Ilustracja: Oziel Gómez (pexels)

Unite the Dead (I)

22 maja 2025

2 godz 27 min

Gorszy
Niż czyste zło
Potężniejszy
Niż nienawiść
Od słońca
Jaśniejszy
Niż królowie
Wyższy
Własnych piekieł
Architekt
Od kurwy
Tańszy
Kłamstwa
Jeszcze fałszujący
W tobie
Śmierć

Furia – „Kim jesteś?”

Przed.


– Szefie, weź pan zobacz, tu coś jest.

Kurwa, wiedziałem, że tak łatwo nie pójdzie. A ostrzegali mnie, żeby nie brać tej roboty.

– Szefie! – Jeden z robotników, pomagający przy kopaniu we wschodniej części budowy, biegł do niego, trzymając się za kask. – Znaleźliśmy coś, musimy zatrzymać pracę w piętnastym sektorze!

– Już idę! – Niechętnie odkrzyknął i ruszył w jego kierunku. Przechodziły go ciarki na myśl o tym, że miałby złapać kolejne opóźnienie i słuchać pierdolenia tego dziada, przyjeżdżającego na kontrolę z ramienia dewelopera.

– Patrz pan. – Dźwigowy, obsługujący jednocześnie koparkę ważył chyba ze sto trzydzieści kilo. Praktycznie każdy, kto go widział, zastanawiał się, jakim cudem kabina, w której siedział, nie spadła jeszcze razem z nim na ziemię. Na terenie budowy musiał zakładać strój roboczy, ale „w cywilu” zwykle nosił śmierdzące, skórzane spodnie, spięte pasem z nabojami, do tego glany, czarny t–shirt z obowiązkowym bohomazem zespołu satanistów i tłuste włosy, ciągnące się za nim bezwładnie, niczym hałaśliwe dzieci za matką.

– Patrz pan – powtórzył, a kierownik miał ochotę sprzedać mu prawego podbródkowego, a później poprawić prostym. Irytował go głos tego gościa, poza tym był pechowy, trzeci raz w ciągu tygodnia coś znalazł. – Tu są jakieś stare domy.

– Przecież to spróchniałe dechy, pewnie przedwojenne albo trochę starsze. Jedziemy z tym, panowie, bo mamy trzy tygodnie w plecy.

– Ale szefie – Dźwigowy/koparkowy flegmatycznym tonem zwrócił się do niego, dłubiąc brudnym palcem w nosie – przecież to trzeba zgłosić, żeby konserwator zabytków sprawdził, czy to nie jakieś starocie. Półtora roku temu kopałem pod Włocławkiem, wszyscy myśleli, że to jakieś stare dechy, z zakładów, które stały tam w latach siedemdziesiątych, a to się okazało, że z dziesiątego wieku chyba pochodziło. Konserwator zabytków tak się wkurwił, żeśmy mu od razu nie zgłosiliśmy, że chciał nam budowę zamknąć. Kierownik mało go nie pobił. – Zaśmiał się.

– Wy mnie tu nie pouczajcie, co ja mam robić, bo ja dobrze to wiem.

– Szefie, ale szef niech słucha, bo my wszyscy za to bekniemy, jak się wyda. Lepiej zgłosić od razu, niż później się tłumaczyć.

– A idźcie wszyscy w pizdu. – Machnął zrezygnowany ręką, po czym wszedł do biura i klnąc pod nosem, złapał za telefon. Sekretarka Agnieszka, a raczej asystentka, jak wolała być nazywana, z niepokojem obserwowała jego twarz, kiedy oczekiwał na połączenie.

– Kurwa mać. – Zmełł w ustach przekleństwo, zgłosiła się poczta. – Jebany zawsze musi z kimś napierdalać przez ten cholerny telefon. – Wściekły na szefa znalazł w książce kolejny numer i wybrał „Połącz”. – Najwyżej dowie się po fakcie, chuj mnie to…

– Dzień dobry, panie Włodku. – Konserwator zabytków odebrał po jednym sygnale. – Mam dla pana robotę. – W słuchawce rozległ się śmiech. – Co ja kurwa poradzę, panie Włodziu. – Westchnął ciężko – Wolałbym się z panem na wódeczkę umówić, a tak, sam pan widzi. – Zamilkł na chwilę. – A znowu jakieś jebane stare domy wykopaliśmy, przeklęta ta budowa. – Podrapał się po łysiejącej głowie. – Jak najszybciej, panie Włodziu, bo mi przecież Warszawa łeb rozpierdoli, a stary dziadyga dostanie apopleksji. Może i dobrze by było. – Uśmiechnął się złośliwie pod nosem. – Dzięki, do zobaczenia. – Rzucił w słuchawkę i odłożył telefon.

