Spotkanie
6 listopada 2025
12 min
PS Tartaku wciąż brak.
Deszcz sączył się z nieba bez końca jednostajnym, monotonnym rytmem. Krople spływały po kapturze, twarzy, dłoniach, które dawno już utraciły ciepło. Listopad. Chłód, w którym nie było nic odświeżającego – tylko ciężki, mglisty bezruch. Zmrok zapadł już dawno, zamiast ukojenia przynosząc jedynie przygnębienie. Uliczne latarnie pulsowały niczym zmęczone serca, a ich rozmyty przez mżawkę blask zmieniał mokry asfalt w czarną rzekę.
Tomek szedł powoli, zmęczony po kolejnym zbyt długim dniu. Nie myślał o niczym – jego spowity mgłą umysł odmawiał współpracy. Coraz częściej zdarzało mu się zapominać o drobiazgach: gdzie położył klucze albo telefon, jak nazywa się ta nowa dziewczyna z bufetu, gdzie zaparkował samochód. Nie było w tym nic dramatycznego, przynajmniej na razie. Zrzucał to na karb jesiennego rozkojarzenia, braku witaminy D, zwykłego przemęczenia.
I tylko czasem, gdy nie potrafił sobie przypomnieć, dokąd właściwie zmierzał, czuł lodowaty dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Jak dotąd nic nie powiedział Gosi. Nie chciał jej martwić.
Przystanął przed bramą. Światło nad wejściem migotało niepewnie, poddając się ogólnemu nastrojowi melancholii. Na trzecim piętrze coś błysnęło – może płomień zapalniczki? Dziwne, przecież nie palili. Może mają gości? Ta myśl nie wywołała jednak entuzjazmu. Zrezygnowany wszedł do środka.
Powitała go ta sama kartka, od miesiąca przyklejona do ściany: „Winda nieczynna, przepraszamy”. Litery wydawały się bledsze, choć przecież widział je wczoraj. Westchnął i ruszył po schodach. Coś nie pasowało. Zatrzymał się na pierwszym piętrze. Rozejrzał się uważnie. Nic. Wszystko po staremu – wytarte lastriko, brudnozielona lamperia, sztuczne kwiatki na ścianie.
A jednak coś było inaczej, jakby przestrzeń przesunęła się o milimetr w bok. Może zapach? Tak, pewnie. Dozorczyni musiała umyć klatkę innym płynem niż zwykle.
Na trzecim piętrze, jeszcze zanim sięgnął po klamkę, usłyszał muzykę. W bloku z wielkiej płyty prywatność była pojęciem umownym. Delikatne dźwięki wypełniały przestrzeń. „The Rain Song” – poznał od razu. Dziwne. Gosia raczej nie przepadała za Zeppelinami.
W przedpokoju panował półmrok, rozświetlony ciepłym blaskiem z dużego pokoju. Odwiesił kurtkę, przez chwilę obserwował spływające po niej krople – jedna po drugiej, powoli, jak czas przesączający się przez palce. Wsunął stopy w kapcie i ruszył dalej.
Wszystko wyglądało tak samo, a jednak nie opuszczało go wrażenie, że coś jest nie w porządku. Nie potrafił określić, co, ale nie czuł tej zwykłej, domowej ulgi. Miał wrażenie, że przyniósł ze sobą wilgoć i chłód z ulicy, które teraz osiadały w ścianach.
Na stole stała otwarta butelka wina i trzy kieliszki – dwa pełne, jeden czysty. Więc jednak mieli gości, czy raczej gościa. Ten pusty najwyraźniej czekał na niego.
Czemu nie – pomyślał. Może lampka wina choć na chwilę przywróci światu kolory?
Stojący na komodzie, archaiczny adapter obracał płytę z ledwo słyszalnym trzaskiem igły. Dziwne. Gosia mówiła, że nie działa. Ciągle miał do niego zajrzeć.
