, poruszał sprężystym krokiem i nadal potrafił rozgrzać swoje oblicze niezwykle ciepłym uśmiechem poczciwego dziadka. Tym razem był odrobinę speszony, mówiąc co zaszło.

- Przepraszam panią, Komandor ale... - Mężczyzna wzruszył ramionami. - Naprawdę nic nie mogłem zrobić. Diana Valasquez dopadła go gdy siedział sam w barze na szesnastym poziomie. Nie było tam nikogo, aby mu pomóc a sama pani wie, jak on się zachowuje w takiej sytuacji.

- Próbował ją wrzucić do morza? - Catherine zapytała z jadem w głosie. - Jak mogłeś dopuścić aby ta raszpla bawiąca się w czwartą władzę gnębiła mojego syna? Jesteśmy tutaj aż tak niemile widziani?!

- Komandor Harrier, wypraszam sobie. - Mężczyzna stwierdził z przekąsem, pochylając się w fotelu. - Nigdy nie daliśmy po sobie nawet poznać, że żywimy jakieś negatywne emocje wobec sił wojskowych! Na Boga, przecież większość z nas była w jakiejś jednostce swego czasu i z tego powodu została wyznaczona aby przybyć tutaj.

- Milczenie podobno jest głośniejsze od niejednego zdania wypowiedzianego na głos. - Cat odparła z mocą. - Halsey, opanuj ją. Chyba że wolisz, aby Atlantis opuściła na zawsze wasz dok?

- Nie może do tego dojść, pani komandor. Co jak co, ale bez tego okrętu Miasto jest skazane na zagładę, prędzej czy później. - Mężczyzna przyznał lekko podłamanym głosem. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się aby jego poczciwość wygrała z lodowato trafną kalkulacją Harrier. Może i był oficerem dłużej od niej, jednak jego talenty leżały gdzie indziej. - Postaram się to uciszyć.

- Pokaż mi ten materiał.

Halsey skinął jej i włączył hologram. Mieszkanie Cat zalał delikatny blask. Na środku pokoju stała młoda dziewczyna z wyraźnie południowym rodowodem. Nosiła czarne jak węgiel włosy sięgające za łopatki. Jednym jej mankamentem był dość niepozorny biust, który akcentowała nosząc wszystko co nadawało mu objętości – dziennikarze tak mieli, nigdy nie cofali się przed czymkolwiek aby przyciągnąć uwagę widza.

- Drodzy widzowie, w cieniu ostatniej katastrofalnej decyzji Komandor Harrier znajduje się jej syn, podporucznik Mark Harrier, dowódca pierwszego skrzydła myśliwskiego Atlantis. - Obraz za nią szybko zmienił się, gdy wkroczyła do wnętrza baru, w którym znajdowała się zaledwie garstka ludzi. Diana podeszła niezwłocznie do stolika, przy którym siedział samotny młody człowiek. Cat od razu rozpoznała smutny wyraz twarzy Marka, gdy spojrzał wprost na kamerę. Jego oczy były lekko zamglone, jakby wyrwano go z drzemki. - Pan Harrier?

- Podporucznik Mark Harrier, Atlantis. - Chłopak odpowiedział spokojnie, przenosząc wzrok na dziennikarkę. - Jestem zajęty.

- Jak widać. - Obraz szybko zbliżył się w kierunku kufla piwa, który stał przed nim. Co z tego, że Mark był smakoszem lekkich trunków i próbował każdego? Żaden widz nie znał go i od razu miał przed sobą obraz zapitego żołdaka ze speluny. - Ekhem... Skomentuje pan ostatnie zdarzenia, które doprowadziły do śmierci bezbronnych żołnierzy Koalicji Panpacyficznej?

- Taa... jasne. - Na jego twarzy nagle wykwitł uśmiech, dokładnie taki sam jakim charakteryzowała się jego matka. - Pociągnąłem za spust i jednym strzałem rozwaliłem całą górę. Zginęli ludzie. Wojna.

- Dość skromne stwierdzenie, biorąc pod uwagę rozmiary tragedii.

- Tak było.

- Nie do końca, baza wojskowa została zniszczona w wyniku wewnętrznej eksplozji, jak donosi dział techniczny... - Diana pisnęła cicho, słysząc samą siebie. Mark tymczasem uniósł kufel lekko do góry.

- Zna się pani na wybuchach, pogratulować. Ale pani kamerzysta to ostatnia siermięga, mógłby lepiej złapać pani biust w kadrze.

Catherine nie powstrzymała się i wybuchnęła śmiechem wprost w twarz Halseya. Wyłączyła holoprojektor, przesłoniła usta dłonią i sięgnęła po szklankę chłodnawej już herbaty.

- John, powiem tyle, jeszcze tak kiepskiego wywiadu nie widziałam.

- Co? Zrobiła z niego pijaka i mordercę... - Halsey zdziwił się nie na żarty, zmarszczył brwi i spojrzał na nią poważnie. - Obrócił to w kolejny swój żart, to cię tak śmieszy?

- Nie. Ta trzpiotka puściła parę z gęby, przyznała sama przed sobą prawdę, że to nie on wysadził tych biedaków w powietrze. No i jeszcze ośmieszył to, jak się prowadzi. - Kobieta znów zaśmiała się pod nosem. - Ta uwaga o jej biuście była podła. I tak mi się podobała.

- Jak rozumiem, uważasz problem za rozwiązany?

- Nie. - Cat spojrzała na niego nagle dość ostro. - Halsey, w waszych mediach ma się pojawić sprostowanie, żadnych niejasnych stwierdzeń, słów między wierszami. Diana ma przeprosić publicznie za najście.

- To będzie trudne, wiesz jaka jest.

- Nie interesują mnie wymówki. To, albo własnoręcznie rozszarpię sukę, która próbuje robić koło tyłka mojemu synowi, jasne?

- Tak jest pani komandor, tak jest...

Wściekłość wylewała się z Catherine, gdy po raz kolejny oglądała pierwszy przekaz od Koalicji jaki kiedykolwiek otrzymali na Gae'i. Mężczyzna noszący kimono z wyszytym godłem tej żółtej zarazy mówił gniewnym, władczym głosem, traktując obywateli Konfederacji jak ludzi podrzędnej kategorii, którzy sprawiają zbyt dużo problemów. A na te problemy najlepsze jest ostateczne rozwiązanie. Co gorsza, mówił po japońsku, uważając, że to zniewaga komunikować się po angielsku. Dla Cat była to ostateczna obelga – straciła zbyt wiele czasu na przetłumaczenie komunikatu. Poza tym ultimatum dotarło do każdego, więc nie dało się zrobić nic po kryjomu. Diana Valasquez wieszała już psy na Marku, którego uważała za przyczynę problemów – jego zespół w końcu prowadził ofensywę.

- Czy istnieje jakieś wyjście z tej sytuacji? - Halsey zapytał Catherin wprost, gdy przeglądali ponownie nagranie w sali konferencyjnej ratusza. - Nawet jeżeli doprowadzi to do impasu?

- Nie ma. - Natasha odpowiedziała nim jej przyjaciółka zdążyła otworzyć usta. - Broń atomowa to zagłada ekosystemu. Jedna eksplozja spowoduje kaskadę, która doprowadzi do skażenia wody na wiele lat.

- A ten kretyn wie, że bez wody nie mamy czego tu szukać – Cat wypaliła, w nerwach uderzając dłonią o stół. - "Jeżeli święta woda życia będzie nadal przedmiotem rabunku, uczynimy ją naczyniem pełnym goryczy." Wierszyki tej skośnookiej mendy są fatalne.

- Cóż... Pani komandor, w obecnej sytuacji, nalegam na dyplomatyczne rozwiązanie. - Kapitan zaproponował cicho. - Warp niedługo otworzy się i Ziemia przyśle jakieś posiłki. Wtedy może zagrozimy im własną bronią jądrową.

- I doprowadzimy do tego samego, co dzieje się u nas w domu? - Cat parsknęła i spojrzała na Natashę. - Toż to cholera niedorzeczne. Jak mogliśmy być tak głupi, to było pewne, że chinole zagrożą nam czymś tak podstępnym.