– Kolejne domy – Westchnął ciężko , ni to do siebie, ni w przestrzeń lub do niej, Agnieszka bała się na niego spojrzeć. – To jakieś pieprzone przekleństwo. – Wściekły popchnął drzwi i wyszedł na zewnątrz.

– Grubsza sprawa, to jakieś starocie sprzed ponad tysiąca lat, nie mam pojęcia, jakim cudem są w takim dobrym stanie. – Trzy godziny później Włodzimierz Bogdan, wyglądający jak przeciętny, wąsaty Janusz, tyle że bez wąsów albo aktor niemieckich pornosów z lat osiemdziesiątych, człowiek bez nazwiska, jak nazywano go w biurze, stał nad dołem, gapiąc się na wilgotne, ciemnobrązowe drewno, wystające spod zwałów ziemi. Popołudniowe, lipcowe słońce i cykające świerszcze byłyby świetnym elementem udanego urlopu, ale nie obecnej sytuacji, kiedy na horyzoncie pojawiło się kolejne opóźnienie, które nie było jego winą, a mimo to i tak on dostanie za to opierdol.

W samym środku ciemnego dupska jestem. – Dzwonek smartfona obwieścił nadchodzące połączenie. „Chuj złamany” – tekst na ekranie zwiastował jednoznaczny stosunek do dzwoniącego.

– No tak, dzwoniłem. – Odebrał bez powitania i zamilkł na chwilę. – Wiem kurwa, ale to jest cholernie ważna sprawa. Kurewsko. – Głos w słuchawce stał się bardziej natarczywy. – Posłuchaj mnie dobrze. – Dla odmiany jego brzmiał nad wyraz spokojnie, ale każdy, kto go znał, wiedział że to tylko pozory. W środku gotowało się jak w garze. – Dzwoń do nich, bo to twoja działka, a nie moja. Nie mam ochoty słuchać tego pierdolenia, to podobno jakieś ruiny z dziesiątego wieku, albo i starsze. A skąd mam kurwa wiedzieć, ile to potrwa?! – Rozdarł się do słuchawki, a Bogdan rzucił szybkim spojrzeniem w jego kierunku i zapalił papierosa, odchodząc na bok. – Pewnie długo. – Przerwał. – Tak, jak coś będę wiedział, zadzwonię. Spierdalaj. – Syknął do smartfona po rozłączeniu się.

– Skurwiel jebany, uprzedzałem, że tak będzie, wiemy coś więcej? – Ruszył w kierunku konserwatora.

– Poza faktem, że jesteście w dupie? Nic. Musicie tu czekać, nic nie zrobicie. Niedługo przyjadą moje studenciaki, to powiedzą coś więcej. Chodź pan się napić, piątek popołudnie, piękna pogoda, koniec pracy. Mam ze sobą trochę domowej kiełbasy, zero–siedem Wyborowej w samochodzie, zrobimy małego grilla. – Wyciągnął dłoń. – Włodek Bogdan.

– Wojtek Komar. – Kierownik oddał uścisk. – U mnie też coś się znajdzie, a grilla zaraz wykombinujemy, w końcu jesteśmy na budowie.

Zmontowany naprędce grill, składający się z metalowej kratki wycieraczkowej, umocowanej na prowizorycznie zestawionych kilku drągach, a pod nimi palących się kawałkach znalezionego drewna w zupełności wystarczył. Po dwóch kiełbaskach na głowę i połowie pierwszej butelki języki im się rozwiązały i zaczęli opowiadać anegdoty z życia wzięte. Robotnicy po zakończeniu pracy rozeszli się do kwater i kontenerów, więc zostali praktycznie sami na placu budowy, nie licząc ekipy przywiezionej przez Włodka, wciąż pracującej przy odkrytych ruinach.

