Pod niebem Zazzawi
25 czerwca 2025
31 min
Poniższy tekst znajduje się w poczekalni!
I – Czas dorosłych smarkaczy
Powietrze lat 80. w mieście, nawet to stojące nad dachami, miało specyficzny ciężar. Było przesiąknięte zapachem węgla, wilgoci i czegoś nieokreślonego – może beznadziei, a może po prostu pyłu z nieustających remontów, będących bardziej oznaką chronicznego niedostatku niż rzeczywistego postępu. Tej nocy, na dachu kamienicy przy Długiej, gdzie w miejscu wypatroszonych przez budowlańców okien ziały czarne dziury, czuło się głównie ten pył i chłodną obietnicę jesieni.
Zosia Nowak, owinięta w za duży sweter Marka Czajki, wpatrywała się w gwiazdy, które – o dziwo – tej nocy były widoczne nawet nad miastem. Obok niej Marek, z tłustą smugą po kebabie na policzku, manipulował starą, wojskową lornetką znalezioną gdzieś w piwnicy jego dziadka. Dookoła nich porozrzucane były resztki ich „uczty”: zmięty papier po kebabie – kupionym za pieniądze wyciągnięte z portfela ojca Zosi, gdy spał. Pieniądze, których nigdy nie planowali kraść, ale chęć tej jednej nocy, ich nocy, okazała się silniejsza – i pusta oranżada w szklanej butelce.
Mieli po osiemnaście lat, ledwie co przekroczyli próg legalnej dorosłości, który wcale nie oznaczał, że czuli się dorośli. Czuli się raczej jak dzieci bawiące się w dorosłych, uciekinierzy z codzienności, która już zaczynała uwierać. Zosia – z jej cichą determinacją. Marek – z pozorną nonszalancją skrywającą lęk przed przyszłością. Ta ucieczka na dach była ich aktem buntu, maleńkim, cichym okrzykiem wolności w świecie pełnym zakazów, nakazów i szarych ograniczeń. Rodzice pewnie już dzwonili do siebie, zaniepokojeni. Ale tutaj, na górze, czuli się przez chwilę niewidzialni i wolni.
– Patrz – szepnął Marek, podając jej lornetkę.
Gwiazdy w powiększeniu wyglądały jak odległe, zimne diamenty. Ale Zosia nie potrafiła się na nich skupić. Czuła ciężar skradzionych pieniędzy, nawet jeśli fizycznie już ich nie było. Czuła niepewność jutra, powrotu do domu, konsekwencji. Melancholia nie była dla niej tylko nastrojem – była stałą towarzyszką, cieniem rzucanym przez realia.
– Piękne – powiedziała, chociaż jej głos brzmiał płasko. Oddała mu lornetkę.
Marek znowu przyłożył ją do oczu, tym razem kierując ją w dół, na miasto. Przesuwał ją powoli po dachach, oknach, ulicach.
– Wygląda jak makieta – mruknął. – Wszystko takie małe stąd.
Przez lornetkę świat nabierał ostrości, a jednocześnie stawał się odległy, jak na fotografii.
I wtedy to się stało.
Z dołu, z jednej z dalszych ulic, dobiegł głuchy łoskot, a potem dźwięk tłuczonego szkła i zgniecionej blachy. Był potężny, nagły, brutalny. Zosia drgnęła. Marek zamarł z lornetką przy oczach.
– Co to było? – zapytała cicho Zosia.
Marek nie odpowiedział. Jego ciało napięło się. Sekundy mijały w ciszy przerywanej tylko odległymi, narastającymi syrenami i cichym szumem nocnego miasta. Potem usłyszeli krzyki.
– Wypadek – powiedział w końcu Marek, jego głos był napięty. – Cholera. Duży wypadek.
Trzymał lornetkę nieruchomo, celując nią w kierunku, skąd dobiegały dźwięki. Zosia przysunęła się bliżej, wyciągając rękę, jakby chciała zobaczyć przez jego oczy.
– Widzisz coś?
– Tak. Dwa samochody… zgniecione strasznie. Jest zamieszanie – mówił rzeczowym tonem, ale czuła pod nim wstrząs.
W oddali zaczęły pojawiać się migające światła – karetka, milicja. Chaos rósł, choć z tej wysokości był tylko niemym spektaklem świateł i ruchu. Zosia i Marek, na swojej wysokiej, brudnej scenie, byli widzami.
– To wygląda… źle – powiedział po chwili, wciąż patrząc.
Przestali jeść, przestało mieć znaczenie ukradzione pieniądze, ucieczka, nawet gwiazdy. Cała ich mała, intymna bańka pękła – rozbita przez brutalną ingerencję rzeczywistości.
Nagle Marek ożywił się.
– Czekaj. Coś dziwnego – skorygował ostrość lornetki. – Są jacyś ludzie… nie tutejsi chyba.
Zosia zmarszczyła brwi:
– Jak to “nie tutejsi„?
– No… wyglądają inaczej. I zachowują się inaczej. Jakby… z zagranicy. Jeden jest starszy, drugi w naszym wieku, może trochę starszy – Marek mówił szybko, próbując opisać to, co widział. – Pomagają. Spokojnie. W sensie… milicja i karetka już są, ale oni działają tak… pewnie. Starszy gość rozmawia z jakimś poszkodowanym, młody… cholercia, on owija komuś głowę bandażem. Widzi wszystko, co się dzieje.
Marek oddał jej lornetkę. Jej ręce drżały, gdy przyłożyła ją do oczu. Obraz był nieco nieostry, ale po chwili udało jej się złapać ostrość.
W centrum zamieszania, wśród mundurowych i cywili wpatrujących się z przerażeniem, wyróżniały się dwie postaci. Starszy mężczyzna, trochę tęższy, z ciemnymi włosami, gestykulował żywo mimo powagi sytuacji. I młody chłopak, wysoki, szczupły, z twarzą poważną, ale bez paniki. Nie wyglądali jak typowi Polacy z tamtych lat – ich ubrania były inne, sposób bycia bardziej… swobodny? Opanowany?
Zosia obserwowała, jak młody chłopak klęczy przy kobiecie, która trzymała się za ramię. Robił coś przy jej ranie, jego ruchy były pewne, choć widać było, że się spieszy. Starszy mężczyzna stał obok, rozmawiając z kimś z karetki, wskazując coś, wyjaśniając. Działali razem – jak dobrze zgrany zespół.
– Włosi – szepnął Marek. – Zakładam, że z Włoch. Widziałem kiedyś takich w telewizji.