Na ścianie, nad stolikiem, w dużej antyramie wisiała fotografia – roześmiana Janis Joplin z nieodłączną butelką Southern Comfort. Nie pasowała do reszty wystroju – zbyt dzika, zbyt żywa. Czy naprawdę zawsze wisiała w tym miejscu? Nie pamiętał.
Chłopie, co się z tobą dzieje? – wraz z myślą powróciło wrażenie, że coś jest nie tak, kładąc lodowate palce na karku.
Z balkonu dobiegł śmiech. Kobiecy, krótki, urwany – niczym celowo stłumiony. Twarz mu się rozjaśniła, gdy usłyszał ukochaną, choć wciąż było w nim więcej napięcia niż radości.
– Gosia? – zawołał półgłosem.
Cisza, tylko dźwięki gitary, zapach wina i czegoś jeszcze, czego nie potrafił nazwać – cięższego niż przed chwilą.
Podszedł do firanki, uchylił drzwi balkonowe. W świetle lampy dostrzegł sylwetkę żony, pochyloną lekko do przodu, coś szeptała. Obok niej stała kobieta, której nie znał – ciemne włosy, owalna twarz, dłoń o długich, szczupłych palcach trzymająca papierosa.
Świat na moment stanął w miejscu, wstrzymując oddech. Dopadło go to paskudne uczucie pogoni za myślą, która uparcie wymyka się słowom. Czy to na pewno była nieznajoma? Gosia odwróciła się do niego i uśmiechnęła, jakby wszystko było w porządku.
– Zobacz, kto nas dziś odwiedził – powiedziała, wskazując kobietę.
Nieznajoma podeszła bliżej. Ruchy miała powolne, płynne, naturalnie zmysłowe. Przyjrzał się jej jeszcze raz. Ciemne, lekko falujące włosy do ramion, zaskakująco jasne oczy – szare, może błękitne, trudno było określić w tym świetle. Wysoko osadzone kości policzkowe i wąskie, ale ponętne usta.
– Witaj, Tomku – powiedziała spokojnym, a jednak kipiącym energią głosem, który brzmiał jak echo czegoś dawno zapomnianego.
Poczuł, jak coś w nim drgnęło, niczym szarpnięta struna, ale nie towarzyszył temu błysk rozpoznania. Żadnych obrazów ani wspomnień, żadnych imion. Twarz kobiety wydawała się niemal boleśnie znajoma, lecz nie jak coś, co naprawdę pamiętamy. Raczej jak sen, którego echo powraca niespodziewanie w środku dnia i znika, zanim zdążysz je pochwycić.
– Witaj… – odezwał się z wymuszonym spokojem.
– Piękna jak zawsze – dodał po chwili, postanawiając uderzyć w szarmancką nutę, byle tylko nie zdradzić, że nie pamięta.
Nieznajoma wpatrywała się w niego, niemal przewiercając wzrokiem.
– Ty też się nie zmieniłeś – powiedziała niemal szeptem.
Coś w sposobie, w jaki się odezwała, sprawiło, że poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. Miał wrażenie, że w jej słowach było coś więcej niż zwykła grzeczność. Gosia tylko skinęła głową.
– Może wróćmy do pokoju – zaproponowała, przerywając ciszę.
Usiedli przy stoliku, kobiety obok siebie, na sofie, jemu pozostał fotel. Gosia sięgnęła po butelkę wina i nalała do kieliszków. Ujął szkło, ale nie pił. Wino miało kolor głębszy niż zwykle, niemal granatowy. Rzucił okiem na etykietę – niby to samo, które kupowali zawsze. A jednak bukiet był inny, cięższy, bardziej „oleisty”. Kolejna rzecz, pozornie błaha, a potęgująca niepokój.
– Za spotkanie – jego żona uniosła kieliszek w toaście. – Długo się nie widzieliśmy.
– Za długo – dodał, trzymając fason.
Nieznajoma uśmiechnęła się.
– Wciąż mam wrażenie, że to było wczoraj – powiedziała swoim elektryzującym głosem. – Tak to jest z przyjaciółmi.