– No, to za bezpieczny weekend, Włodziu. – Komar zaproponował toast.

– Pracowite studenciaki, ale nieogarnięte strasznie. – Bogdan ugryzł kiełbasę i schrupał kawałek pieczonego chleba. – Będą siedzieć tam, dopóki nie zrobi się ciemno.

– A na twoje oko, to co za gówno odkopaliśmy? – Wojtek skrzywił się, przełykając wódkę. Alkohol o dziwo był chłodny, a Bogdan miał ze sobą torbę termiczną, w której trzymał flaszki.

Alkoholik albo zaplanował chlanie i szukał towarzystwa.

Komarowi w zasadzie oba możliwe warianty były obojętne. Odkąd zostawiła go żona, wolny czas poświęcał głównie na siłownię, spanie i czytanie. Ewentualnie oglądanie porno.

Ugryzł kawałek kiełbasy i odpalił papierosa. Eks-żona powtarzała mu, żeby nie palił w trakcie jedzenia, bo można dostać raka. Dobrze, że nie kraba. – Odpowiadał jej i odpalał kolejnego.

Teraz bawiła się z doktorem chirurgii, który postanowił „zaopiekować się” nią podczas jednego z wielu wyjazdów Wojtka. Komar stwierdził, że to w sumie dobrze, bo ona była zadowolona, a on nie musiał słuchać jej pierdolenia.

– Na bank to jakieś starocie, chłopie, możesz być współautorem przełomowego odkrycia. – Rozemocjonowany Bogdan wypił kolejną lufę. – Dwójka moich stażystów właśnie grzebie się w tym, ale na pierwszy rzut oka, a to łebskie dzieciaki są i wzrok mają dobry. – Beknął tak głośno, że ptaki siedzące na drzewie nieopodal uciekły, trzepocząc skrzydłami, a do Wojtka doleciał odór trawionej kiełbasy. – Co to ja? A. – Zarechotał. – Mają dobry wzrok i według nich to ma z tysiąc pięćset lat, a może i więcej. Oczywiście precyzyjny wiek określimy po dokładnych badaniach, ale wszystko wskazuje, że to jeszcze pogańskie.

– W jak głębokiej dupie jestem? – Wojtek miał ochotę wziąć butelkę i wypić z gwinta. Kończyli pierwsze zero–siedem (okazało się, że „flaszka” Bogdana to w rzeczywistości krata wódki, stojąca w bagażniku, z której cztery schłodzone butelki czekały na chętnych we wspomnianej torbie termicznej), a trzy pozostałe kusiły go, jak ponętna kobieta.

– Wszystko zależy od tego, co wykopiemy. Im więcej będzie gratów, tym dłużej będziemy wszystko katalogować, ale, hm – zastanowił się chwilę – dłużej niż dwa tygodnie, to nie przewiduję.

– Ja pierdolę  – westchnął ciężko Komar.

– Pójdę zerknąć jak tam moi. – Włodek klepnął go w kolano i wyszedł.

Został sam. Zapalił kolejnego papierosa i zdjął kromkę z rusztu.

W sumie dobrze, że się ten Bogdan napatoczył dzisiaj. – Podsumował w myślach. – Przynajmniej jest z kim pogadać, kolejny weekend ze sztangami i waleniem konia do pornosów, to nie były atrakcyjne dwa dni wolnego. Tym bardziej że z powodu opóźnień Warszawa może im kazać zapierdalać na nadgodzinach jutro i pojutrze.

– Znajdzie się dla mnie piwo i coś do zjedzenia? – Całkowicie zapomniał o Agnieszce, kiedy niski głos rozległ się za jego plecami.

– Przepraszam, wyleciało mi z głowy, żeby cię zawołać. – Zaczerwienił się, odwracając.

– Przeprosiny przyjęte pod warunkiem, że kopsniesz browara i znajdzie się dla mnie jedna gięta. – Rzuciła ze śmiechem, siadając obok niego na prowizorycznej ławce.

– Kopsniesz browara? Gięta? – Zaskoczony zaśmiał się.