Włosi. Z dalekiego kraju, gdzie słońce świeciło jaśniej, a sklepy były pełne. Zosia wpatrywała się w chłopaka, który był w ich wieku. Tam, na dole, wśród krwi i strachu, on działał. Był użyteczny. Był częścią czegoś, co miało znaczenie – ratowania życia, łagodzenia bólu.
A oni? Oni stali na dachu, z resztkami skradzionego kebaba, patrząc na to wszystko z góry. Bezsilni świadkowie. Ich mały, egoistyczny akt buntu wyglądał teraz na żałośnie trywialny. Uciekli od życia, a życie brutalnie przypomniało im o swoim istnieniu tuż pod ich stopami.
Lornetka ciążyła w dłoni Zosi. Widok był hipnotyzujący i przerażający zarazem. Widziała twarz młodego Włocha w zbliżeniu – skupioną, troskliwą. Widziała, jak delikatnie opatruje ranę, jak jego ojciec rozmawia z ratownikami. Widziała kontrast między spokojem ich działania a chaosem wokół.
I widziała kontrast między ich działaniem a swoim własnym bezruchem. Byli w tym samym wieku – on i ona, on i Marek. Ale on był tam, w środku, stawiając czoła rzeczywistości. A oni byli tutaj, na zewnątrz, obserwując z bezpiecznej odległości.
Melancholia wróciła, gęstsza, cięższa. Nie była już tylko cieniem niepewności jutra. Była gorzkim smakiem świadomości własnej bezsilności i małości w obliczu prawdziwego świata, który wchodził w paradę ich naiwnym marzeniom o wolności.
Zosia opuściła lornetkę. Świat znowu stał się rozmyty.
– To… straszne – bąknęła, nie wiedząc, czy mówi o wypadku, czy o czymś innym.
Marek wziął lornetkę z jej dłoni. Nie patrzył już na wypadek. Jego wzrok błądził po ciemnych, milczących dachach miasta.
– Chyba… chyba powinniśmy iść – powiedział cicho. Jego głos stracił całą swą nonszalancję. Brzmiał młodo i przestraszenie.
Zosia skinęła głową. Nocna eskapada nagle straciła cały swój urok. Kebab leżał zapomniany. Gwiazdy wydawały się zimne i dalekie. Ciepło swetra Marka nie docierało do jej wnętrza.
Wstawali powoli, otrzepując ubrania z pyłu. Cisza między nimi była teraz inna – nie była to już komfortowa cisza wspólnego marzenia, lecz ciężkie milczenie ludzi, którzy zobaczyli coś, czego nie da się odzobaczyć. Coś, co przypomniało im, jak bardzo są młodzi, jak bardzo niegotowi i jak cienka jest granica między ich małym światem a wielkim, często okrutnym światem, w którym dorośli (nawet obcy, jak ten młody Włoch) muszą działać, gdy dzieje się coś strasznego.
Schodzili po rozklekotanej drabinie w dół, do ciemnych korytarzy kamienicy w remoncie. Zostawili za sobą resztki kolacji i lornetkę, która na zawsze zmieniła to, co zobaczyli tej nocy. Zostawili też na dachu część swojej naiwności, rozbitą o widok na ulicy, gdzie dwóch obcych ludzi pokazało im, czym może być prawdziwe dorosłe życie – nie ucieczką, ale działaniem w obliczu chaosu.
II – Codzienność
Upalne powietrze leniwie przemykało przez otwarte okno chatki, niosąc ze sobą zapach suchej ziemi, dymu z odległych ognisk i oszałamiającą słodycz tropikalnych kwiatów, której nawet upał nie był w stanie stłumić. Andrea Rossi oraz Zosia Nowak. Kobieta, której kiedyś nie potrafił, a może po prostu nie chciał zrozumieć. Teraz była jego kotwicą, jego słońcem i czasem jego burzą – w skrócie, wszystkim, co miało znaczenie w tym zapylonym zakątku świata zwanym Zazzawi.
– Pamiętasz, co o mnie myślałeś, kiedy się poznaliśmy? – zapytała Zosia z półuśmiechem, bawiąc się włosami na jego przedramieniu. Jej głos był niski, lekko zachrypnięty od całodniowego krzyczenia do dzieciaków próbujących przekrzyczeć cykady.
Andrea mruknął, zamykając oczy. Sceny przesuwały się w jego pamięci jak slajdy ze starego projektora. Rzym, słońce odbijające się od antycznych ruin, konferencja, na której ziewał ze znudzenia i… ona. Zosia. Z pozoru szara myszka w lekko za dużym kostiumie, ale z oczami, w których czaiła się iskra, i zaciętą miną, kiedy ktoś próbował wejść jej w drogę.
– Że jesteś suką z lodu i masz serce z kamienia – odparł, otwierając jedno oko, żeby spojrzeć na nią z udawanym przerażeniem. – I do tego Polka, więc pewnie lubisz bigos i narzekać na pogodę.
Zosia zaśmiała się, a dźwięk ten był jak odświeżający powiew wiatru.
– A ja myślałam, że jesteś jednym z tych Włochów, co to kochają tylko siebie, mamę i ewentualnie swoją Vespasprint z 1967 roku. I że jedyne, co potrafisz, to krzyczeć przez telefon o tym, że makaron nie może być rozgotowany.
– Hej! To sprawa życia i śmierci! – zaprotestował teatralnie Andrea, a potem przeciągnął się leniwie. – Ale nie pomyliłaś się tak bardzo – dodał z przekąsem, przyciągając ją bliżej i całując w czoło.
Na moment zapomniał o ciężarze dnia, o szpitalu, o wszystkim, co czekało na zewnątrz.
…
– Co się stało, amore? – zapytała Zosia, jej głos stracił wszelką wesołość.
– Było troje dzieci – powiedział cicho, patrząc w dal. – Wypadek. Miałem sprzęt, zapasy krwi, wszystko… ale tylko dla jednego. Dwóch nie zdążyłem uratować. – Przełknął ślinę. – Wybrałem tego, który miał największe szanse. Ten, który… był najmniej ranny.
Zosia nie powiedziała nic. Po prostu przytuliła się do niego mocniej.
…
– Wiesz… – zaczął Andrea po dłuższej chwili ciszy. – Wiesz, że ja wcale nie chciałem się zakochać?
Zosia uniosła głowę, opierając brodę na jego piersi.