Znów to samo. Był niemal pewny, że zna ten głos, choć nie mógł sobie przypomnieć, skąd. Jakaś dawna koleżanka Gosi? Znajoma ze studiów? Nie miał pojęcia.
Kobiety siedziały blisko siebie, dziwnie blisko, ich ciała niemal się stykały. Co chwilę zerkały w swoją stronę spojrzeniem krótkim, lecz wymownym. Kochanka? Dawna miłość? Zachodził w głowę. Nie mieli między sobą tajemnic, znał przeszłość wybranki niemal jak własną.
– Coś się stało, skarbie? – spytała Gosia, dostrzegając, że wpatruje się w kobietę zbyt intensywnie.
– Nie… po prostu… – urwał. – Myślałem, że…
Nie skończył, sam nie wiedział, co właściwie chciał powiedzieć.
Nieznajoma oparła podbródek na dłoni, a w jej oczach błysnęło coś, co można było uznać za rozbawienie.
– Wciąż mi się przyglądasz – powiedziała z nutą czułości. – Jakbyś naprawdę mnie nigdy wcześniej nie widział. Chyba nie zapomniałeś?
Tomek zamrugał. Nawet muzyka przycichła, czekając na jego odpowiedź.
– Nie… no skąd – odparł w końcu. – Po prostu zapomniałem, jaka jesteś piękna.
– To można mnie zapomnieć? Chyba powinnam się obrazić – odparła z udanym oburzeniem w głosie, jednocześnie posyłając porozumiewawcze mrugnięcie w kierunku Gosi.
Wzięła łyk wina, w jej ruchu było coś niemal mistycznego, rytualnego. Gdy odstawiła kieliszek, po ściance spłynęła kropla, która zatrzymała się na krawędzi nóżki, migając niby kropla krwi.
Światło lampy drgnęło, wydawało mu się, że na moment zgasło i znów zapłonęło, choć nie był pewien, czy to wzrok go nie oszukuje. Muzyka przeskoczyła o kilka taktów, jak gdyby igła podskoczyła na drobince kurzu. Powróciła w innym rytmie – wolniejszym, cięższym, pulsującym jak oddech, choć przecież w tym kawałku nie było takich zmian tempa.
Kobieta przesunęła palcem po krawędzi kieliszka, wydobywając z kryształu miękki, cichy dźwięk.
– Wiesz, Tomku – powiedziała – zawsze miałeś w sobie coś z marzyciela. Zamiast sięgać po to, co bliskie, wolałeś gonić za babim latem.
– Co to ma znaczyć? – spytał, może zbyt ostro.
– Nic złego – odparła łagodnie. – Po prostu lubiłeś komplikować proste rzeczy.
Poczuł przyspieszający puls. Spojrzał na żonę, lecz Gosia zdawała się nie dostrzegać absolutnie niczego niezwykłego w tej rozmowie. Patrzyła na kobietę, nieświadomie przygryzając dolną wargę. Tomek doskonale wiedział, co ten gest oznacza. Widział go wiele razy.
Nieznajoma wstała, podeszła do antyramy. Przez chwilę przyglądała się zdjęciu, przekrzywiając głowę w sposób, który miał w sobie coś dziecięcego i niepokojącego zarazem.
– Lubisz to zdjęcie, prawda? – ni to zapytała, ni to stwierdziła. – Taka naturalna, taka prawdziwa, pełna życia. Taka podobna…
Zamarł. Nie pamiętał, by kiedykolwiek zwierzał się ze swojej fascynacji Joplin – jako kobietą – komukolwiek poza Gosią. Jakaś wewnętrzna struna rezonowała w nim coraz mocniej.
Zdjęcie. Janis Joplin. Nie pasuje. – Natrętne myśli kołatały się po głowie, wciąż nie chcąc się ułożyć w sensowną całość.
– Może – odparł po chwili, chłodno. – Nie wiem.
– Nie wiesz? – powtórzyła z uśmiechem.
– A może po prostu zapomniałeś? – dodała cicho po chwili.
Sposób, w jaki wypowiedziała ostatnie zdanie, sprawił, że poczuł zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Coś ewidentnie było coraz mniej takie, jakie powinno.