- Cat, uspokój się... - Natasha pochyliła się i powiedziała cicho. - Rozumiem...

- Że zrobią z mojego syna kozła ofiarnego, ze mnie jakąś skorumpowaną dziwkę a całą ekspedycją oszkalują tak, że nie będziemy mieli czego szukać na Ziemi. To rozumiesz? To, że Wasilij będzie pariasem? Wodę można oczyścić. Poczekać. Ale my zestarzejemy się jako wielcy przegrani...

- Nie pozwól własnemu światopoglądowi przyćmić jasności oceny, Cat. - Natasha spojrzała na nią nadal niewzruszona. - Dowództwo nie pozwoli na to.

- Nie znacie tych ludzi. - Jasnowłosa syknęła głośno. - To banda krwiożerczych świń, które tylko chlają z koryta, jaką jest opinia publiczna. Rząd cywilny, sztab generalny... wszyscy. Już dawno mogliśmy zakończyć ten cały burdel, gdyby działali zdecydowanie. A tu od dwudziesty pieprzonych lat mamy demokratów w chlewie, który bardzo im pasuje!

- Ma'am! - Do środka nagle wpadł zdyszany oficer łącznościowy. - Mamy problem!

- Wiem, że mamy!

- Nie to. - Młody chłopak wciągnął głęboko powietrze i zaczął wyrzucać z siebie na jednym tchu. - Zginęły dwie ciężkie zbroje bojowe marines, cała masa broni, jeden pojazd VTOL i nie możemy nigdzie znaleźć Podporuczników Harriera i Tarkowskiego!

- O Boże. - Cat spojrzała najpierw na swoją przyjaciółkę a potem na Halseya. - Musimy wypłynąć natychmiast. Wiem co chcą zrobić.

- Pani Komandor? - Halsey spojrzał na nią podejrzliwie. - Co się dzieje?

- Odkupienie.

- Jesteś pewien tego Mark? - Wasilij obejrzał się na tylny fotel w kokpicie. - Tam jest ta bomba?

- Widziałeś tło. Takie drzewa występują tylko w jednym miejscu. Chcą pieprznąć tak, że pół planety przez najbliższe kilkadziesiąt lat zamieni się w zielonkawe bagno. Atol leżący przy jedynym tak dużym prądzie i to w ich posiadaniu znajduje się właśnie tam.

- Mogli nagrać to w innym miejscu niż trzymają bombę. - Rosjanin stwierdził bez przekonania. - Czemu sądzisz, że to w jednym miejscu?

- Ten kretyn uważa się za samuraja czy coś w ten deseń. - Mark oglądał po raz kolejny mapę i tworzył jeszcze jeden zapasowy plan. - Dla nich śmierć w imię rozkazu władcy to punkt honoru. Im bardziej widowiskowa, tym lepiej. Chce wysadzić siebie i swój sztab, pozostawiając w rękach "niesplamionych" osób dalsze plany. W ten sposób odzyska honor a przy okazji załatwi nam efektowną przegraną.

- Skoro tak mówisz.

- Po prostu wiem. Dobra, widzę, leć nisko nad wodą, nie wykryją nas.

Mała maszyna opadła gwałtownie, muskając swoim spodem spienione grzywacze na powierzchni morza.

Mark skulił się odruchowo, słysząc świstające nad nim kule. Nieźle się wpakował! Razem z Wasylem wdepnęli w mrowisko, pełne żółtków. Co prawda ich przybycie było tak ciche jak to tylko możliwe, biorąc pod uwagę to, że wykryto ich dopiero w pobliżu lotniska. Wozy bojowe próbowały objechać ich drugą stroną, jednak obaj żołnierze przygotowali się wybitnie do tego zadania – wzięli najlepszy sprzęt, poprawka, ukradli. Mieli ręczną wyrzutnię rakiet przeciwlotniczych i tyle ładunków wybuchowych ile dusza zapragnie. Nawet w ciężkich, mechanicznych pancerzach, które przeznaczono do znoszenia ogromnych obrażeń odczuwali ciężar swojego ekwipunku i nieustający ogień strażników. Żółtki były jednak rozważne – nie chcieli się wysadzić bez powodu. Ich dowódca pragnął odesłać jak najwięcej swoich sił w bezpieczne miejsce nim rozniesie najbliższą okolicę w pył. Dlatego właśnie dali radę przedostać się do serca obozu wroga, ledwie rzut kamieniem od bomby, podczepionej do transportowca VTOL.

Wasyl padł na ziemię, czując jak jego ramię znów ugina się od odbitej kuli z prymitywnego karabinu. Jakiś szaleniec wypadł zza kontenera tuż obok niego i już wznosił japońską szablę aby ściąć go, gdy krótka seria z pulsera rozerwała jego klatkę. Mark bez przerwy kogoś eliminował, powiększając dziury w kordonie, który dopadł ich i przyskrzynił. Chłopak co chwila warczał na interkomie, rzucał jakieś kąśliwe przekleństwo, jednak nie przestawał.

- Zaraz będziemy mieli wolną drogę.

Niestety, los nie był dla nich łaskawy. Ktoś dopadł do wielkiej bomby i zaczął ją uzbrajać. Obłoki pary wyrzucone na boki poparzyły jednego z osłaniających go ludzi i zmieniły w niewyraźny kawałek mięsa w mundurze. Mark nie miał czasu... Wypadł zza swojej osłony i przyłożył karabin do ramienia, szukając osłony za kawałkami rozwalonych wcześniej pojazdów obsługi naziemnej. Wasyl widział co się dzieje, złapał wyrzutnię i wycelował byle jak w najbliższą cysternę. Rakieta eksplodowała razem z łatwopalnym, gęstym paliwem lotniczym, wywołując potężny podmuch ognia. Języki płomieni pochłonęły wielu ludzi, zamieniając ich w zwęglone szczątki, fala uderzeniowa powaliła bardziej oddalonych. Mark miał otwartą drogę, jednak padł na ziemię tak jak inni, czując nawet przez pancerz i osłony masę ciepła. Był blisko...Podniósł się z ziemi, pancerz nie pozwalał mu odginać karku zbyt mocno do tyłu, hełm był na stałe spięty z napierśnikiem. Na dachu transportowca znajdowały się płonące odłamki, leżący wokół niego ludzie jęczeli w agonii.

Wbił stopy mocno w ziemię i pobiegł przed siebie, ile tylko miał sił w nogach. Krótką serią ściął jednego z chinoli, który próbował mu przeszkodzić, drugiego uderzył potężnie w głowę kolbą. Dziękował Bogu, za tak odporny pancerz – w innym mógłby się pożegnać z życiem zbyt wcześnie. Dopadł do włazu kokpitu i otwarł go, wyciągnął ze środka oszołomionego pilota i wskoczył do środka. Usłyszał ciche dudnienie serii pocisków odbijających się od grubego pancerza. Niezwłocznie usiadł na fotelu pilota i rozejrzał wokół siebie. Nie miał pojęcia jak to prowadzić... Nie znał żadnego z tych znaczków, które wymalowali na przyciskach, wewnętrzny system nie reagował na niego. Moment... pilot zostawił maszynę włączoną! Był gotowy wystartować i detonować bombę w tej chwili.

Miał szczęście. Złapał za coś, co wyglądało jak ster i pociągnął do siebie, zmuszając silniki do reakcji. Maszyna powoli zaczęła wznosić się z ziemi, rozpryskując kurz we wszystkich kierunkach. Podniósł głowę wyżej i zamarł na sekundę. Znał te znaczki. Została mu tylko godzina. Gdyby tylko wiedział, jak włączyć autopilota... Teraz mógł zrobić tylko jedno. Nie udało mu się unieszkodliwić broni, nim została uzbrojona. Eksplozja w atmosferze oznaczała przegraną. Było tylko jedno wyjście. Jakiś alarm zawył, namierzyli go, jednak nie odważyli się strzelić. Najwidoczniej sądzili, że i tak nie ma już szans uratować sytuacji, kątem oka widział wznoszące się inne transportowce w oddali – żółtki uciekały. Spojrzał na coś, co wyglądało na wysokościomierz. Miał przed sobą długą drogę. Wyciskał co się tylko dało, z każdą sekundą zbliżając się do celu.