– Jestem dziewczyną ze Szczecina,  wychowałam się wśród facetów, może nie wyglądam, ale znam te klimaty. – Zaciągnęła się elektronikiem i spojrzała mu głęboko w oczy. Wytrzymał przez chwilę spojrzenie, po czym odwrócił wzrok.

Przyglądał się jej chwilę ukradkiem, przylegający do ciała biały t-shirt z różowym napisem na środku „Pussy cat”, dresowe spodnie i sportowe, czarne buty plus obowiązkowy w jej rękach elektroniczny papieros. Jakże różnie od codziennej spódnicy i obowiązkowej koszuli z marynarką. Zadupie zadupiem, ale trzeba przyznać, że Agnieszka, niska, klasyczna blondynka z prostymi włosami do łopatek zawsze stosowała dresscode i była do bólu profesjonalna. I, mimo że to nie piękność, coś w sobie miała.

– Masz szczęście, że wczoraj zrobiłem zakupy, bo musiałabyś wódę z nami pić.

– Wódki to ja nie bardzo. – Rzuciła, nachylając się nad grillem. – W porządku ten konserwator?

– Tak, całkiem spoko gość. – Komar rozejrzał się za Bogdanem, którego nie było już z dziesięć minut.

Podobał jej się, wiedziała, że jest sam, po rozwodzie, ale bała się wykonać jakikolwiek ruch, żeby nie stracić pracy. Romanse w firmie nie był oficjalnie zakazane, ale niezbyt mile widziane. Szerokie barki, owłosione, duże dłonie i mocno zarysowana szczęka – często fantazjowała sobie o tym, jakby to było z nim, w łóżku, a te potężne, mocne dłonie sprawiałyby jej przyjemność.

Związki Agnieszki z mężczyznami to nie była całkowita katastrofa, ale poza chwilami  szczęścia nie mogła stwierdzić, że mimo trzydziestu dwóch lat na karku któryś był udany i na tyle rokujący, by trwać dłużej, niż przelotny, kilkumiesięczny romans.

A zegar tykał i tykał, o dzieciach nie myślała, jako jedynaczka i dziecko alkoholików uważała, że nie powinna dystrybuować swoich genów, które i tak są spaczone trucizną, przekazaną jej przez ojca i matkę. Chciała być jednak szczęśliwa, czuć się bezpiecznie i mieć przy sobie kogoś, kto oprócz poczucia bezpieczeństwa materialnego będzie pasował do jej charakteru.

Wojtka poznała już na tyle (pracowali razem piąty raz), że wiedziała o nim sporo. A ten czterdziestoletni rozwodnik, atrakcyjny fizycznie i dbający o siebie był naprawdę łakomym kąskiem. Jednak strach o pracę i poczucie profesjonalizmu, które wpoiła sobie od pierwszych dni zawodowej kariery, blokowały jej zapędy w stosunku do niego.

Kiedy dwa lata wcześniej wyjechała z rodzinnego Szczecina, nie spodziewała się, że staną się zawodową parą. Pan kierownik i asystentka. Zlecenia z firmy rzucały ich po całej Polsce. Zwiedziła Przemyśl, Zieloną Górę, Gdańsk i Warszawę. Teraz wylądowała na Wolinie, kompletne zadupie, tuż nad samym morzem. Dobrze, że było ciepło, poza tym nie musiała mieszkać w barakowozie albo blaszaku, ich zakwaterowano w starym, poniemieckim budynku, który okazał się być w całkiem niezłym stanie.

Przynajmniej nie ma karaluchów, szczurów i pluskiew, jest ciepła woda, ogrzewanie i nawet klimę w biurze mamy. Co prawda przenośną, ale zawsze. – Ugryzła kawałek kiełbasy.

– Nie będę po tym świecić? – Komar parsknął śmiechem na pytanie. – Nie śmiej się, czytałam ostatnio skład jednej z kiełbas w markecie, brakowało tylko izotopu Uranu U–235.

– Widzę, że koleżanka dysponuje wiedzą fachową. – Zażartował.

– Nie traktuj mnie z góry, dupku. – Dmuchnęła mu dymem w twarz. – Jestem asystentką, ale nie blacharą w białych kozaczkach.

– Nie śmiałbym. – Wycofał się, podnosząc ręce. – Po prostu jestem zdziwiony, że wiesz co to U–235.