– Wiem – szepnęła z lekkim rozbawieniem. – Ja też nie chciałam. Planowałam Afrykę solo, jako duchową podróż. Maximum romansu to miał być uśmiech do lokalnego przewodnika.
– A ja planowałem wrócić do Rzymu, urządzić wystawę swoich rzeźb, jeździć na motorze po Costa Amalfitana i udawać, że jestem zbyt zajęty, żeby się ustatkować – dodał Andrea. – I nagle… jesteśmy tu. W Zazzawi. Ty uczysz dzieci, ja sklejam ludzi, a wieczorami kłócimy się o to, kto ostatni widział latarkę po wyłączeniu prądu.
Zosia uśmiechnęła się szeroko.
– Może właśnie dlatego nam się udało, Signor Rossi? – złożyła lekki pocałunek w miejscu, gdzie rysowała palcem.
– Co masz na myśli, Signora Nowak?
– Że nie szukaliśmy tego. Przyszło samo. I było tak nieidealne, tak niedopasowane do naszych planów, że po prostu… pasowało do tego całego bałaganu, w którym teraz żyjemy. A że na dodatek oboje jesteśmy wystarczająco szaleni, żeby w tym bałaganie znaleźć sens… i siebie nawzajem.
Andrea objął ją mocniej. Powietrze wciąż było gorące, pył unosił się na wietrze, a cykady nie przestawały grać swojej monotonnej melodii. Gdzieś niedaleko warczał generator, przerywając ciszę nocy. To nie był Rzym ani Kraków. To było Zazzawi. Ich Zazzawi.
III – Chirurg bez serca
Andrea Rossi stał pod bezlitosnym blaskiem słońca Zazzawi, upał był jak fizyczny ciężar, który przygniatał mu ramiona, odzwierciedlając ołowiany nacisk w jego piersi. Kurz pokrywał wszystko – więdnące drzewa akacji, zużyty asfalt, wiecznie zmęczone twarze mijanych ludzi. Minęły trzy dni, odkąd Zosia odeszła. Trzy dni od chwili, gdy zgasła iskrząca się energia i niezachwiana determinacja Zosi Nowak, polskiej nauczycielki, która oddała całe swoje serce tej poranionej ziemi – zgasła z brutalną ostatecznością.
Jego pierwsza próba sprowadzenia jej do domu zaprowadziła go tutaj, do sterylnego, klimatyzowanego kokonu kompleksu Dowództwa Sił Zbrojnych Narodów Zjednoczonych w Afryce (UNACOM). To była twierdza ze szkła i betonu, strzeżona przez znudzonych żołnierzy, przemierzana korytarzami pachnącymi lekko środkiem dezynfekującym i zwietrzałą kawą. W środku królowała biurokracja – labirynt zaprojektowany nie po to, by pomagać, lecz by pochłaniać i neutralizować wszelką pilność.
Przerzucano go z biura do biura, każde okienko obsadzone urzędnikiem mówiącym chłodnym, bezosobowym tonem, którego oczy skanowały dokumenty, a nie rejestrowały żalu. Była kapitan Eva Rostova, oficer logistyki, z mundurem wykrochmalonym ostrzej niż jej empatia, która wyjaśniała procedury dotyczące „repatriacji personelu niekluczowego”. Był też pan Emeka z Wydziału do spraw Cywilnych, który wymagał formularzy w trzech kopiach i zdawał się bardziej zatroskany odcieniem tuszu użytym do podpisu niż faktem, że ciało kobiety leżało w prowizorycznej kostnicy.
– Procedura jest dość złożona, doktorze Rossi – oznajmiła beznamiętnie kapitan Rostova, stukając paznokciem w diagram na ekranie. – Potrzebujemy formalnej weryfikacji tożsamości, oceny przyczyny zgonu, zgody władz lokalnych – które, jak pan wie, są tutaj… płynne. Do tego dochodzi kanał dyplomatyczny, wniosek ze strony kraju pochodzenia zmarłej, dostępność transportu lotniczego, rezerwacja kontenera chłodniczego… To wszystko wymaga czasu.
Chirurg z wykształcenia, przyzwyczajony do szybkich i zdecydowanych działań na sali operacyjnej, czuł, jak jego dusza więdnie pod naporem żargonu i obojętności.
– Czas? – powtórzył, głosem pełnym bólu. – Ile czasu, kapitanie? Ona nie może… ona nie… ona musi wrócić do domu. Teraz.
Rostova westchnęła, ledwie zauważalnie, ale wyrażając głębokie znużenie jego rozpaczą.
– Szacunki są różne. Najlepszy scenariusz? Miesiąc. Bardziej realistycznie – sześć do ośmiu tygodni. Takie rzeczy… nie są priorytetem, niestety. Mamy mandaty – operacje stabilizacyjne, dostarczanie pomocy humanitarnej, oceny infrastruktury. Pojedyncza repatriacja… to sprawa drugorzędna.
Drugorzędna. To słowo uderzyło go jak cios. Zosia, która poświęciła życie na budowanie, opiekę, dawanie nadziei w tym pustkowiu, teraz była tylko „drugorzędnym” problemem logistycznym. Jego wrodzony pragmatyzm walczył z obrzydzeniem duszy artysty. Rozumiał logikę zasobów i priorytetów, ale zimna, bezosobowa bezduszność była jak gorzka trucizna. Opuścił kompleks UNACOM z niczym poza stertą formularzy i miażdżącym przekonaniem, że jeśli zaufa oficjalnym kanałom, Zosia będzie leżeć w upale Zazzawi w nieskończoność.
Desperacja go pożerała. Następnego dnia spędził na telefonach, śledzeniu plotek. Zazzawi to nie tylko arena dla misji ONZ i NGO. To również miejsce, gdzie krzyżują się inne interesy – prawa do wydobycia, szlaki handlowe, wpływy strategiczne. Tu działała organizacja taka jak Konsorcjum V-Force. Formalnie przedstawiali się jako struktura humanitarna, niskobudżetowa, lecz agresywna. To była ciemniejsza strona, napędzana prywatnym kapitałem i chroniona przez prywatne siły. Słyszał o nich szeptem – dobrze wyposażeni, skuteczni, działający poza zwykłymi regułami. Mieli też powiązania z Polską, całkiem znaczące – dzięki umowom zakupowym i rekrutacji personelu.
To było jak wejście do innego kraju. Kompleks V-Force, położony na obrzeżach stolicy, był mniej uporządkowany niż UNACOM, bardziej operacyjny. Pojazdy, mocno zmodyfikowane, gotowe do użycia; kobiety i mężczyźni w praktycznych, często niestandardowych mundurach poruszali się z determinacją. W powietrzu unosiła się inna energia – napięta, czujna.