Paręnaście minut później zdołał opanować kontrolki na tyle, aby zmienić bieg na zdatny do lotu w rzadszej atmosferze. Docierał do górnych warstw chmur... Mimo południowych godzin, niebo nad nim stawało się coraz ciemniejsze.

Zasłużył na to. Mógł nie wywoływać tego burdelu... Trzeba było zebrać plon, który się posiało i przełknąć jego gorycz. Był pewien jednego – jego matka będzie bezpieczna. Do zmontowania takiej bomby zużyli pewnie cały zapas głowic. Nie zaszkodzi jej, już nigdy. Wszedł właśnie w termosferę. Było gorzej niż sądził, turbulencje rzucały nim na boki jak małą łódeczką na rozszalałym morzu. Zaklął cicho i przerzucił się na napęd rakietowy. Transportowiec mógł dokować w jednostkach kosmicznych, dlatego był zdolny do lotu w próżni. Wydusił ile się dało i znalazł w egzosferze. Tutaj było już spokojniej – powietrza było tak mało, że praktycznie żadne prądy mu nie szkodziły. Tak naprawdę był już w przestrzeni międzygwiezdnej. Spojrzał przez kokpit na zadowalający się kolosalny kształt o błękitnej poświacie.

Gaea.

Miał tylko nadzieję, że inni będą mogli z niej korzystać lepiej niż on, sprowadzając same nieszczęścia. Westchnął cicho i przypomniał sobie najprzyjemniejszą rzecz, jaka go spotkała.

Delikatne, jasne kosmyki znów musnęły jego skórę a twarz anioła spała bezpiecznie, oparta o jego ramię. Uśmiechnął się do siebie i przełknął ślinę, czując gorzki smak łez. Nigdy już tego nie ujrzy. Nie powie jej, że to wszystko robił dla niej. Nie zasługiwał nawet na śmierć w taki sposób. Skierował pojazd ku słońcu, które znajdowało się dokładnie nad nim i wstał z fotela, wcześniej blokując kurs. Uszczelnił pancerz, podszedł do włazu i otworzył go. Osłony w pancerzy od razu przechwyciły promieniowanie kosmiczne, wiatr słoneczny. Generator zaczął marnować więcej energii na podtrzymanie życia – i tak nie wytrzyma zbyt długo. Godzinę, może dwie. Odbił się i poszybował w ciemność. Obrócił się jeszcze, spoglądając na mknący z ogromną prędkością pojazd. Zamknął oczy i westchnął cicho, zaparowując wizjer przed swoją twarzą. Nie. Tym razem nic nie spieprzył.

Sekundy szybko zamieniły się w minuty. Doskonała cisza pochłonęła go. Tutaj mógł zrobić rachunek sumienia. Ułożył ramiona i nogi tak jakby leżał. Dryfował powoli, wiedział, że grawitacja niedługo ściągnie go i spopieli w atmosferze. Usłyszał cichy alarm i otwarł oczy – w oddali mignęła mała iskierka, szybko zamieniająca się w ogromną kulę ognia. Fala elektromagnetyczna dopadła go w zaledwie parę sekund po eksplozji.

Westchnął po raz ostatni. Naprawdę żałował, że tego nie zrobił.

- O kurwa, kurwa, KURWA!

Nick klął jak tylko najlepiej nauczył go wuj z Texasu. Rzucał obelgami na wszystkich żółtków i każde pokolenie, które kiedykolwiek spłodzili. Oberwało się nawet dynastii Ming i Sun Tzu. Lynette uciszyła go krótką, ciętą ripostą. Tarkowska dopadła do nich z iniektorem i przycisnęła go do zaworu, zgniatając przycisk pod swoim palcem. Wasilij przykuśtykał do nich i jęknął głośno.

- Boże drogi...

- Żyje do cholery, zejdź z drogi!

- Musimy...

Natasha zaczęła rzucać na lewo i prawo jakieś komendy.

Catherine nie słuchała ich, stała nieopodal. Zaciskała dłonie w pięści, paznokcie wbijały się w skórę głęboko. Stróżki krwi popłynęły po jej smukłych palcach i zaczęły skapywać na pokład lotniskowca. Potrząsnęła głową, jakby nie zgadzała się na to wszystko. Odwróciła się na pięcie i ruszyła na mostek. Nie wiedziała nawet kiedy dopadła do konsoli i wywołała wyspę. Połączenie odebrał człowiek, który wywołał to wszystko. Jego kimono nadal było nieskazitelnie czyste, gdy klęczał po japońsku na macie, z ułożonym przed sobą mieczem. Już otwierał usta aby coś powiedzieć...

- Mam dla ciebie niemiłą informację. Twój mały fortel nie wypalił. Czy teraz możemy porozmawiać?

- Nie! Nie będę słuchał... - Próbował rzucać obelgami, jednak spojrzenie komandor powstrzymało go przed tym. Urwał w połowie zdania, wypowiadanego paskudną angielszczyzną.

- Naraziłeś życie mojego syna. Tego ci nie wybaczę. Możesz się ukrywać gdzie tylko zapragniesz, dopadnę cię. Nie będzie pertraktacji. Nie będzie litości. Zapłacisz swoją własną krwią za jego cierpienie.

- Zhańbiłem się, przegrywając. Jednak zmażę to i nic na to nie poradzisz, dziwko z Ameryki.

- Tak sądzisz? Twój honor na zawsze pozostanie wielką plamą gówna. Spójrz przez okno.

Mężczyzna obrócił się gwałtownie, sięgając po miecz. Usłyszał tylko paskudny świst lecącej salwy rakietowej. Jego małe sanktuarium zmieniło się w kupę gruzu nim dosięgnął gardła ostrzem. Cat wyłączyła nagrywanie i wsparła łokciami na konsoli. Wszyscy na mostku milczeli, widząc jak przyciska dłonie do twarzy. Nikt nie odważył się pisnąć nawet słówka – wiedzieli dokładnie co się dzieje. Słyszeli jej wściekłe słowa, widzieli wyraz twarzy. Była obrazem podłości. Nie skrępowanej niczym agresji, którą wywołał ból jej syna. A teraz zapadła się w sobie, jej ramiona opadły nisko. Nie wytrzymała, wstała z miejsca i szybko wyszła z mostka. Owinęła się ramionami, kiwała co chwila głową na boki, jakby nadal nie wierząc temu, co czuła.

Strach, potężny strach objął ją we władanie. Wpadła do swojej kajuty i poczuła, jak nogi uginają się pod nią. Pijackim krokiem dotarła w pobliże stolika i opadła na kolana, wciskając twarz w ramiona. Płakała głośno, mocno, nie szukała nawet sposobu na te łzy. Pozwoliła im płynąć.

Próbował się zabić. Wiedziała, że chciał to zrobić. Przeczytała jego list. Błagał ją o wybaczenie błędów, win...

- Których do cholery...

Jęknęła głośno, wspominając katorżnicze słowa. Chciał aby była dumna i już nigdy więcej nie ryzykowała przez niego. Tak jakby to on był źródłem problemu! A co zrobił? Przetrwał wybuch broni jądrowej. Rozpierdolił cały doskonały plan tego szaleńca, kładąc na szalę wszystko

I wygrał.

Był zdolny poświęcić się, zostać kalekim weteranem, kupką popiołu, byle wykonać zadanie – uchronić wodę przed żółtkami. Uratował planetę, a nawet dwie na raz. I nadal winił się.

- Pieprzony mesjasz.

Cat wciągnęła głęboko powietrze i zdołała jakoś wstać z ziemi. Delikatny makijaż spływał z niej w ciemnych kaskadach, brudząc wykrzywioną w bólu twarz. Chwiejnym krokiem dotarła do swojego biurka i odsunęła szufladę, z której wydobyła oprawione zdjęcie. Opadła na fotel, marząc zakrwawionymi palcami po twarzy przystojniaka na fotografii. Dla innych mógł być po prostu zwykłym kretynem, który gówno robił.

Ale był jej synem.