– Lubię książki historyczne, czytałam co nieco o budowie bomby przez Amerykanów, wiesz, jak to jest w mojej pracy, jak ogarnę bałagan z rana, to później mam Hawaje cały dzień. – Pociągnęła łyk piwa. – Wow, zimne.

– Kolega Włodzimierz ma torbę termiczną, w której przywiózł ze sobą flaszki. Pomyślałem, że na wszelki wypadek schowam kilka browarów, a nóż widelec przydadzą się.

– Dobra ta kiełbacha. – Zmieniła temat, a Komar patrząc na nią, jak gryzie kawałek zaczął zastanawiać się, jak wyglądałby jego kutas w ustach Agnieszki zamiast kiełbasy.

Parsknął.

– Co cię tak rozbawiło? – Spojrzała zaciekawiona.

– Nic, nic, czasem durne rzeczy przychodzą mi do głowy. – Uśmiechnął się i był niemal pewien, że odgadła jego myśli, bo również się uśmiechnęła.

– Ja też czasem mam takie. O, idzie nasza zguba. – Spostrzegła nadciągającego Włodka.

– Ja pierdolę, ale się zmachałem. – Bogdan opadł ciężko na prawy kraniec ławki, aż Agnieszka podskoczyła na lewym. – Oj, przepraszam. – Uśmiechnął się, kiedy poczuł na sobie jej spojrzenie. – Widzę, że kiełbasa smakuje. Jedzcie, bo to domowej roboty, nie żaden syf ze sklepu.

– A mięso badane? – Agnieszka przestała gryźć i wpatrywała się w niego pytająco.

– Pani raczy sobie żartować. – Obruszył się. – Przecież sam to jem.

– Agnieszka. – Wyciągnęła rękę, wychylając się do niego przed Komarem. – Nie musimy sobie „panować”.

– Włodek. – Oddał uścisk. Mimo że nie był w jej typie, lekko podtatusiały, ale jeszcze w miarę, budził sympatię za prostolinijność i przaśność. – Może walniesz po lufie z nami, żeby Wojtkowi Warszawa łba nie urwała jutro?

– Wy faceci zawsze znajdziecie powód i pretekst, żeby się nachlać. – Westchnęła ciężko. – Jaka wódka?

– Jedyna słuszna, poznańska Wyborowa. – Komar wyciągnął flachę z torby i polał do plastikowych kubeczków.

– Tylko mnie mało. – Zaoponowała. – Mam słabą głowę do wódki. To za Wojtka. – Uśmiechnęła się do Komara i wypiła.

 

– Chyba coś mamy, jakieś pismo. – Jeden ze stażystów wpadł jak burza do biura Wojtka dzień później. Obaj z Włodkiem leczyli kaca–giganta po wypiciu dwóch zero–siedem na głowę.

– Zabezpieczyliście? – Bogdan zerwał się z krzesła.

– Pewnie, ma mnie pan za amatora? – Okulary stażysty wypełnił zdziwiony wzrok.

– No to chodźmy obejrzeć znalezisko.

– Co za paskudztwo, ja jebię. – Pismo okazało się pergaminem lub czymś do niego podobnym, który o dziwo był kompletnie nienaruszony, jakby ktoś właśnie to stworzył. Komar patrzył na kawałek czegoś, co wyglądało na papier (ale nim nie było) z obrzydzeniem. Faktura pergaminu była dziwna, lekko chropowata, nierówna, a przede wszystkim…

Przerażająca.

Zaskoczył go ten fakt, przecież papier nie może być przerażający. A jednak czuł przemożny strach przed spojrzeniem, a nawet zbliżeniem się do tego czegoś.

Znalezisko miało wymiar prostokąta z dłuższym bokiem około metra, a krótszym mniej więcej o połowę. Powierzchnię pokrywały rysunki potworów o humanoidalnych kształtach, pożerających ludzkie postacie. Poniżej widniał napis w języku, którego nie znał. Wpatrywał się jeszcze chwilę w symbole oraz rysunek, który…

Zdawał się żyć? – Komar złapał się na tym, że nie może oderwać od niego wzroku, a postacie…

Ruszają się?