Znalezienie odpowiedniej osoby to kolejny labirynt, lecz mniej formalny, bardziej bezpośredni – mniej biurokratyczny, bardziej transakcyjny. Szorstki mężczyzna z blizną nad okiem powiedział mu, by poszukał „u Logistyki, zapytaj o Marka. Polak.”
Marek. Imię zabrzmiało znajomo. Zosia kiedyś wspomniała Marka, dawno temu, z czasów szkolnych. Młodzieńcza miłość, jak to określiła, z uśmiechem będącym mieszanką czułego wspomnienia i łagodnego zdystansowania. Czy to mógł być ten sam człowiek? Ta myśl była jak chwytanie się kruchej trzciny w czasie burzy.
Znalazł Marka w biurowym kontenerze z metalowymi ścianami, pochylonego nad mapami rozłożonymi na biurku z pustymi kubkami po kawie i częściami broni. To był człowiek wyrzeźbiony z ostrych linii i cieni, twarz postarzała ponad wiek, mundur z emblematem V-Force i resztkami polskiego stopnia wojskowego.
– Marek? – zapytał Andrea niepewnym głosem.
Mężczyzna spojrzał, jego oczy – koloru burzowego morza – oceniły go szybko, chłodno.
– Tak. Czego chcesz?
– Nazywam się Andrea Rossi. Byłem… z Zosią Nowak.
W oczach Marka błysnęło rozpoznanie – krótkie, ale intensywne, jak zapalenie zapałki w ciemności. Twarde rysy twarzy zmiękły nieznacznie, zanim znów stwardniały.
– Zosia? – powtórzył, imię zabrzmiało dziwnie w tym kontekście. – Zosia… Nowak.
– Tak. Ona… zmarła kilka dni temu. Tutaj, w Zazzawi – głos Andrei zadrżał. Szybko wyjaśnił sytuację, ślepy zaułek z UNACOM, desperacką potrzebę, by sprowadzić ją do Polski.
Marek słuchał w milczeniu, wpatrując się w niego. Nie oferował współczucia, nie pocieszał. Gdy Andrea skończył, Marek parsknął gorzko, bez krzty humoru.
– UNACOM – wypluł to słowo jak coś paskudnego. – Papierowi żołnierze. Nie potrafią zorganizować popijawy w browarze, a co dopiero przetransportować ciało przez kontynent.
Podszedł do małego, brudnego okna, patrząc na zapylony dziedziniec. Plecami do Andrei, wyszeptał:
– Zosia… nie myślałem o niej od lat. Myślałem, że nadal uczy… gdzieś, gdzie jest bezpiecznie.
– Uczyła – powiedział Andrea cicho. – Tutaj. Wierzyła…
– Tak, zawsze w coś wierzyła – przerwał Marek, odwracając się, twardy wyraz twarzy powrócił, pogłębiony skrywaną żałobą. – Słuchaj. UNACOM to strata czasu. Dyplomaci mają wakacje. Ale my przenosimy rzeczy. Ludzi. Sprzęt. Bez fanfar.
Nadzieja, ostra i bolesna, przebiła się przez rozpacz Andrei.
– Możesz… możesz pomóc? Z Zosią?
Marek studiował go – wycieńczonego lekarza, ogołoconego przez żal, stojącego przed nim w miejscu tak dalekim od życia, które reprezentowała Zosia.
– Może – powiedział w końcu Marek, wracając do biurka. Podniósł długopis i stuknął nim w mapę. – To kosztuje. Wszystko tu kosztuje.
Andrea przygotował się na finansowe żądanie, na wygórowaną cenę działania poza systemem.
– Mam fundusze. Cokolwiek będzie trzeba.
Marek pokręcił głową.
– Nie pieniądze. Taka przysługa… szybki, nieoficjalny transport czegoś wrażliwego… to ryzyko. I zasoby. Moje zasoby. Zasoby V-Force. – Pochylił się, jego spojrzenie przeszywające. – Jesteś lekarzem. Chirurgiem, tak?
– Tak. Dlaczego?
– Potrzebujemy medyków. Bardzo. Nasi ludzie się ranią. Lokalne kontrakty też. Łatamy ich sami, ale prawdziwy chirurg… to luksus. – Zawiesił głos. – Zwłaszcza taki, który jest nam winien przysługę.
Układ został przedstawiony – brutalny w swej prostocie i całkowitym braku sentymentu. Jego życie, jego umiejętności – w zamian za ostatnią podróż Zosi do domu.
Andrea rozejrzał się po biurze – broni, mapach wrogiego terytorium, zahartowanym człowieku, który kiedyś dzielił młodzieńcze marzenia z Zosią, a teraz był żołnierzem innej wojny. To było odrażające, niebezpieczne, kompletne porzucenie życia, które zbudował. Ale Zosia czekała. Leżała, samotna, w Zazzawi.
– Jeśli ją sprowadzisz do domu – powiedział Andrea, a słowa smakowały jak popiół – wrócę. Będę dla was pracował. Tak długo, jak będzie trzeba. Albo jak długo dam radę.
Marek skinął głową. Układ został zawarty. Bez uścisku dłoni, bez formalności – tylko ciche porozumienie wykuwane w żalu i brutalnej konieczności.
– Daj mi szczegóły – powiedział Marek, sięgając po czystą kartkę. – Lokalizacja, dokumenty, które masz… wszystko. Bądź gotowy do przeniesienia jej za 24, może 48 godzin. Będzie… dyskretnie.
Zgodnie z obietnicą Marka, wszystko przebiegło szybko i po cichu. W ciągu dwóch dni ciało Zosi znajdowało się na pokładzie samolotu transportowego V-Force lecącego do Polski. Andrea towarzyszył jej – ponura podróż przez kontynenty, która wydawała się zarówno zbyt szybka, jak i nieskończenie długa.
Pogrzeb w Polsce był zamazanym wspomnieniem – twarze ze łzami, szeptane modlitwy, zimna, wilgotna ziemia cmentarza, która wydawała się nieskończenie daleka od afrykańskiego słońca. Andrea rozmawiał z rodziną Zosi, ofiarując tyle pocieszenia, ile zdołał, czując się jak oszust we własnej żałobie, prześladowany przez pakt, który zawarł. Zobaczył Marka, stojącego w oddali, samotną, surową sylwetkę w cywilnym ubraniu – milczącego strażnika mrocznej transakcji. Wymienili krótkie, bezsłowne spojrzenie – uznanie, zobowiązanie, wzajemne zrozumienie tego, co ich teraz wiązało.