Nie mogła znieść myśli, że teraz schodzi z tego świata napromieniowany do granic. Że jego kości stopniały i zlepiły obeschłe organy, że skóra schodzi łatami z jego ciała... że te piękne, szare oczy zamieniły się w węgielki. Rozbiła ramkę o blat, łkając jeszcze głośniej. Z jej dłoni znów popłynęła krew, którą umazała się, dociskając splamione ręce do twarzy. Nie sądziła, że to może aż tak boleć – była zimną, wyrachowaną suką, jednak przy nim traciła kontrolę, czuła w ciele prąd, którego nie powinna czuć, bała się, że jutro słońce nie wzejdzie, jeżeli on go dla niej nie namaluje swoim spojrzeniem. I tak miała żyć. Bo on nie wyjdzie z tego. Pochowa go na tej planecie a sama przekaże dowodzenie komuś innemu.

Nie, bez niego nie ma sensu tego kontynuować. Dla niej cała pieprzona ludzkość stała się właśnie pustym słowem, bandą zwierząt niewartych uwagi.

- Catherine, coś ty zrobiła?!

Natasha dopadła do niej i oderwała zakrwawione dłonie od brudnej twarzy. Wydobyła z kieszeni chusteczkę i otarła jej oczy, napuchnięte i paskudnie czerwone. Spojrzała w nie głęboko i pokręciła głową. Widząc to, Cat jęknęła głośno i przycisnęła dłonie do ust. Umierał. Wiedziała.

- Jest cały i zdrowy.

Tego było za dużo. Znowu wywrócił jej świat do góry nogami, ale tym razem jej biedna dusza tego nie zniosła.

- Myślałam, że ma zawał... W jednej chwili wyglądała jak wszystkie nieszczęścia tego świata, zapuchnięta i zakrwawiona a potem jej oczy stanęły w słup.

- Pani kapitan... - Wasilij odezwał się cicho, przyciągając jej uwagę. - To w końcu co z nimi będzie?

- Mark ma się lepiej niż wygląda. Promieniowanie musnęło go o włos.... Gaea uchroniła go swoim polem magnetycznym. Nie jestem specjalistką, ale sądzę, że dryfował na jego granicy, tam gdzie jego działanie ochronne jest bardzo wyraźne. - Kobieta westchnęła i założyła nogę na nogę. - Co do komandor, to nie jestem pewna. Taki uraz... ona przeżyła to mocniej niż my wszyscy razem wzięci.

Znajdowali się w kajucie zespołu Marka. Natasha siedziała spokojnie na krześle, paląc papierosa podanego przez Lynette – cienkiego, długiego, robionego przez stary, dobry koncern Marlboro. Nick, Wasilij i Lynn zajęli miejsca na kojach, przysłuchując się jej z uwagą. Od feralnych zdarzeń minęła doba. W ciągu paru godzin bomba atomowa została unieszkodliwiona, ich przywódca cudem uratowany, komandor dostała szoku a winowajca wysadzony w powietrze. Nikt nie skomentował zemsty Catherine – wiedzieli, że zrobiłaby to tak czy siak. Tarkowska zaciągnęła się znowu papierosem i spojrzała z uśmiechem na syna. Wasilija wydostał z opałów oddział marines, którzy bezwzględnie wyrżnęli sobie drogę do niego przez najgorszych fanatyków wroga. Nie było litości, tak jak podczas wielkiej wojny. Musieli uratować jednego ze swoich towarzyszy i zrobili to. Jak to powiedział sierżant - "Nigdy nie zostawiamy swoich ludzi.". Kobieta przyglądała się przez chwilę swojej latorośli i westchnęła cicho. Sięgnęła do niego i przeczesała włosy palcami.

- Najważniejsze, że jesteście bezpieczni, wszyscy. Żyjecie. Mamy o co walczyć.

- Nie rozumiem... - Nick odezwał się cicho. - Jak to?

- Ja i komandor... cóż, jesteśmy matkami. To znaczy więcej niż puste słowo, panie Carter. Jesteśmy w armii dlatego, że urodziłyśmy nasze dzieci i chcemy je chronić najlepiej jak potrafimy. To instynkt. Komandor zrozumiała to dość późno, jednak z mocą, której jej zazdroszczę. Nigdy nie widziałam jej w takim stanie. To było dla mnie coś niezwykłego, widzieć ją zakrwawioną, wściekłą, przerażoną... - Natasha powstrzymała się, nim powiedziała za dużo. Pewne rzeczy powinny pozostać w sferze niedomówień. - Mam nadzieję, że rozumiecie co dla was zrobił Mark.

- Chciał się zabić, głupek jeden. Zostawić nas tutaj samych. - Lynn palnęła cicho spode łba. - Powinien nam powiedzieć. We czwórkę mielibyśmy większe szanse.

- Nie chciał narażać nikogo więcej. Miał zamiar lecieć sam. - Wasyl stwierdził gorzko. Przy okazji pochwycił dłoń matki, co wywołało dziwny wyraz twarzy Nicka, który to zauważył. - Wybiłem mu to z głowy. Zagroziłem, że powiem komandor.

- I nic by nie osiągnął. - Carter zaśmiał się lekko. - Wiecie jak to jest z nim, on musi to robić po swojemu, jak taki... samotny wilk.

- O. Dokładnie. - Lynn kiwnęła głową. - Jest z nami... ale zawsze taki odległy. Lata swoimi szlakami. Chodzi własnymi drogami.

- A wy za nim pójdziecie w ogień, bo wiecie, że robi to abyście byli bezpieczni.

Cala trójka spojrzała po sobie speszona. Natasha miała świętą rację.

- Łooo! To tutaj rezyduje diabeł?

Mark otwarł gwałtownie oczy i przywitał się z życiem ponownie kolejnym ze swoich żartów. Już chciał się podnieść, żeby sprawdzić gdzie może znaleźć kotły z siarką, gdy czyjaś dłoń wcisnęła go w wygodne poduszki bez ceregieli.

- Ani się waż.

- Diabeł? - Chłopak ledwie widział. Światełko w tunelu i te sprawy.

- Ktoś gorszy. - Melodyjny głos trafił go w samo serce. Poznał od razu. Wygodne poduszki też. - Mama.

- A ja myślałem, że anioły siedzą na chmurkach w niebie... tylko niegrzeczne dziewczynki bawią się dobrze w piekle.

- Dla ciebie mogę być i niegrzeczną dziewczynką, kotku...

Atlantis wpłynęła powoli do swojego do swojego portu w Mieście. Ogromna naturalna jaskinia została przerobiona w suchy dok. Wielkie, metalowe wrota pozostały otwarte, wpuszczając światło do środka. Stupięśćdziesięciometrowy okręt zacumował i przywarł do nabrzeża. Z wysokiego pomostu opadł trap. Kapitan Halsey oczekiwał przybycia lotniskowca. Mężczyzna naprawdę nie wiedział jak się zachować- komandor Harrier razem ze swoimi ludźmi odegnała widmo przegranej w bajeczny sposób. Ciężko mu było tylko pojąć jak to osiągnęła – była bardzo wstrzemięźliwa w swoich rozmowach, a kapitan Tarkowska zaznaczyła jasno, że nie może się przemęczać. Nie rozumiał tego w ogóle. Zebrany za nim tłum przywitał okrzykami pierwszych schodzących marines, pozostali na lądzie żołnierze cieszyli się z powrotu towarzyszy broni. Komandor zeszła pierwsza, niezwykle blada, jakby wycieńczona czymś. Za nią na pomoście znalazła się jej pierwsza oficer i czwórka pilotów. Jej syn wyglądał równie źle, ledwie trzymał się na nogach. Halsey wyszedł przed mały tłumek.

- Pani Komandor. - Przywitał się. - Z niepokojem oczekiwaliśmy pani powrotu.

- Dzień dobry, kapitanie. - Kobieta skinęła mu i uśmiechnęła się, po raz pierwszy od wielu dni. - Cóż... udało się. Naprawdę się nam udało.

- Ale jak? - Mężczyzna nie powstrzymał swej ciekawości.