Nagle poczuł, że jego cząstka, malutka, środek wnętrza, jest ciągnięty przez siłę, która zdawała się rosnąć w błyskawicznym tempie. Przestraszył się i spróbował krzyknąć, ale otaczała go ciemność, a zewsząd dochodziły błagania o pomoc i dzikie ryki.

Potworów? Zwierząt? Ciężko było się zorientować, ale czuł, że grozi mu niebezpieczeństwo. Próbował przebić się przez otaczające go dźwięki, ale hałas był tak obezwładniający, że jedyne, co był w stanie zrobić, to zakryć uszy i zwinąć się w kulkę na ziemi.

– Wojtek! Wojtek! – Poczuł szarpanie za ramię. – Powiedz coś, kontaktujesz?!

– Co się dzieje? – Oszołomiony otworzył oczy.

– Myśleliśmy, że zemdlałeś. – Agnieszka wystraszonym wzrokiem wodziła po jego twarzy, niespodziewanie dla siebie doszedł akurat w tej chwili do wniosku, że fajna z niej dupa i ma całkiem niezłe cycki. Moment był absurdalny, ale dla niego w tamtej chwili ten fakt nie miał znaczenia.

– Fajna z ciebie dupa – rzucił oszołomiony.

– Co ty bredzisz, Wojtek. – Coraz bardziej przestraszona machnęła ręką na jednego z robotników. – Dzwońcie po karetkę, ale już!

–  Aguś, dupcię masz świetną, ale za to cycuszki są zajebiste, dasz pomacać?– Sięgnął dłonią w kierunku jej biustu, złapała go za palce i odsunęła stanowczo.

– Wojtek, co się z tobą dzieje?! – Szarpnęła nim za barki. Oczy były otwarte, ale po wypowiedzeniu ostatniego zdania widziała tylko białka, źrenice miał schowane w głębi oczodołów. Co gorsza, po chwili w identyczny stan wpadł konserwator i dwójka jego pomocników, kobieta i mężczyzna.

– Gdzie ta karetka?! – Wystraszona nie na żarty obróciła się za siebie.

– Już jedzie, jesteśmy na zadupiu, a nie w centrum Warszawy. – Jeden z robotników sprawdzał, czy nieprzytomni oddychają.

– Zakryjcie to paskudztwo. – Instynkt podpowiadał jej, że patrzenie w kierunku obrzydliwych rysunków, to kiepski pomysł. Zresztą Wojtek i konserwator gapili się na nie i co teraz się z nimi dzieje? Nie wiadomo.

– Oddychają, jestem świeżo po szkoleniu z pierwszej pomocy, chyba zemdleli, ale nie wygląda, jakby coś poważniejszego im było. – Zawyrokował robotnik.

– O tym sanitariusze zdecydują, ty głąbie. – Zgromiła go i spojrzała na Wojtka.

 

Po kwadransie wszyscy byli przytomni, samodzielnie odzyskując świadomość. Na pytania sanitariuszy odpowiadali normalnie, w pełni świadomi. Tłumaczyli, że kompletnie nic nie pamiętali, a budząc się, myśleli, że wstają z drzemki. Karetka po przebadaniu całej czwórki odjechała.

 

– Ty też to słyszałeś? – Komar godzinę później zagadnął do Bogdana, paląc papierosa przed budynkiem biura.

– Co słyszałem? – Konserwator spoglądał na morze niewidzącym wzrokiem.

– No… – Wojtek zawiesił głos, bojąc się, że Władek go wyśmieje.

– Te dźwięki? Kiedy zemdlałem?– Bogdan wszedł mu w słowo. – Tak, to było przerażające. I bardzo prawdziwe.

– O kurwa, a myślałem, że zwariowałem. – Odetchnął głęboko Komar. – Z drugiej strony, co to było? Zbiorowa halucynacja?

– Nie mam pojęcia. I nie chcę mieć. – Konserwator zgasił papierosa pod butem. – Dzisiaj przyjeżdża tu Warszawa, podobno to, co odkryliśmy, to dokument na wagę złota. Możliwe, że historyczne znalezisko. Tyle że nikt nie jest w stanie odczytać tych bazgrołów. – Zaśmiał się, nieco histerycznie, jakby na wspomnienie przerażających wizji, których doświadczył.