Polska wydawała się obca. Czyste ulice, znajomy język, brak palącego słońca i pyłu – to był świat, do którego Zosia należała, lecz teraz wydawał się pusty bez niej. Jego pobyt był krótki, konieczny przystanek przed wypełnieniem swojej części umowy.
Nie wahał się. Nie było już innej drogi. Zrezygnował z życia względnej uczciwości – jak trudnego by nie było – dla jednego, desperackiego celu: sprowadzenia Zosi do domu. Ceną był jego bilet powrotny do Zazzawi – nie jako wolny człowiek, ale jako medyk związany z Konsorcjum V-Force.
Podróż powrotna była inna. Nie napędzał go już desperacki cel – cel został przydzielony. Po powrocie do kompleksu V-Force powietrze wydawało się cięższe, kurz gęstszy, słońce bardziej bezlitosne. Pokazano mu mały, funkcjonalny punkt medyczny. Nowi współpracownicy byli pragmatyczni, ostrożni. Marek skinął mu krótko głową.
Andrea Rossi był teraz częścią maszyny. Zstąpił do szarej strefy, oddając swoją autonomię za ostatni, choć ponury, akt oddania. Gdy rozpakowywał sprzęt medyczny, sterylny zapach kontrastował z wszechobecną wonią diesla i potu – wiedział, że nie będzie tu pocieszenia, nie będzie odkupienia, tylko brutalna rzeczywistość leczenia ofiar interesów, które umożliwiły Zosi ostatnią podróż. Świat, w jego oczach, okazał się nie tylko obojętny, ale wręcz okrutny – wymagający kompromisu wszystkiego, co przyzwoite, by zrealizować najbardziej podstawową ludzką potrzebę. Był uwięziony, a pesymizm osiadł w jego kościach – na stałe, w upale i pyle…
IV – Odrobinka tego samego, co zawsze
Ścisk ciepłego, lipcowego powietrza unosił się nad rynkiem w Krakowie, niosąc ze sobą zapach świeżych obwarzanków, kapiącej kawy i historii opowiadanej przez kamienice. Zosia, z rozwianymi przez lekki wietrzyk brązowymi włosami, śmiała się głośno, wskazując na gołębie, które niemal siadały na głowach przechodniów. Andrea stał obok niej, z aparatem zawieszonym na szyi, choć rzadko go używał – wolał pochłaniać obraz świata oczami, zatrzymując go w pamięci jak artysta, którym w sercu był. Jego uśmiech był szeroki, a oczy, koloru gorzkiej czekolady, błyskały rozbawieniem i wyraźnym podziwem dla Zosi.
– To jest Kraków! – zawołała Zosia, rozkładając ręce w teatralnym geście, jakby chciała objąć całe miasto. – Mój Kraków. Pełen życia, tradycji, ale też… niespodzianek.
Andrea skinął głową, a jego akcent lekkim echem zabrzmiał w odpowiedzi:
– Jest piękny, Zosia. Jak wszystko, co z tobą związane.
Ona tylko machnęła ręką, udając zniecierpliwienie, ale rumieniec na jej policzkach mówił co innego. Spędzali razem ostatnie dni w domu jej rodziców, którzy wyjechali na urlop, pozostawiając im przestrzeń, która wydawała się większa i bardziej intymna niż jakakolwiek inna, w której byli. W dzień odkrywali miasto Zosi, jej przeszłość, jej korzenie, a wieczorami… cóż, wieczorami odkrywali siebie na nowo, w sposób, który Andrea wciąż próbował, z różnym skutkiem, zrozumieć.
Zosia Nowak była zagadką, którą kochał rozwiązywać, choć wiedział, że pełna odpowiedź nigdy nie nadejdzie, bo ona wciąż ewoluowała. W życiu szukał pełni, emocji, piękna. Z Zosią znalazł to wszystko, choć często w konfiguracji, która zaskakiwała nawet jego.
W ciągu dnia, podczas dyskusji o sztuce, historii, polityce, czy nawet o tym, kto powinien zmywać naczynia po kolacji, Andrea miał wrażenie, że wojnę na emocje i argumenty z Zosią wygrywa tylko wtedy, gdy ona mu na to pozwoli. Była mistrzynią retoryki – potrafiła zbić go z pantałyku jednym celnym zdaniem, rozbroić uśmiechem, a następnie przygwoździć logiką, której nie sposób było podważyć. Czuł się jak wytrawny szachista, który nagle odkrywa, że jego przeciwnik gra według nieznanych mu zasad, a szachownica co chwilę zmienia kształt. Było to frustrujące, ale jednocześnie ekscytujące. Nigdy nie było nudno.
To poczucie „wygranej tylko wtedy, gdy pozwoli” osiągało szczyt w ich najbardziej intymnych chwilach. Andrea, który chciał się kochać całą duszą, dostępną pasją i ciałem przylegającym do ciała jak malarz rzucający farbę na płótno w przypływie natchnienia, musiał mierzyć się z Zosią. Zosia w sypialni nie była ani uległa, ani po prostu równą partnerką. Była… strategiem.
Andrea często miał wrażenie, że w łóżku Zosia jest wyrachowaną kochanką, która miała dostęp do wszystkich swoich zabawek – nie chodziło o fizyczne przedmioty w perwersyjnym sensie (choć i te potrafiły się pojawić w najmniej oczekiwanym momencie, wplątane w scenariusz z jej głowy), ale o metaforyczne narzędzia: spojrzenia, szeptane słowa, pauzy, drobne gesty, które potrafiły rozpalić go do białości lub doprowadzić na skraj szaleństwa pożądania zmieszanego z podziwem. Jej kontrola była subtelna, niemal niewidoczna dla niewprawnego oka, ale dla Andrei – który czuł jej aurę tak intensywnie, że niemal mógł jej dotknąć – była namacalna. To ona dyktowała tempo, to ona decydowała, kiedy napięcie ma eksplodować, a kiedy ma być jeszcze przez chwilę podtrzymane, jak delikatna bańka mydlana na wietrze.