- Erm... - Cat przez chwilę milczała. - Mój syn ryzykował własnym życiem, aby unieszkodliwić uzbrojoną głowicę jądrową klasy zero, czyli o zasięgu eksplozji ponad-strategicznym. Wyniósł ją w przestrzeń kosmiczną i zdetonował poza atmosferą.

- To dość... dziwna historia, nie sądzi pani? - Halsey pokręcił głową. - Jeżeli chce pani zachować to jako tajemnicę...

- Nie. - Komandor przerwała mu wpół zdania i spojrzała ostrzej. - Powiem to dosłownie, nikt tutaj nie miał na tyle odwagi aby być gotowym poświęcić się dla innych. Mark zrobił to, na moich oczach. Raport zostanie panu przedstawiony jeszcze dzisiaj.

- To jest doprawdy niewiarygodne, wybaczy mi pani moje zwątpienie.

- Sama nie mogę uwierzyć. - Cat uśmiechnęła się krzywo i spojrzała w bok, na swoich pilotów ustawionych w karnym szyku. - Prawie go straciłam, Halsey. Jeżeli to niej dostateczny dowód naszych intencji, to nie wiem co moglibyśmy zrobić.

- Jeżeli wolno mi zapytać, jak Miasto może okazać wdzięczność za to, czego dokonaliście?

- A to mnie już nie interesuje, możecie nawet wieszać na nas psy jak dotąd mieliście w zwyczaju. - Cat posłała mu kąśliwą uwagę, przekręcając lekko głowę nad bok. - Chyba, że wpadniecie na lepszy pomysł.

- Coś wymyślę.

- Najpierw jednak moi ludzie potrzebują odpoczynku. Niedługo warp łączący nas z Ziemią znowu stanie się stabilny, musimy się przygotować. Nikt nie wie co dzieje się po drugiej stronie...

- Oczywiście, przygotuję wszystkie dokumenty i prześlę je w skompresowanej formie.

- Dobrze. Skoro nie mamy nic do dodania, wracam na swój okręt, mam trochę pracy. Do widzenia.

Cat odwróciła się i skierowała na Atlantis. Halsey stał nadal zażenowany jej ostrą reprymendą, którą wypowiedziała na głos – raczej nikt nie chciał już wiwatować. Mężczyzna, nadal speszony, zaprosił załogantów lotniskowca na ląd i przepuścił ich do wind. Wszyscy zaczęli schodzić na ląd, jedynie Mark powoli wszedł na okręt. Miał pewną sprawę do załatwienia.

Catherine siedziała spokojnie przy swoim biurku i popijała lekkie, miejscowe wino. Jego smak wydawał się dla niej doskonały – nie było jakimś wytrawnym paskudztwem, miało swoją nutę słodkości i nietypowy aromat. Założyła nogę na nogę i westchnęła – okręt naprawdę zapadł w sen. Wszelkie działania ustały, granicę wpływów Konfederacji patrolowały zautomatyzowane łodzie podwodne i drony zwiadowcze, chinole byli w odwrocie – porzucili wszelkie posterunki w zasięgu jej niezwłocznej reakcji. Cofnęli się aż za Morze barierowe, wielki akwen oddzielający zachodni archipelag od ogromnego centralnego skupiska wysp, które nadal pozostawały w większości niezbadane. Kobieta mruczała do siebie jakąś piosenkę, założyła nogę na nogę i sięgnęła za głowę, aby ułożyć gumkę spinającą jej włosy lepiej. Długa kita, którą nosiła teraz zamiast koka nadawała jej znacznie młodszego wyglądu. Ktoś zapukał do jej drzwi, krzyknęła proszę i nawet nie podniosła oczu znad dokumentów, które trzymała w dłoni. Wiedziała kto przyszedł, wskazała wolne krzesło i udawała, że jest zbyt zajęta. Mark usiadł cicho i milczał, nie chcą jej niczym denerwować.

Cat doskonale bawiła się widząc jego starania. Próbował być posłuszny aż do granic. Nawet nie musiała patrzeć na zegarek, aby wiedzieć, że przybył punktualnie. I to ją zaczęło drażnić – wolała tego szaleńca. Wolała tę nutę ryzyka, którą emanował jego głos. W końcu zlitowała się nad nim i wlepiła w niego spojrzenie roziskrzonych oczu. Uśmiechnęła się ponad kartoteką, rzuciła ją na stół na stertę papierów i oparła brodę na splecionych dłoniach. Pochyliła się przy tym lekko, znajdując podporę w biurku, jej stopa miarowo zataczała koła w powietrzu. Posłała mu najszczerszy uśmiech, jaki znalazła w sobie. Udało się jej – wprawiło go znowu w zakłopotanie. Chłopak zacisnął mocno wargi i nie wiedział co zrobić. Przekrzywiła głowę lekko na bok, opierając policzek na jednej ręce. Poklepała dłonią blat przed sobą i poczuła, jak odpowiada jej z lekką niepewnością. Splotła palce z jego, w końcu decydując się zakończyć tę udrękę swego dziecka.

- Miło mi, że wpadłeś.

- Pani...yyy.. prosiłaś mnie, mamo.

- Chciałam na ciebie popatrzeć.

- Aha. No... okej.

Cat czuła się wyśmienicie. Załamanie, które przeżyła minęło już tydzień temu – pamiętała jak przez mgłę to co się z nią działo. Natasha też była zdziwiona, jednak zakończyła swoją diagnozę enigmatycznym stwierdzeniem, "oh, chyba rozumiem. Ciekawe." Catherine do dzisiaj nie pojmowała jej słów, jednak mało ją interesowały. Widok syna, całego i zdrowego był dla niej najważniejszy. Po raz pierwszy w życiu czuła się... taka pełna sił.

- Kotku, jak się czujesz?

- Dobrze. - Mark odpowiedział powoli. - Erm... oddycham już normalnie, mogę jeść co chcę... chyba wszystko w porządku.

- Nic cię nie boli?

- Nie, już jest okej. - Chłopak uśmiechnął się do niej kącikiem ust, nadal lekko poruszony jej dziwnym zachowaniem.

- To dobrze. Bardzo dobrze.

Jak miała mu to powiedzieć? Wzruszyła ramionami i wstała ze swojego miejsca. Obeszła biurko i stanęła przed nim, nadal świdrując go swoim wzrokiem. Nie ma sensu czekać na lepszą okazję – teraz albo nigdy. Nie dała mu nawet możliwości ucieczki, gdy opadła lekko na jego kolano i zarzuciła ramiona na jego szyję. Przez sekundkę jeszcze patrzyła się w te zaszokowane oczy. Teraz go miała! Jej twarz zbliżyła się do jego i zatrzymała jeszcze, dając jej moralności ostatnią szansę – jednak ta wcale się temu nie sprzeciwiała. Raczej kopnęła ją w tyłek i kazała zrobić w końcu to czego tak bardzo pragnęła. Ich usta spotkały się, jej delikatny zapach uderzył w jego zmysły z pełną siłą. Najpierw nie wiedział co zrobić – uciekać, odepchnąć ją czy ugryźć w wargi. To jego serce podpowiedziało mu co zrobić dalej. Jego ramiona objęły ją i przycisnęły mocniej, wydobywając piękny jęk ze samego środka duszy. Catherine przez chwilę straciła kontrolę nad sobą, dociskała się do niego tak lubieżnie, że poczuła wstyd. Odsunęła się odrobinę i mocno zarumieniła, całkowicie porzucając profesjonalny sposób bycia.

- Przepraszam. - Szepnęła prawie niesłyszalnie.

- Nie... mamo. - Mark złapał jej dłoń i przyciągnął do ust aby pocałować. - Nie masz za co.

- Jestem twoją matką, nie powinnam tego robić. Ale tak bardzo pragnę ciebie, Mark... nie mogę wytrzymać. Nie panuję nad sobą. Szaleję w twojej obecności.

I to była komandor, zimna profesjonalistka o lodowatym sercu. Mark pochylił głowę i pocałował ją w policzek. Uśmiechnęła się, nawet lekko zadrżała. Chciała go odważnego, przy swoim boku. Pozwoliła mu przytulić się i chwilę zebrać myśli. Oboje musieli być zdecydowani na ten krok – nie było powrotu. Ich drogi albo splotą się na zawsze albo będą szły oddzielnie. Pochwyciła jego twarz i spojrzała głęboko w oczy, niezwykle poważnie.