– Dziwnie się czuję, jakby brała mnie jakaś choroba. – Komar przeciągnął się i pierdnął przeciągle. – Kacbąki mnie męczą po tym wczorajszym chlańsku.

– A co jest najlepsze na kaca? – Bogdan spojrzał na niego i uśmiechnął się szeroko – Klin, panie kolego, klin! – Komar zaśmiał się i rzucił, że chlania drugi dzień z rzędu nie wytrzyma – Chodź się napić, na trzeźwo tego nie ogarniemy.

 

– Wojtek, śpisz? Boję się. – W nocy obudził go szept blisko ucha i delikatny nacisk dłoni na barku. Zaskoczony otworzył oczy, obrócił głowę za siebie i ujrzał wpatrzone w niego źrenice stojącej obok łóżka Agnieszki. Światło lampki nocnej, którą zapomniał zgasić, przechodziło przez biały t–shirt, który miała na sobie, a spod materiału wyraźnie rysował się kształt piersi i sterczącego sutka.– Mogę się przytulić? – Zapytała i bez oczekiwania na odpowiedź położyła się i przywarła do jego pleców.

– Nie mogłam zasnąć, wzięłam leki na bezsenność, zauważyłam światło u ciebie pod drzwiami i przyszłam. Mam sobie pójść? – Zapytała niepewnie.

– Nie, nie. – Zapewnił szybko i na chwilę zamilkli. Dobrze, że spał w bokserkach, a nie „na waleta”, bo miałby problem. Leżeli tak kilka minut, w których trakcie Komar zastanawiał się, czy przyszła po to, o czym myślał i, czy jeśli spróbuje, to dostanie po twarzy. Albo wydarzy się coś gorszego.

– Odwrócę się – szepnął po kilku minutach ciszy. Moment później leżała na jego ramieniu, trzymając dłoń na brzuchu. Był już w stu procentach pewien, że przyszła tu w jednym, wiadomym celu. Mimo że nie była pięknością, miała w sobie coś, co go pociągało. No i całkiem fajne ciało, przynajmniej w ubraniu na takie wyglądało.

Czemu nigdy do niej nie zagadałem? – Wpatrywał się z sufit, słuchając powolnych oddechów.

– Widziałam cię wczoraj – szepnęła.

– Ja ciebie też, co najmniej kilkanaście razy. – Zażartował. Nie zareagowała.

– Ale ja widziałam cię pod prysznicem. – Umilkła, jej dłoń poruszyła się, a opuszki palców zaczęły kręcić coraz szersze, powolne kółka wokół jego pępka, po kilku okrążeniach napotykając na gumkę od bokserek.

Widziała mnie, jak waliłem konia? – Zamarł. Prysznic znajdował się w korytarzu, korzystali z niego na zmianę, on nigdy nie zamykał drzwi, a wchodząc do środka, można było przy odrobinie sprytu zobaczyć, kto jest w kabinie bez ujawniania obecności.

Dłonie przesunęły się niżej.

– I co, podobało ci się? – Postanowił zagrać w jej grę. Wiedział jednak, że przegra, kiedy jej ręka zjedzie jeszcze niżej. Potężna erekcja, którą za chwilę miała napotkać, była wystarczającym dowodem, że odpowiedź na pytanie w jego przypadku była twierdząca.

– Podobało mi się, jak skończyłeś. Na szybę. – Palce napotkały na bokserki. Przesunęła dłoń niżej i chwyciła za członek przez materiał.

Jęknął i uniósł się na łokciach, w świetle lampki nocnej obserwując, jak jej dłoń leniwymi ruchami przesuwała się w górę i w dół. – Mam ochotę wziąć go do buzi.

Przełknął nerwowo ślinę.

– Bez bokserek będzie łatwiej. – Wsunęła dłoń pod materiał i złapała członek, wyciągając go na wierzch. Uniósł nieco biodra, ułatwiając jej ściągnięcie gaci, po czym jęknął, kiedy bez wahania nachyliła się i wsunęła główkę w usta.

