Prometea - Fred (II)
8 września 2025
Prometea
8 min
Poniższy tekst znajduje się w poczekalni!
Der Traum aller Frau'n
Du machst mich schwach
Fred vom Jupiter, Fred vom Jupiter
Bleib' für immer hier
Geh' doch nicht fort!
Fred przesunął ręką po białym garniturze. Jego idealnie gładka, miękka powierzchnia nie nosiła najmniejszego śladu kurzu, podobnie jak czarna koszula. Fred nosił też duży zegarek, nie pasujący do całości, podobny do tych, które używały czasem dzieci; miał szeroką, grubą plastikową tarczę o wielu wgłębieniach i wypustkach, naznaczoną licznymi przyciskami. Przypominał przedmiot z anachronicznego serialu science-fiction. Fred nie wiedział dlaczego, ale patrzenie na zegarek przynosiło mu spokój. Pogładził tarczę, niczym policzek ukochanej, chociaż szkiełko pozostawało mętne, nieresponsywne. Fred dostrzegła w odbiciu tylko swoją chudą twarz o czarnych, kręconych lokach.
Zobaczył przed sobą park. Tknięty impulsem postanowił tam iść. Nie wiedział dlaczego, po prostu coś go tam ciągnęło. Dzień zbliżał się ku wieczorowi, niebo powoli zaczynało przechodzić od błękitu w czerwień, ale Fred nie widział żadnych strażników, którzy zamykaliby bramę na noc. Postanowił więc wejść, poprzebywać trochę pośród przyrody, jakiej Londyn nie oferował przecież wiele.
Park był dość duży. Fred szedł powoli jego krętymi ścieżkami, ciesząc się atmosferą późnego lata. Wszystko pozostawało w przyjemnym bezruchu, jakby nie istniał chaos codzienności, tylko krzewy, drzewa, oraz ludzie, których całym wysiłkiem życia było przechadzać się bez celu, prowadząc pozbawioną celu egzystencję wiecznego spokoju i pozornego ruchu. Fred widział w tym formę nieba.
Nagle dostrzegł dość w krzakach – długi obiektyw, skierowany na jedną z ławek, gdzie siedziały dwie kobiety. Fred, zaciekawiony, podszedł do tego krzaczka od tyłu, chcąc zobaczyć fotografa.
— Bladź!
Fotograf zorientował się, nim Fred zdążył podejść. Drobny człowieczek średniego wzrostu, łysy i z bródką, natychamiast rozmontował aparat, dzieląc go na dwie części, a potem, nie oglądając się, zaczął biec w przeciwnym kierunku.
Fred zastanawiał się, czy go gonić, ale szybko zrezygnował. Może dziwak fotografował ptaki a nie kobiety? Stojąc swobodnie, z jedną ręką w kieszeni białych spodni, odprowadził go wzrokiem, aż do następnych krzaków, gdzie, tego Fred nie był pewien, stało chyba trzech innych ludzi, ale nawet jeżeli, wszyscy szybko zniknęli w dalszych zaroślach.
Wzruszył ramionami.
Kobiety, te z fotografowanej ławki, wstały. Sprawiały wrażenie zaniepokojonych, ale nie zdarzeniem, którego nie dostrzegły. Wysoka, posągowa blondynka schowała coś szybko do raportówki, którą miała przy sobie niższa z kobiet, chłopczyca o śródziemnomorskiej urodzie. Potem, rozmawiając ze sobą, zaczęły zmierzać w kierunku Freda, zapewne w drodze do wyjścia z parku.
Mijając go, posągowa blondynka uśmiechnęła się do Freda, a kiedy odwzajemnił minę, druga zrobiła to samo. Uśmiechali się więc do siebie, mijając, lecz nagle kobiety spojrzały na siebie z pewnym wyrzutem i zaczęły cicho kłócić. Fred nie usłyszał jednak o co, zresztą szedł już do zwolnionej ławki.
Była bardzo przyjemna, z krzaczkiem za plecami. Początkowo drażnił go nieco wrzask dzieci z pobliskiego placu zabaw, ale szybko umilkł, ze względu na późną porę. Pozostali bywalcy też zaczynali powoli wychodzić. Fred nie kontrolował upływu czasu, zresztą niewiele go obchodził. Ilość upływających minut nie miała znaczenia, tylko to, ile treści w nie przelewał, a każda chwila Freda była pełna spostrzeżeń. Zagięty liść, kamień na ścieżce, dźwięk wiatru, przelatujący ptak oraz piski wiewiórki. Wszystko go interesowało, wszystko otulało spokojem jego duszę.
Był bardzo szczęśliwy na tej ławce.