Tego wieczoru wrócili z miasta. Powietrze w starym mieszkaniu rodziców Zosi wciąż niosło zapachy wczorajszej kolacji i świeżo skoszonej trawy z ogrodu. Zosia zamknęła drzwi, a jej uśmiech, jeszcze przed chwilą promienny od słońca i krakowskiego powietrza, zyskał nowy, lekko łobuzerski wyraz. Zsunęła sandały jednym ruchem i ruszyła w głąb mieszkania z gracją i pewnością siebie, która zawsze go intrygowała. Andrea podążył za nią, czując znajome mrowienie w całym ciele. Wiedział, że dzień pełen rozmów i odkryć dobiegł końca, a rozpoczął się ich wieczór.
W sypialni Zosia stała przy oknie, patrząc na spokojną ulicę. Obróciła się powoli, a w jej oczach tańczyły iskierki. Na twarzy miała ten charakterystyczny, lekko wyniosły, a jednocześnie kuszący wyraz, który Andrea znał zbyt dobrze. Wiedział, że właśnie przesunęli się w inny wymiar ich relacji.
– Zmęczony? – zapytała niskim, melodyjnym głosem.
Nie czekała na odpowiedź. Podeszła do niego i rozpięła powoli guziki jego koszuli, jej palce delikatnie muskały jego skórę. Andrea poczuł, jak ciepło rozlewa się w jego klatce piersiowej. Chciał ją objąć, przyciągnąć do siebie, zatracić się w tej chwili. Ale Zosia miała inne plany.
Odwróciła się i gestem nakazała mu usiąść na łóżku. Siedziała naprzeciwko, na krawędzi materaca, obserwując go z intensywnością, która sprawiała, że czuł się jednocześnie rozebrany i pożądany. Sięgnęła na szafkę nocną i podniosła z niej… jedwabny szal. Nie był to żaden wyszukany gadżet, jedynie pamiątka z podróży, którą jej mama nosiła na szyi. Ale w jej rękach, w kontekście jej spojrzenia, stał się narzędziem. „Zabawką”.
Andrea poczuł mieszankę zaskoczenia i narastającego pożądania. Wiedział, dokąd to zmierza. Wiedział, że Zosia lubiła, gdy Andrea błagał o erotyczne uwolnienie. Nie dlatego, że była okrutna, ale dlatego, że sprawiało jej widoczną przyjemność patrzenie na jego rosnącą potrzebę, na utratę kontroli, której na co dzień, jako rygorystyczny chirurg, tak starannie unikał. Dla niej to był taniec władzy i uległości, grany na cienkiej linii zaufania i pożądania, w którym role były jasno określone… przynajmniej na tę chwilę.
Zosia uśmiechnęła się lekko, widząc błysk wahania i pożądania w jego oczach. Podeszła do niego i delikatnie, ale zdecydowanie, wzięła jego nadgarstki w swoje dłonie. Andrea mógł się wyrwać, oczywiście, był silniejszy. Ale nie chciał. Czuł dreszcz ekscytacji. Zosia zaczęła delikatnie, ale pewnie, przywiązywać jego dłonie do wezgłowia łóżka, używając jedwabnego szala. Nie mocno, nie tak, by sprawić ból, ale wystarczająco, by uniemożliwić mu swobodne ruchy. To było prowizoryczne, jakby od niechcenia, ale miało określony cel – pozbawić go inicjatywy, uczynić go widzem i proszącym.
Kiedy skończyła, odsunęła się na krok, jej oczy błyszczały. Andrea był unieruchomiony, jego dłonie lekko napięte, a ciało kipiało od pożądania. Patrzył na nią, a ona na niego, w ciszy przerywanej tylko ich oddechami. Czuł się wystawiony na jej łaskę, a dziwnym trafem, wcale mu się to nie przestawało podobać. Pragmatyzm chirurga ustąpił miejsca duszy artysty, który doceniał piękno tej chwili, tej sceny, którą Zosia stworzyła.
Zosia zaczęła powoli zdejmować swoje ubranie. Każdy ruch był celowy, pełen świadomej zmysłowości. Patrzyła na niego, a jej spojrzenie było wyzwaniem, obietnicą i jednocześnie drwiną. Kiedy była zupełnie naga, podeszła bliżej, przesuwając dłonie po jego ciele – delikatnie, ledwie muskając skórę, ale z taką intensywnością, że każdy dotyk był jak iskra.
Andrea czuł, jak jego pożądanie narasta, staje się niemal fizycznym bólem. Chciał jej, chciał jej dotknąć, poczuć jej skórę przy swojej, zatracić się w niej. Ale był unieruchomiony. Musiał czekać. Musiał prosić.
– Zosia… – wyszeptał, jego głos był ochrypły. Zosia uśmiechnęła się. Była zadowolona.
– Tak, Andrea? – zapytała, a w jej głosie było coś, co przypominało satysfakcję nauczycielki, która wie, że uczeń w końcu zrozumiał lekcję.
Jej dotyki stawały się śmielsze, bardziej prowokujące. Poruszała się wokół niego, drażniła go, sprawiając, że napięcie w jego ciele sięgało zenitu. Andrea zaczął oddychać szybciej. Nie mógł już dłużej tego znieść.
– Zosia, proszę… – wybąkał, jego oczy wpatrzone były w nią z mieszanką desperacji i uwielbienia. To nie było upokorzenie, to było poddanie się w grze, w którą grała, i w którą on, mimowolnie, zaczął grać z radością. To było potwierdzenie jej władzy w tej konkretnej chwili, władzy, którą mu dała, a którą on przyjął z westchnieniem.
Jej uśmiech pogłębił się. Widziała, że ma go dokładnie tam, gdzie chciała. Jej pewność siebie, jej kontrola, jej umiejętność budowania napięcia – działały bezbłędnie. Andrea czuł, jak jego ciało domaga się uwolnienia, a jedyną osobą, która mogła mu je dać, była kobieta stojąca nad nim, bawiąca się nim jak… jak artysta swoją gliną, jak chirurg skalpelem, precyzyjnie i z pełną świadomością efektu.
Wreszcie, w momencie, gdy Andrea myślał, że dłużej tego nie wytrzyma, Zosia nachyliła się nad nim. Nie uwolniła go od razu. Zamiast tego, jej usta spotkały się z jego w pocałunku – głębokim, pełnym obietnicy, ale wciąż powstrzymującym ostateczne uwolnienie. Andrea zadrżał.
– Proszę, Zosia – szepnął w jej usta, jego głos był ledwie słyszalny – Chcę cię.
W tym momencie coś w jej oczach zmieniło się – iskierka łobuzerstwa ustąpiła miejsca czystemu pożądaniu. To był sygnał. Gra dobiegła końca. Z uśmiechem pełnym triumfu, ale i czułości, Zosia rozwiązała jedwabny szal i uwolniła jego dłonie.