Gosia spojrzała na nią z lekkim niepokojem, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie zdążyła. Kobieta wróciła na swoje miejsce. Delikatnie musnęła blond włosy i policzek.
– Jesteś taka piękna – powiedziała cicho. – Taka delikatna.
Powoli, nie odwracając spojrzenia, splotła swoją dłoń z dłonią Gosi. Samym opuszkiem palca musnęła delikatnie rozchylone usta. Odpowiedziało jej ciche westchnienie. Patrzył na to wszystko, czując narastające w powietrzu napięcie, jak przed burzą. Nie czuł zazdrości – raczej narastające zagubienie. Miał wrażenie, że uczestniczy w czymś nierealnym, może nawet w czymś, czego nie powinien widzieć.
– Może dasz nam chwilę? – odezwała się nagle nieznajoma, wciąż nie odrywając spojrzenia od Gosi.
Słowa, wypowiedziane niemal szeptem, zabrzmiały miękko i subtelnie, a jednak niosły w sobie cień rozkazu.
W pierwszym odruchu chciał zaprotestować, ale głos uwiązł mu w gardle – wydawało mu się, że widmowe palce zacisnęły się nagle na jego szyi. Wino pachniało coraz intensywniej, muzyka falowała energetycznym, pełnym pasji rytmem; światło drżało, a on sam miał wrażenie, że powietrze w pokoju stało się gęste jak woda.
Kobieta odwróciła się i spojrzała na niego.
– Dasz nam chwilę, prawda? – powiedziała. To nie brzmiało jak pytanie, bardziej jak wyrok.
Spojrzał na żonę. Przyciągnął jej wzrok. Chciał zapytać, ale zanim zdążył się odezwać, dostrzegł niewielkie skinienie – prośbę i zgodę jednocześnie.
Sam nie wiedząc, czemu to robi, wstał i powoli, jak lunatyk, ruszył w kierunku kuchni. Muzyka ucichła. Słychać było jedynie cichy, monotonny dźwięk igły drapiącej powierzchnię płyty.
Gdy zamknął za sobą drzwi, sam był zdziwiony, że tak łatwo się zgodził. Nie dlatego, że był zazdrosny – po prostu uczucie, że coś jest nie tak, nie dawało mu spokoju. Przeszedł do kuchni, na blacie stała kolejna butelka wina i kieliszek. Niczym pozostawiona specjalnie dla niego. Czyżby Gosia to wszystko zaaranżowała? Zazwyczaj uprzedzała go, gdy miała takie plany, wtedy po prostu nie wracał od razu do domu. Usiadł na swoim ulubionym miejscu, sącząc wino, zapatrzony w okno.
Mieszkanie wypełniała niemal nienaturalna cisza. Miał wrażenie, że nawet najmniejsza drobinka kurzu zastygła w oczekiwaniu. Nie trwało to długo. Cienkie ściany w bloku z wielkiej płyty zdawały się nie tłumić, lecz wręcz potęgować dźwięki.
Szelest... tkaniny? Włosów? A może efekt poruszenia? Krótkie, niemal nieśmiałe westchnienie, chwila przerwy. Kolejne. Niczym poszukiwanie rytmu, wspólnego tonu. Kolejny szelest, ciche skrzypnięcie wersalki, urwany, niby zgłuszony śmiech. Szept, w którym nie dało się rozróżnić słów.
Kolejne dźwięki napływały wraz z coraz cieplejszym powietrzem. Czuł, jak jeżą mu się włoski na karku. Coś nie grało, ale przecież wszystko wydawało się takim, jak powinno.
Napięcie rosło powoli, niemal niepostrzeżenie, rodziło się z ciszy, wypełniającej mieszkanie jak dym, aż nie było już miejsca, gdzie nie dałoby się jej słyszeć. Ciepło otulało go niczym kokon, więżąc w miejscu.