Kiedy niebo przeszło w czerwień zmienił nieco pozycję. Teraz chciał przyjrzeć się temu, co było za nim, w krzakach i dalej. „Bardzo ładne gałązki”, musiał przyznać. „Zielenina też niczego sobie”. Przeniósł wzrok na samą ziemię, wolny, wąski pas, za którym były już tylko drzewa. Zobaczył tam cztery ślady po stopach stegozaura. „To już sezon?”, zdziwił się i wrócił do poprzedniej pozycji.
Minuty mijały. Późne popołudnie przeszło wreszcie w wieczór, a wieczór w noc. Niestety, przez ten czas dość gęste, angielskie chmury zasnuły niebo oraz światło gwiazd. Na szczęście były też latarnie, ale one dawały światło wyłącznie na ścieżce.
Zainspirowany przez tę myśl Fred postanowił sprawdzić co też kryje się w cieniu. Czy sprawy po ciemku były takie same, jak w świetle dnia? Jeszcze tego nie wiedział. Perspektywa nowości rozgrzewała jego serce.
Postanowił sprawdzić jakieś inne krzaki niż te, które już znał. Początkowo jego poszukiwania nie przynosiły większych sukcesów, chociaż napotkał zagubionego kreta, jak na chwilę wychylił głowę spod ziemi. Futrzany kopacz spojrzał na Freda wywiniętymi oczami, zmrużył je, po czym, Bóg jeden wie co sobie myśląc, powrócił pod ziemię.
Było to bardzo miłe spotkanie, ale nie satysfakcjonowało w pełni potrzeb poznawczych Freda. Czuł też, że powinien drążyć dalej sprawę nocnych krzaków, aż wreszcie coś odkryje. Może kolejnego kreta?
Okazja nadarzyła się niedługo potem, jeszcze bardziej w głębi parku, tam, gdzie niemal nie było niczego widać. Usłyszawszy jednak jakieś dziwne dźwięki, Fred mimo ciemności przybliżył się z zainteresowaniem i oto co zobaczył:
Na małej, otoczonej krzakami polance, leżała kobieta. Miała podwiniętą spódnicę oraz pończochy z podwiązkami. Te oto kończyny owijała wokół grubego tułowia klęczącego nad nią mężczyzny. Mordziasty, o krótkiej żołnierskiej fryzurze, poruszał się w przód oraz tył, cały czerwony, dysząc jak lokomotywa. Kobieta natomiast nie wykazywała szczególnego poruszenia, czasem tylko krzywiąc się, jakby coś ją bolało, ale zaraz na jej twarz wstępował grymas znużenia. Trwało to dobrą chwilę, chyba jednak już nie mogła wytrzymać, bo jęknęła ze skargą:
— Ała, knurze! Nie tak mocno!
Mężczyzna zdzielił ją po twarzy.
— Morda! Leżeć!
Kobieta zaczęła się wyrywać, na co mężczyzna przycisnął ją do ziemi, jeszcze bardziej przyspieszając ruch bioder. Chociaż raniła jego czerwoną gębę pazurami, on jakby nie czuł bólu. Fred, nie rozumiejąc co się dzieje, rozchylił tylko szerzej krzaki, próbując zorientować w sytuacji, nim jednak zdążył cokolwiek pojąć, kobieta chwyciła za pobliską suchą gałąź i trzasnęła w głowę mężczyznę. Ten zawył, łapiąc za czoło, które rozcięła kora. Kobieta wykorzystała to, by się od niego odsunąć i obrócić na czworaka, lecz mężczyzna, którego nagi, wypięty członek zawisł na chwilę w powietrzu, przycisnął ją, brutalnie urządzając miednicą o jej pośladki.
— Co to ma znaczyć? – zapytał Fred wychodząc z krzaków.
Para spojrzała na niego osłupiała.
— A ty co, kurwy nigdy nie widziałeś? – sapnął mężczyzna. – Spierdalaj!
— Pomóż mi! – krzyknęła kobieta i miała coś jeszcze powiedzieć, ale mordziasty ją uderzył.
— Wykonaj usługę, do cholery!
— Nawet jeszcze mi nie zapłaciłeś!
— Po robocie, ty głupia kurwo!
Fred nie czuł się dobrze z tą całą sytuację. Chociaż mężczyzna bił kobietę, zachodziła między nimi jakaś transakcja, której natury nie rozumiał. Na czym ona polegała i czemu się tak bili? Przed podjęciem decyzji musiał rozpatrzyć wszystkie możliwości.
— Przestańcie, bo… — głos Freda zmarł.
— Bo co, debilu? – syknął mężczyzna. Gęsta kropla śliny ściekła mu z grubej wargi na utapirowane włosy kobiety.