- Mark, muszę wiedzieć. Chcesz mnie? Swojej matki? Zaryzykujesz? - Kobieta przygryzła lekko wargę i dodała po chwili. - Ja już się zdecydowałam.

- Tak.

Na wpół westchnęła z ulgi i jęknęła ze szczęścia. Jedno jego słowo a było tak pełne mocy. Jeszcze nigdy nie odezwał się takim głosem – zdecydowanym, silnym i delikatnym. Wiedziała, co to oznacza. Jej syn mimo strachu i niepewności ufał jej. Wątpliwości przegrały z cichym pragnieniem, które nieustannie dobijało się do ich serc. Cat zeszła z jego kolan i pociągnęła go za sobą, prawie tanecznym krokiem zmierzając w kierunku łóżka. Zatrzymali się dopiero gdy opadli na nie, objęci i wpatrzeni w siebie. Catherine musiała jednak dopiąć coś, nim skarzą swoje dusze na wieczne potępienie. Odsunęła się na sekundę od niego, usiadła wyprostowana i zaczęła uściskać mocno materiał spodni mundurowych.

- Mark... nim to zrobimy, chcę abyś coś zrozumiał. To nie jest normalne i... - Zatrzymała się, wciągając powietrze głęboko w płuca. - Muszę coś wiedzieć. Zdaję sobie sprawę, że to powinno przyjść z czasem, jednak... Kochasz mnie? Kochasz swoja matkę na tyle, aby... - Cat na chwilę zaniemówiła, bojąc się wypowiedzieć te słowa. - ... kochać się ze mną?

- Trudne pytanie. - Młodzieniec skwitował to ciężkim głosem. Pochylił głowę, szukając w sobie chociażby jednego ziarna niepewności. Pusto. Obejrzał się na nią, drżącą lekko w oczekiwaniu. - Oczywiście, że kocham cię. Nie umiem tego wyjaśnić. Jesteś moją matką, dowódcą... aniołem. Życie z dala od ciebie byłoby marną egzystencją.

- Kotek! - Cat rzuciła się na niego, całując z wdzięcznością potężnie w same usta. Odchyliła się jeszcze na chwilę. - Jestem o ciebie cholernie zazdrosna, wiesz?

- Nie będzie nikogo innego.

- To wyśmienicie. Zabiłabym bez zastanowienia każdą sukę, która próbuje tknąć moje dziecko.

Mark uniósł lekko brew, słysząc jej słowa. Mówiła to bardzo poważnie. Najwyraźniej dla jego matki natura ich związku była czymś ważnym – zaznaczała już któryś raz z kolei to kim są dla siebie. Chłopak przyznał sobie w duszy, że i jego to podniecało. Kto miał kiedykolwiek szansę przysięgać miłość swojej matce, pięknej, potężnej i tak niezwykłej? Chyba był pierwszy. Pocałował ją gwałtownie, czując napływ ciepła wzdłuż kręgosłupa.

Kręciła go jego własna matka. Cholernie mocno.

Oboje odrzucili na bok skrępowanie. Do piekła z moralnością, liczyło się tu i teraz! Catherine próbowała szybko rozpiąć marynarkę, jednak jej rozedrgane palce nie pozwoliły na to. Jęknęła głośno, czując jak uspokaja ją delikatnymi pocałunkami na szyi, przyciągając do siebie. Była nad nim, wpatrzona w jego oczy jak zaklęta – nie mogła przestać podziwiać swojego syna. Pochwyciła jego nadgarstki i powstrzymała przed rozebraniem siebie. Na jej ustach wykwitł swawolny uśmiech, gdy wodziła palcami po jego szyi i szczęce. Zamruczała cichutko, potrząsając głową, jakby nadal nie mogła uwierzyć w to co za chwilę zrobią. Dotknęła opuszkiem palca jego warg i zmusiła do milczenia, drocząc się bezwzględnie.

Powoli zaczęła go rozbierać. Jego marynarka szybko wylądowała na stoliku nieopodal, razem z cienką, białą koszulką. Przeczesała lekki, gęsty zarost na jego piersi – nawet nie sądziła, że jej syn będzie aż taki męski. Nie znosiła widoku tych nagich jak robaki chłopców – miała wrażenie, że mają coś wspólnego z prosiętami. Za to Mark... to zupełnie inna liga. Jego ciało osiągnęło pewną równowagę pomiędzy pociągającą aurą i prawdziwą męskością. Uszczypnęła go w sutek, na co zareagował lekkim drgnięciem. Zaśmiała się cicho i pocałowała prosto w usta, jakby chciała przeprosić.

Teraz on miał zamiar pokazać jej co nieco... jedną ręką objął ją w talii, gdy drugą sprawnie odpiął wszystkie guziki marynarki. Szybko odrzucił ją i zaczął wędrować dłońmi wzdłuż jej boków. Gdy niczego się nie spodziewała, złapał mocno delikatny materiał koszulki i pociągnął w przeciwne strony, rozrywając w drobne strzępki. Cat odchyliła się lekko z otwartymi szeroko ustami, czując drapieżność emanującą z Marka... Szybko jej grymas zamienił się radość, tego właśnie chciała! Kogoś, kto nie będzie mógł doczekać się jej bliskości, bezwzględnego i silnego! Odchyliła się do tyłu, wyprostowała i sięgnęła za plecy. Jej stanik treningowy, najwygodniejszy pod mundur, zamerdał przed jego nosem i przesłonił widok. Wolną ręką poprowadziła jego dłoń do swojego biustu, który ledwie mieścił się w jego dłoni. Była dumna ze swojej figury, nie miała tych niewielkich, dziewiczych piersiątek tylko prawdziwy, kobiecy biust. Gdy w końcu pozbył się przeszkody i spojrzał na jej ciało, odsłonięte od pasa w górę, wstrzymał oddech.

- Synku... - Cat wymruczała, przekrzywiając lekko głowę. - Chcę cię ostrzec. To nie są piersi młodej panny. Twoja mama jest dojrzałą kobietą i tylko prawdziwy facet będzie zdolny je pieścić tak, aby czuły się dobrze. Sądzisz, że podołasz?

Po co miał odpowiadać? Podniósł się na jednej ręce i pochwycił jej sutek w usta. Jego wargi nie zgniotły go jednak od razu, ssąc jak opętane, zatrzymały się na różowej aureoli, pieszcząc jej niezwykle wrażliwy kraniec. Cat odchyliła głowę do tyłu i jęknęła, głośno, długo. Cóż, nie miało sensu dywagować nad jego predyspozycjami. Podczas gdy on katował ją swoimi pieszczotami w perfidny sposób, zapragnęła w końcu ujrzeć go w całej okazałości. Jej sprawne palce bez problemu poradziły sobie z klamrą podniszczonego, skórzanego pasa i zapięciem spodni. Uniosła się lekko, ściągając je trochę w dół i spojrzała pomiędzy ich ciała. Znów to zrobił!

- Oh! - Jej oczy błysnęły zachwytem. - Postarałam się. Dobrze cię zrobiłam, zero wątpliwości!

Musiała na chwilę zejść z niego aby zrzucić resztki ubioru ze swojego ciała. Wpatrywał się w nią bez przerwy, ze skrzyżowanymi ramionami na piersi. Uśmiechnął się, widząc jak ząb czasu wyrzeźbił jej figurę w doskonałą klepsydrę, jędrną i zdrową.

- Czuję się jak złodziej.

- Dlaczego? - Cat zapytała, znajdując sobie miejsce na nim.

- Ukradłem anioła.

- Postaraj się kotek. Ten anioł chce dla ciebie śpiewać.