Zza drzwi dobiegły kolejne odgłosy. Głośniejszy oddech, następny, przerwa i znów. Przecież mimo cienkich ścian i nieszczelnych drzwi nie powinien ich słyszeć – a jednak. Miał wrażenie, że ktoś wciąga gwałtownie powietrze tuż przy jego uchu. Dźwięk narastał jak echo, odbijając się od ścian, nie znikał. Wracał, gęstniał. Każdy kolejny niósł ze sobą coraz większy ciężar, miękki i lepki zarazem. Czas zwolnił. Zegar na ścianie tykał coraz ciszej, a on nie wiedział, czy upłynęła minuta, dwie, dziesięć, może więcej.
Zamknął oczy. Obrazy przyszły same. Wyobraźnia coraz sugestywniej malowała pod powiekami, to, co słyszał. Rytm falował w nim niczym iskry przeskakujące pomiędzy komórkami ciała. Zmienny, nienaturalny. Przyspieszał, zwalniał, cichł i powracał.
Znów usłyszał śmiech, tym razem inny, jak gdyby urwany, niepewny. Szelest, skrzypnięcie, a zaraz po nim coś, co mogło być westchnieniem, albo wstępem do jęku.
Sekundy, minuty rozlewały się niczym woda. Leniwa rzeka płynąca w kierunku znanym tylko sobie. Nie był już pewien, czy słyszy dźwięki zza drzwi, czy może grają w nim samym. Każdy z nich rezonował z jego ciałem.
A potem rytm się zmienił na szybszy, płytszy, przesycony emocjami. Wraz z nim napłynął zapach. Woń, której nie czuł od lat – mieszanka jaśminu i frezji. Coś w nim drgnęło, wyrwało z otępienia; strach ścisnął gardło. Zerwał się z miejsca i podbiegł. Złapał za klamkę. Była gorąca niczym rozgrzana czyjąś dłonią. Szarpnął, ale drzwi nie zamierzały ustąpić. Szarpnął mocniej, pojawiła się niewielka szpara, ale jakaś siła zatrzasnęła je z powrotem. Klamka parzyła dłoń. Uderzył pięścią w futrynę, przez mleczną szybę widział poruszające się w środku kształty.
– Gosia! – krzyknął przerażony.
Odpowiedź przyszła, lecz zupełnie inna niż się spodziewał. Krzyk, rwany, spazmatyczny, przechodzący w jęk. Drzwi zadrżały. Szarpnął ponownie – bez efektu.
– Gosia! – krzyknął głośniej, ale odpowiedziała mu cisza.
W przypływie paniki spróbował wybić szybę, ale dłoń odbiła się, zabolała jak po uderzeniu w ścianę. Oszalały ze strachu wręcz uwiesił się na klamce. Drzwi nagle ustąpiły, poleciał na plecy, uderzając mocno głową w podłogę. Zerwał się niemal natychmiast. Pełen lęku wpadł do środka.
Gosia leżała naga na sofie. Widok błyszczącego potem, rozgrzanego, ponętnego ciała nie pozostawiał żadnych złudzeń co do tego, co zaszło. Zamarł. Kształtna pierś żony unosiła się w równym, spokojnym oddechu. Spała. Z wyrazem błogości i spełnienia na twarzy.
Błędnym wzrokiem rozejrzał się po pokoju. Nigdzie nie dostrzegł nieznajomej. Jedynie butelkę wina i trzy kieliszki na stoliku. Jeden wciąż drżał lekko, jakby dopiero co ktoś go odstawił. Spojrzał na ścianę, na zdjęcie. Janis Joplin zniknęła.
Zamiast niej na fotografii zobaczył błękitne oczy z tak dobrze znanym, nieco psotnym, nieco lubieżnym błyskiem, szeroki, szczery uśmiech; rozwiane wiatrem włosy i tę niezapomnianą minę – zaproszenie i wyzwanie w jednym. Ewelina. Jego Ewelina – którą ostatni raz widział przeszło dwadzieścia lat temu. Wśród żałobnych bukietów. W trumnie.
Z którą pił wino jeszcze pół godziny temu.
Pablito
Jak Ci się podobało?