— Bo jest księżyc – powiedział spokojnie Fred wznosząc lewą rękę na przejaśnione niebo.
Jego zegarek zalśnił białym światłem. Wokół Freda rozgorzała srebrna aura. Uniósł się ponad ziemię w tej pozycji w jakiej stał, zahaczając czubkami butów o trawę. Jego spojrzenie również rozgorzało światłem, tak potężnym, że gdy odbiło się w oczach pary, blask ten wypełnił im całe źrenice.
Żywe światło wpełzło im poprzez białka do mózgów, stamtąd do układów nerwowych i wszystkich innych tkanek. Ich ciała ponownie zadrżały. Mężczyzna znowu zaczął trącać kobietę, ale miarodajnie, czysto, na co ona odpowiadała tymi samymi, harmonijnymi ruchami. Byli więc doskonale zespoleni, połączeni rytmiką powtarzalnego ruchu, jednocześnie wzdychając ukończywszy jeden, krótki cykl pchnięć.
— Teraz wszystko rozumiem! – zakrzyknął mordziasty.
— Ja też! – zawtórowała mu kobieta. – Stoimy w miejscu, a chodzi o to…
— …żeby iść naprzód!
Podrzuciła do góry nogi. Mordziasty złapał je pod pachami i ruszyli z miejsca, jako żywa taczka, robiąc kółka wokół unoszącego się nad ziemią Freda. Z każdym krokiem przyspieszali, nie zapominając o ruchu bioder. Chociaż ich słowa przerywały westchnięcia, były one czyste jak kryształ:
— Historia może zdawać się powrotem…
— …ale z każdym jej obrotem robimy jeden krok…
— … i chociaż wpadamy na dziury…
— …ciągle uczymy się czegoś o jeździe.
— Wóz historii…
— …ma dwóch woźniców…
— …mężczyznę…
— ….i kobietę.
— Zespoleni jednym ruchem…
— …na zmianę wiodą ludzkość…
— …ku jej przeznaczeniu.
— Dlatego też kobieta i mężczyzna…
— …jako dwie całości tego samego…
— …zasługują na zrozumienie i równość…
— …wzajemnej dobroci…
— …oraz praw.
— Gdy ustanie wszelka przemoc między kobietą i mężczyzną…
— …ustanie nienawiść i zwątpienie…
— …a wtedy będzie tylko miłość…
— …i tylko miłość w przyszłości, do której zmierzamy.
Zakrzyknęli w biegu. Oboje zdjął orgazm, wyrzucający w powietrze kończyny. Przez chwilę byli jak dwugłowa istota, fantastyczny ptak, frunący nisko nad polaną. Ich ciała, jego toporne i grube, jej smukłe oraz wiotkie, zdawały się idealnie połączone, jak połówki serca, kosmicznego organu, w którym miast krwi, płynie srebrzysty płyn miłości.
Kiedy jednak upadli znowu na trawę, a ciała się rozłączyły, w ich oczach zgasł również srebrny blask. Wtedy opadł też Fred, półprzytomny, osunął się na kolana.
Leżeli tak przez chwilę wszyscy troje, głośno dysząc, pozwalając, by poprzez otwory ciała ulatywał im biały dym księżycowy. Pierwsza ocknęła się, może ze względu na jeszcze jeden rozwarty otwór, którym mogło coś ulatywać, kobieta. Mimo niezwykłości sytuacji nie zapomniała o najważniejszym:
— Skoro po numerze, to może mi wreszcie zapłacisz? – zapytała mordziastego.
Mężczyzna spoliczkował kobietę; przyjęła ten cios z bólem, ale bez zaskoczenia. Mordziasty szybko naciągnął spodnie, po czym zniknął w ciemności.
Kobieta westchnęła. Wyciągnęła się na trawie, pozwalając odpocząć kończynom i podnosząc nieco głowę obserwowała, czy Fred wraca do zmysłów. Kiedy wreszcie otrzeźwiał, jeszcze wciąż osłabiony, klęczący, oparty na rękach, kobieta uśmiechnęła się do niego odsłoniwszy wszystkie zęby.
— Hej, ty jesteś miły. Masz forsę?
— Tak? – Fred miał w portfelu kilka tysięcy funtów. – A co?
Kobieta rozłożyła nogi, dokładnie pokazując Fredowi owłosiony srom. Patrzył w jej zaczerwienione wargi, jeszcze śliskie po niedawnym stosunku. Były wciąż szeroko otwarte i gotowe na przyjęcie kolejnego.
— No wiesz – powiedziała zalotnie, delikatnie ruszając wargami sromowymi. — Seks.
— Seks? – zapytał Fred. – A co to jest?
Jak Ci się podobało?