Andrea natychmiast objął ją mocno, przyciągając ją do siebie z siłą, która mieszała ulgę, pożądanie i czystą radość. To był moment, na który czekał – ich ciała wreszcie spotykały się bez żadnych barier, dusze łączyły się w pasji. Jej wcześniejsze wyrachowanie rozpłynęło się w czystej, wspólnej radości aktu. To nie była walka, którą przegrał lub wygrał. To była ich wspólna melodia, grana na unikalnych instrumentach ich osobowości.
Kiedy ich oddechy w końcu uspokoiły się, leżeli spleceni na łóżku jej rodziców w Krakowie. Zosia wtuliła głowę w jego pierś, a Andrea gładził jej włosy. Cisza była pełna zadowolenia i bliskości. Gra skończyła się, ale połączenie pozostało, głębsze niż kiedykolwiek.
Andrea uśmiechnął się w ciemność. Tak, Zosia była zagadką. Tak, potrafiła być niewiarygodnie kontrolująca i strategiczna, zwłaszcza w ich intymnych, wspólnych grach. Ale pod tym wszystkim była kobieta, którą kochał – pełna życia, pasji, inteligencji i… zaskakującego poczucia humoru, które objawiało się nawet w ich sypialni. A fakt, że pozwalał jej na tę kontrolę, że brał udział w tej grze, nie był oznaką słabości, ale głębokiego zaufania i cudownej, wspólnej radości z odkrywania siebie nawzajem na wszelkie możliwe sposoby. Zwłaszcza w Krakowie, w starym domu jej rodziców, gdzie powojenne meble spotykały się z szeroką plazmą na ścianie. Kochał każdą jej, nawet najbardziej zaskakującą, odsłonę. I nie mógł doczekać się, co przyniesie kolejny dzień, kolejna dyskusja, kolejny wspólny wieczór. Była to radość w czystej postaci – nieprzewidywalna, zaskakująca i pełna życia.
V – Innego końca świata nie będzie
Zosia Nowak stała przy oknie, choć widok za nim rzadko przynosił ulgę. Był to widok na Zazzawi – kraj spiekoty i kurzu, kraj ożywczych opadów, które nigdy nie przychodziły w porę, kraj pękniętych murów i oczu zbyt starych na młodych twarzach. Słońce stało wysoko, bijąc bezlitośnie w faliste dachy pobliskich chat. Zapach spalenizny, wszędobylskiego kurzu i czegoś trudnego do nazwania, co Zosia identyfikowała z brudnymi ulicami i stojącą wodą, unosił się w gorącym powietrzu. W pomieszczeniu, które służyło za jej klasę – prowizoryczną, skleconą z tego, co udało się zdobyć, z ławkami z połamanych desek i tablicą z kawałka blachy – panował względny spokój. Względny spokój w Zazzawi zawsze był kruchy jak wyschnięta ziemia pod stopami.
Czekała na swoich uczniów. Dziś miała powtórkę z podstaw matematyki. Proste dodawanie, odejmowanie. Rzeczy, które w jej bezpiecznym, polskim życiu były oczywistością, tutaj stawały się luksusem, sztuką przetrwania. Dzieciaki w Zazzawi uczyły się szybciej rachunków na ulicy – ile trzeba dać, żeby dostać coś do jedzenia, jak podzielić niewielką zdobycz, jaką cenę ma życie. Ale Zosia wierzyła, że edukacja w szerszym sensie może coś zmienić. Że może dać im narzędzia, by ten cykl przerwać. Była Polką całym sercem i umysłem – niosącą w sobie nie tylko dumę z własnej kultury, ale też głębokie poczucie obowiązku pomocy, gdziekolwiek by nie była. Nauczycielką z powołania, wierzącą, że każde dziecko zasługuje na szansę.
Zamyśliła się na chwilę, przywołując obraz Włoch – chłodniejszego powietrza znad morza, zapachu kawy o poranku, spokojnego uśmiechu Andrei. Andrea. Jej Andrea. Lekarz o duszy artysty, z pragmatyzmem chirurga, który potrafił zszyć rozdartą skórę i jednocześnie dostrzec piękno w najbardziej zniszczonym miejscu. Żyli tutaj na kocią łapę, splątani siecią wspólnych lęków, nadziei i codziennych, małych zwycięstw. Jego nieobecność w tej chwili była jak brak części jej własnego oddechu. Czasem czuła się rozdarta między potrzebą bycia tutaj, służenia, a tęsknotą za prostym, bezpiecznym życiem, które zostawiła za sobą i które Andrea mógłby jej zapewnić, gdyby tylko chciała wrócić do „cywilizacji”. Ale jak mogła? Jak mogła zostawić te dzieciaki, tę ziemię, która w jakiś pokręcony sposób stała się też jej ziemią?
Nagle ciszę na zewnątrz przerwał ostry, nienaturalny dźwięk. Huk. Nie był to dźwięk grzmotu, ani przewracającej się ściany. Był metaliczny, gwałtowny. Zosia zamarła. Jej serce przyspieszyło, bicie odbijało się echem w pustym pomieszczeniu. Rozpoznała ten dźwięk. Zbyt wiele razy słyszała opowieści. Huk, za którym często szły kolejne. Broń palna. Tutaj, w Zazzawi, broń była jak kolejna choroba zakaźna – przechodząca z rąk do rąk, zatruwająca umysły.
Po huku nadszedł nowy dźwięk – kakofonia krzyków. Nie były to jednak krzyki paniki. Były to krzyki podniecenia, pomieszane z głośnymi, chłopięcymi przechwałkami. Brzmiały dziwnie, niepokojąco wesoło. Jakby ten huk, ten symbol zagrożenia i śmierci, był częścią jakiejś gry.
Zosia odsunęła się od okna, jej wzrok utkwiony w niskich, drewnianych drzwiach. Światło słoneczne, wpadające przez zakurzone szyby, zdawało się blednąć. Napięcie wypełniło powietrze, gęstsze niż kurz.
Drzwi otworzyły się z szarpnięciem, uderzając o ścianę. W progu stanęło kilku podrostków. Nie byli to jej uczniowie – ci byli zwykle młodsi, bardziej wystraszeni i spragnieni choćby odrobiny stabilności. Ci chłopcy byli starsi, może dwunasto-, może czternastoletni. Ich ciała były chude, niedożywione, ledwo mieszczące się w podartych ubraniach, ale ich oczy… ich oczy były stare. Stare od widoku zbyt wielu rzeczy, których żadne oczy dziecka nie powinny widzieć.