Catherine posłała mu skromny, wstydliwy uśmiech. Jako matka nie powinna być naga, nie powinna siedzieć na nim, ocierając się o jego ciało. Pokręciła lekko głową i westchnęła. Teraz albo nigdy, uniosła się nad niego. Pomógł jej, chwytając jej talię, skinieniem głowy potwierdzając prawdę – pragnął tego równie mocno jak ona. Cat zdecydowała, że nie może już dłużej czekać, opadła na niego, w końcu czując go w sobie. Oboje jęknęli głośno, pojmując, że nie ma już odwrotu. Powoli ich ciała znalazły delikatny, swobodny rytm, który pasował obojgu doskonale. Ich dłonie splotły się ponownie, spojrzenia spotkały i wypełniły emocjami. Cat opadła biustem nad jego twarz i uniosła go odrobinkę, poddając falującą pierś do ssania.

Gdy dotknął jej ustami, w jej świadomości zrodziła się całkiem niespodziewana myśl. Zatoczył koło, ukończył pewien cykl -była jego początkiem i końcem. Nosiła go w sobie kiedyś a teraz znów znalazł się w niej, tak jak pragnęła tego. Ta świadomość napełniła ją nieziemskim ciepłem, z jej serca popłynęła fala kojącego, potężnego uczucia. Znów byli jednym, ona i jej dziecko. Dlaczego to było takie... dobre? Westchnęła, gdy jego lędźwia uniosły się odrobinę wyżej, przyspieszając. Przygryzła mocno wargi, wcisnęła twarz w jego bark i pomogła mu, całą sobą rozpoczynając płomienny taniec. Jej palce zacisnęły się mocniej na jego, usta wodziły po wręcz płonącej skórze Marka. Catherine chciała krzyczeć, czując kolejne fale rozkoszy, rozbijające się w jej ciele jak sztorm. Uderzyła pięścią w poduszkę obok jego twarzy i zajęczała potężnie. Doprawdy, czuła się aniołem śpiewającym pieśni kochanków.

Każdą komórka swojego ciała czuła do coraz mocniejszą miłość, która dopiero teraz przybierała swoją pełną formę. Nie było Catherine i Marka – stali się jednością, na krótką chwilę odrywając się od świata. Zapomnieli o misji, wodzie i wrogu. Czerpali od siebie nawzajem siłę, która miała ich napędzać. W końcu nie wytrzymała – puściła wstrzymywaną ekstazę i oddała się jej, odchylając do tyłu i opadając na niego z całą siłą. Ani na chwilę nie pozwoliła jego dłoni uciekać – po prostu nie mogła sobie wyobrazić tego wszystkiego, gdyby jej nie trzymał. Mark tymczasem chciał dać jej od siebie to co najlepsze, pochylił ją do tyłu gwałtownie, jedyną wolną ręką podparła się za sobą, oplatając go nogami. Musiała zwolnić, jednak po chwili pojęła w jak doskonałej pozycji znalazła się. Gdy tylko klęknął i znów zaczął swoje miarowe, silne uderzenia, wykuwając w niej piętno rozkoszy, oddała się zupełnie jego władzy. Nie sądziła, że zafunduje jej aż taki wysiłek. Zacisnęła mocno zęby, oparła plecami mocniej o obejmujące ją ramię i spojrzała głęboko w oczy syna, rzucając mu wyzwanie.

- Pokaż mi niebo Mark. Daj...

Jej słowa przerodziły się w długi krzyk, jednak szybko zamilkła, związana w potężnym pocałunku. Przekręcił głowę lekko na bok, napierając na niego całym ciałem. I znów, jej umysł zaczął sobie igrać z jej światopoglądem. Inne kobiety mogły teraz co najwyżej pomarzyć, aby spotkać kochanka kalibru jej syna. Nie dość, że odnalazł tę tajemniczą równowagę, łącząc intensywny seks z intymną miłością, to jeszcze obdarzył tym darem ją! Jego własną matkę! Puściła w końcu jego dłoń i przerzuciła ramię na jego plecy, przyciskając się jak najmocniej do jego spoconego ciała. Nie miała pojęcia ile czasu tu spędzili, jednak nawet wieczność byłaby dla niej tylko kroplą w morzu pragnienia, jakie wzbudzał. Uśmiechnęła się i wpiła w jego usta, wodząc palcami po jego szerokich ramionach. Żadna suka nie tknie go już nigdy... Catherine wiedziała jak to osiągnąć. Jej paznokcie gwałtownie wbiły się w jego skórę, gdy odchyliła się aby mógł widzieć jej twarz gdy to czyniła. W jej oczach skłębiły się dwie rzeczy – płomienna miłość o wielu odbiciach i lodowata powaga. To była jej cena.

Jej krwawa pieczęć. Jednym długim, wolnym ruchem przeorała jego plecy od lewego barku po prawy bok, na zawsze pozostawiając swoją pieczęć. Nawet się nie zająknął, opleciony jej siecią utkaną z miłości. Pozwolił jej. Mogła zrobić z nim co tylko zapragnęła. Miała prawo do jego życia jak nikt inny – to ona mu je dała. Gdy skończyła, pochwycił ją mocno i pocałował, jednak Cat odsunęła się i przyłożyła zakrwawione palce do jego ust. Wiedział czego pragnęła... Całował jej dłoń jak opętany, jakby ta krew napędzała go. I z każdą chwilą przyspieszał, czego nie mogła znieść jego matka. Opadli oboje na posłanie, zdyszani, jednak nadal toczący walkę o swoją spełnienie – razem. Catherine oplotła go ramionami i nogami, pozostawiając jedynie niezbędną swobodę, aby uderzał w nią nadal, potężnie, nieustannie.

Tego było już za dużo. Niektórzy uważali, że miłość powinna być delikatna i powolna. Nie oni. Matka i syn połączyli w sobie swoje skrajne natury, tworząc płomienne tango, przepełnione prawdziwym uczuciem. Przetaczali się z boku na bok, łącząc pod różnymi kątami, całkowicie tracąc nad sobą panowanie. Cat co chwila krzyczała, jęczała i mruczała, gdy jej syn po prostu warczał i dyszał. Gdy znalazła się w końcu pod nim, w najprostszej i jakże lubieżnej pozycji, odepchnęła go odrobinę i wypowiedziała swoim lodowatym głosem swoje ostatnie żądanie.

- Zrób to! Pokaż mi, swojej matce, co czujesz! Daj mi niebo, miłość i siebie! Teraz!

Catherine za późno zrozumiała o co prosi. Przez kilka sekund zamienili się w wiry ekstazy, które starły się aby zamienić w potężny sztorm. Pot z ich ciał zamienił pościel w mokre zwitki materiału, łzy i krew zlały w błyszczący balsam.

Czegoś takiego nigdy nie czuli. Doskonałego spełnienia. Ona w końcu była pełna jego, swojego maleństwa, które okazało się demonem rozkoszy. On w końcu uwolnił z siebie całe mnóstwo wrzącej lawy. Wlał się w nią, calutki, przypieczętowując na zawsze los obojga.

Z tego nie było już powrotu.

45,542
9.95/10
Dodaj do ulubionych
Podziel się ze znajomymi

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.95/10 (37 głosy oddane)

Pobierz powyższy tekst w formie ebooka

Z tej serii

Komentarze (3)

Falanga JONS · 25 września 2012

0
-1
Zacząłeś od "A łyżka na to - niemożliwe!"😉. A od czego mam zacząć ja?

Lubię długie, rozbudowane opowiadania, w sumie sam takowe piszę, więc tu plus. Widzę wprawną rękę - drugi plus. Temat incest, konkretnie matka - syn, jest w pewien sposób kręcącym, o ile zostanie podany w odpowiedni sposób i Ty to uczyniłeś - za to trzeci plus. Stworzenie swojego niegłupiego i niebanalnego świata - za to czwarty plus.

Teraz może czas nie tyle na minusy, ile na to, co w pewnym sensie może okazać się wadami powyższego dzieła.

1.Przez 90% opowiadania nie dzieje się praktycznie nic, co miałoby coś wspólnego z erotyką. Opowiadanie OK, ale po prostu brakuje w nim pieprzu, który pojawia się dopiero na samym końcu. Dlatego nie jestem przekonany, czy ten portal jest odpowiednim miejscem na tego typu rzeczy.
2. Być może jestem niezbyt uważnym czytelnikiem, może ignorantem, nie wiem, ale czasami gubiłem się trochę w opisie. Nie czaję co to są te "manty" i parę innych rzeczy. Być może przydałoby się czasem wczuć w odbiorcę i napisać wszystko tak, by tekst stał się bardziej zrozumiały. A być może jak już napisałem wcześniej, jest to tylko moja wina, bo przykładowo sam opis "Miasta" jest już bardzo przejrzysty - taki jak powinien być.
3. Trochę brakuje mi szerszego opisu Catherine. Tzn, jej przeszłości, itp. Nie wiem, czy przegapiłem coś w tekście, ale gdzie jest ojciec chłopaka?

Coś tam by się jeszcze znalazło, ale to już chyba mniej poważne rzeczy.

Ogólnie oceniam opowiadanie wysoko, niemniej można chyba było wprowadzić czytelnika w pewne napięcie dużo wcześniej, niż na samym końcu. Wiem, że to niełatwa sprawa. Sam od dłuższego czasu przymierzam się do serii opowiadań o Wojnie Secesyjnej, względnie o konfliktach Indian z Konkwistadorami, gdzie erotyka pewnie ustępowałaby w dużej mierze militariom i innego rodzaju wydarzeniom, dlatego rzecz jasna, nie traktuję tego jakoś wybitnie negatywnie.

PS Nick Carter, blondyn - chłopcy z Backstreet Boys będą żyli do XXII wieku i nadal będą młodzi? Straszna wizja😉.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

jokerthief · Autor · 29 września 2012

0
0
Za plusy i ocenę dziękuję, bardzo mnie ucieszyła. Zaznaczam, że nie jestem autorem samego świata - jego podstawą jest gra, do której musiałem jednak zbudować otoczkę zdatną do przegryzienia, wprowadzić zmiany w odpowiednich miejscach, itd. Czyli, jest to dość lekko zdefiniowany fan-fiction.

Od razu przejdę do wypunktowanych kwestii
1 - Przyznam, że sam się tego bałem. Jestem zwolennikiem odrobinę odmiennej definicji erotyzmu - składa się on nie tylko z scen intymnych, jest to również kwestia uczuć, drogi dwójki osób ( w tym wypadku dwójki) do siebie, ich rozterek itp. Seks jest tutaj czymś w rodzaju nagrody, na którą czeka również czytelnik. Sądzę, że dużo milej czyta się opis intymnego stosunku, do którego wiodła długa droga, niż wskakiwania do łóżka zaraz po poznaniu. Takie moje małe zboczenie.
2 - Tu zgodzę się, że nie wdawałem się zbytnio w szczegółowe opisy pewnych rzeczy. Starałem się przybliżyć jedynie niezbędne do zrozumienia ogółu elementy, aby nie przedłużać.
3 - Nawiążę do pkt 1, postaci wyjawiają swoje sekrety, informacje o sobie stopniowo, znów do celu wiedzie pewna droga. Tutaj także jestem zwolennikiem pewnego odmiennego podejścia. Pewne rzeczy powinny pozostać ukryte, tak aby zawikłać odrobinę sprawę, aby czytająca osoba musiała przez chwilę zastanowić się i domyślać, czasami cofnąć i sprawdzić czy czegoś nie przeoczyła. W takiej sytuacji czytelnik albo wciąga się bardziej albo szuka czegoś innego do poczytania 😉 Oczywiście, nie robię tego perfidnie na złość - to po prostu dość dobre narzędzie budujące zainteresowanie u odbiorcy.

Co do dalszego komentarza, budowanie napięcia jest bardzo ważne, dlatego staram się nim dysponować w odpowiedni sposób. Raz niech to będzie dialog, budowa relacji bohaterów, raz podróż do ich wnętrza a potem znowu z impetem ukazuję chaotyczną walkę, tak aby tekst nie był monotonną sieczką jednostajnej iteracji. W "Odkupieniu" zacząłem dość lekko, pokazując realia świata - to było pierwsze kryterium, które odbiorca zazwyczaj posiada. Dopiero potem zacząłem ukazywać drogę głównych bohaterów ku sobie, aby w kolejnych częściach zacząć na dość mocnym fundamencie.
Osobiście sam miałem wielkie problemy z przejściem pewnych granic w tematyce. Dla wyjaśnienia, temat związku matki z synem jest dla mnie po prostu wyzwaniem, próbą ukazania czegoś ocenianego jako niemoralne w dobrym świetle - to jest problem. Jak odwrócić kota ogonem?
W Twoim wypadku problemem będzie również ukazanie nacechowanych zdarzeń historycznych - dla przykładu stosunek do Secesji w Stanach Zjednoczonych jest skrajnie odmienny niż widać to w mediach. Na Południu nadal świętuje się rocznicę Gettysburga jako święto narodowe, mimo iż konfederaci przegrali. Tak samo jest z konkwistą, wiele osób może traktować temat jako rasistowski, stronniczy - autor ściera się z tym na każdym kroku.

Co do samej formy opowiadania, rozumiem doskonale, że nie pluje ono seksem na lewo i prawo. Nie znoszę traktować bohaterów jak lalki na sznureczkach, które wskakują do łóżka i próbują się nie zaplatać w tych wszystkich pościelach, linkach, wulgaryzmach. Wolałem ukazać świat, który koncentruje się na postaciach, w ciągłym napięciu pomiędzy nimi, to jak ich uczucia wpływają na ich profesjonalizm, ruchy, myśli. Mam nadzieję, że dałem sobie z tym radę.

I prośba ode mnie – rozumiem, że ogrom mojej wypowiedzi jak i dzieła może odstraszać, jednak zachęcam do komentowania. To największa nagroda dla autora – „dziękuję, podobało mi się” czy też „nie moje klimaty”. Tak więc proszę się nie bać, nie gryzę – dla mniej odważnych podałem swój mail.
Piszcie 🙂
Pozdrawiam.
Ps
Dalsze dwie części Odkupienia zostały wysłane do moderacji, nie wiem tylko ile czasu zajmie im pojawienie się w serwisie czy w ogóle się tu znajdą.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Falanga JONS · 30 września 2012

0
0
Generalnie mamy zbieżne poglądy, więc poświęcę się tylko dwóm zagadnieniom, łącząc je zresztą w jedno.

Jako historyk hobbysta i jako pisarz amator chcący pisać o amerykańskiej civil war, znam dobrze sprawy Konfederacji, więc to nie jest dla mnie problemem. Problemem jest umiejętne pogodzenie wszystkiego, tak aby sprawy "okołoerotyczne" nie miały druzgocącej przewagi nad samą erotyką. I tu dochodzimy do tego drugiego zagadnienia, czyli mojego zarzutu postawionego w pierwszym komentarzu, że pierwsze 90% tekstu nie ma niemalże nic wspólnego z erotyką. Tak jak przyjmuję Twoje wyjaśnienia dotyczące powolnego rozwoju sytuacji (jak napisałem wyżej, sam generalnie robię to samo), tak uważam, że można by jednak wzbogacić tekst o pewnego rodzaju erotykę. Jak dla mnie erotyka odbywa się w mózgu, więc niekoniecznie chodzi o to, by przerywać atak na linie wroga, opisem jakiegoś wyuzdanego seksu, jednak przygotowując się do niego główny bohater mógłby np odejść myślami od wojny na rzecz spraw bardziej przyziemnych (to samo zresztą mogłoby tyczyć się bohaterki)🙂.

No, ale to tyle, czekam na kolejne odcinki.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Teksty o podobnej tematyce:

pokątne opowiadania erotyczne
Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.

Pliki cookies i polityka prywatności

Zgodnie z rozporządzeniem Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r (RODO). Potrzebujemy Twojej zgody na przetwarzanie Twoich danych osobowych przechowywanych w plikach cookies.
Zgadzam się na przechowywanie na urządzeniu, z którego korzystam tzw. plików cookies oraz na przetwarzanie moich danych osobowych pozostawianych w czasie korzystania przeze mnie ze stron internetowej lub serwisów oraz innych parametrów zapisywanych w plikach cookies w celach marketingowych i w celach analitycznych.
Więcej informacji na ten temat znajdziesz w regulaminie serwisu.