Pierwsze, co Zosia zauważyła, to ruch między nimi. Szarpali się, popychali, wydając zduszone dźwięki. W centrum ich szarpaniny tkwił przedmiot. Metaliczny, czarny, niepokojąco znajomy. Pistolet. Wyszarpnęli go od siebie nawzajem, jakby to była najcenniejsza zabawka na świecie, trofeum, które natychmiast podniosło ich status w tej małej, dzikiej gromadzie. Ich ruchy były niezdarne, ale naznaczone przerażającą swobodą obchodzenia się z bronią. Śmiali się przy tym, ich twarze wykrzywione w mieszaninie ekscytacji i nerwowości.
I wtedy ją zobaczyli. Polkę. Białą kobietę w ich prowizorycznej szkole. Ruchy ustały nagle. Śmiech zamarł. Ich wzrok, dotąd skupiony na pistolecie, przesunął się na Zosię. Cisza, która zapadła, była cięższa niż poprzednia. Jeden z chłopców, ten, który akurat trzymał broń – najmniejszy, o twarzy pokrytej warstwą brudu, z pistoletem niemal większym od jego dłoni – uniósł go. Lufa, ciemna i bezlitosna, skierowała się prosto na Zosię.
Czas zwolnił. Zosia poczuła falę lodowatego strachu, która przetoczyła się przez jej ciało, paraliżując ją na moment. Ale tylko na moment. Strach nigdy nie był dla niej akceptowalną odpowiedzią. Była nauczycielką. Była Polką. Przetrwała rzeczy, o których ci chłopcy nawet nie śnili, choć ich rzeczywistość była okrutniejsza niż wszystko, co znała. W spojrzeniach chłopców dostrzegła coś więcej niż tylko agresję. Była tam ciekawość, wyzwanie, ale też pustka. Wyobraźnia zduszona przez głód i strach.
Postawiła krok do przodu. Jej nogi drżały, ale głos, o dziwo, zabrzmiał spokojnie. Cicho, ale wyraźnie, przełamując napiętą ciszę. Próbowała przemówić do tego chłopca z pistoletem. Nie do bandyty, nie do zagrożenia. Do dziecka. Skupiła cały swój wzrok na jego oczach, szukając w nich śladu zagubienia, strachu – czegokolwiek, do czego mogłaby się odwołać.
– Nie musisz tego robić – powiedziała w lokalnym dialekcie, starannie dobranym. Jej akcent był obcy, jasne, ale słowa były proste. – Ta zabawka… jest niebezpieczna. Możesz kogoś skrzywdzić. Siebie. Albo kogoś, kogo znasz.
Jej słowa zawisły w powietrzu. Chłopcy patrzyli na nią z mieszaniną zdziwienia i rozbawienia. Zabawka. Czy ona naprawdę nazwała to zabawką? Ten instrument mocy, przetrwania, strachu, jaki siał? W ich świecie pistolet nie był zabawką. Był narzędziem. Czasem jedynym.
Chłopiec z pistoletem zachwiał się. Jego twarz stężała. Może jej słowa dotknęły czegoś głęboko w nim zakopanego. Może poczuł chwilowe zawahanie. Ale presja grupy była silniejsza. Widziała, jak spojrzał na swoich towarzyszy – ich wyczekujące miny, ciche naciski. Ich śmiech sprzed chwili powrócił w ich oczach, zimny i drapieżny. Coś w nim pękło. Coś, co Zosia próbowała ratować.
Jego usta otworzyły się w bezgłośnym krzyku – może strachu, może furii, może po prostu naśladowania tego, co widział. Lewa ręka, wolna od pistoletu, drgnęła, jakby chciał się zasłonić. Palec na spuście zaciągnął się gwałtownie.
Huk. Nie było go słychać jako pojedynczego dźwięku, ale jako rozdzierający, fizyczny wstrząs powietrza. Przed jej oczami rozbłysło jaskrawe światło – błysk z lufy, chwilowe, oślepiające słońce w centrum ciemności. Zosia poczuła uderzenie. Nie ból od razu, ale uderzenie, jakby ktoś pchnął ją z ogromną siłą. Powietrze uciekło z jej płuc. Chwyt grawitacji puścił.
Usłyszała jeszcze wrzask. Czyj? Jej własny, zduszony? Czy krzyk chłopców, może przerażonych tym, co się stało? Usłyszała dźwięk upadku – ciężki, bezładny. Potem jęki. Ciche, zduszone. Kto jęczał? Ona? Czy ktoś inny? Płacz – cienki, rozpaczliwy. Dziecka. Czy któreś z tych dzieciaków zapłakało na widok tego, co zrobiło? Dźwięki mieszały się, stawały się coraz bardziej odległe, zamazane.
Wzrok Zosi zamarzł, kolory bladły, kontury zacierały się. Zastępowała je ciemność. Nie nagła jak zgaszenie światła. Raczej miękka, otulająca, pochłaniająca wszystko. Dźwięki oddalały się, stawały się stłumione, aż wreszcie całkiem zniknęły. Ciemność pogłębiała się, zabierając ze sobą obrazy, dźwięki, uczucia. Została tylko… nicość. Cisza.
Chłopcy wpadli w panikę. Huk, błysk, upadek kobiety były realniejsze i straszniejsze niż gra, którą sobie wyobrażali. Strach, prawdziwy, zwierzęcy strach, ścisnął ich serca. Z piskiem, potykając się o własne nogi i połamane ławki, wybiegli z pomieszczenia. Wpadli na oślep w palące słońce i kurz Zazzawi, nie oglądając się za siebie. Pistolet, który chwilę wcześniej był symbolem ich mocy, teraz stał się czymś, co chcieli jak najszybciej zostawić za sobą. Uciekali przed konsekwencjami swojego momentu władzy, swojej krótkiej, brutalnej gry.
W pustym pomieszczeniu, oświetlonym wpadającym przez zakurzone szyby słońcem, które teraz zdawało się świecić obojętnie, panowała cisza. Kurz, wzbity przez gwałtowne wyjście chłopców, powoli osiadał na wszystkim. W powietrzu unosił się ledwie wyczuwalny, gorzki zapach prochu. I pośrodku tego wszystkiego… cisza.
Ciemność, która nadeszła, była absolutna.
Jak Ci się podobało?