– Mhmm. – Jej jękniecie przypominało mu zachwyt nad pysznym deserem lub tortem. Zrobiło mu się gorąco, a kiedy poruszyła kilka razy głową w górę i w dół. – Ale pyszny. – Z głośnym mlaśnięciem wyjęła go z ust. – Chciałbyś spróbować, jak ja smakuję? – Zapytała niewinnie.

 

Bogdanowi wydawało się, że słyszy przez sen jęki, coś jak płacz kota lub dziecka, gdzieś w oddali. Skacowany podniósł powieki, wymacał telefon i jednym okiem spojrzał na ekran.

Druga trzydzieści.

Dźwięk, głośniejszy niż wcześniej dobiegł do niego zza ściany.

– Co jest, kurwa? – Szepnął i powoli zsunął się z łóżka. Świecąc włączonym ekranem smartfona, prawie bezszelestnie otworzył drzwi na korytarz i stąpając przy samej ścianie (dzieci nauczyły go, że jakiekolwiek skrzypnięcie podłogi, to murowane, dodatkowe trzydzieści minut przy usypianiu smarkaczy, a podłoga najczęściej skrzypi na środku, zapamiętał tę lekcję i poruszał się jak ninja), nagi ostrożnie stanął przed drzwiami pokoju Komara, po czym nacisnął klamkę.

W nikłym świetle lampki nocnej dojrzał poruszające się kształty.

– Wojtek, ktoś tam jest. – Rozpoznał spanikowany głos Agnieszki.

– Spokojnie, to tylko ja. – Bogdan rzucił w jej kierunku. – Miauczysz jak parząca się kocica, więc się obudziłem. – Pstryknął górne światło, a Komar zarechotał pod nosem.

– Zajebiste cycki. – Ocenił Włodek, zanim Agnieszka zdarzyła przykryć bujny biust. – Co się tak zakrywasz? – Zaśmiał się, a ona spłonęła. – Nie masz się czego wstydzić, pokaż cycka. – Podszedł bliżej, a jego penis zaczął się podnosić.

– Spierdalaj, bo zacznę krzyczeć. – Ostrzegła, unosząc się powoli, wciąż zakryta.

– Włodek, spokojnie. – Komar stanął obok łóżka. – A co, hm. – Spojrzał najpierw na nią, a później na nagiego Bogdana. – Co byś Aga powiedziała na nas dwóch? – Zawsze marzył o trójkącie, a teraz trafiała się idealna okazja.

– Was dwóch?

– No… – Komar zaczerwienił się po czubki uszu.

– Chyba cię pojebało. – Jej oczy rozszerzyły się w zdziwieniu i w lekkim strachu. Była sama, ich dwóch. Komara znała, ale czy na tyle, żeby mu ufać, że nie zrobią jej krzywdy? – Mam dać dupy temu satyrowi? – Z obrzydzeniem łypała na Włodka, który przewiercał ją wzrokiem.

– Bardziej bezpośrednio nie dało się tego ująć. I nie jestem satyrem, gówniaro. – Włodek poczuł się dotknięty uwagą.

– Musiałabym bym zdesperowana albo ślepa.

– Dobra, rozumiem, idę sobie. Dobrej zabawy i dobrej nocy. – Włodek odwrócił się w kierunku drzwi.

– Stój. – Zatrzymał się, jak na komendę i odwrócił powoli. – Chociaż – Zawahała się po chwili, a on przystanął w półkroku – mam pewien pomysł.

Myśli Agnieszki fruwały w jej głowie z prędkością samolotu odrzutowego. Rozważała za i przeciw, wpatrując się na zmianę w obu mężczyzn, nie zwróciła uwagi, kiedy kołdra zsunęła się na brzuch, odsłaniając nagie piersi. Po krótkiej chwili zastanawiania się podjęła decyzję.

– Jaki masz pomysł, kurewko? – Głos konserwatora był wyprany z emocji, a Komar mógłby przysięgnąć, że słyszał w nim ukrytą agresję. Bogdan wpatrywał się pożądliwości w ciało asystentki.

– Jeszcze raz mnie tak nazwiesz, pokrako, a obciągnąć będzie ci mógł twój koleżka. – Wskazała palcem na Komara, który obserwował ich z zaciekawieniem. – Albo sam sobie zwalisz. Zanim powiem cokolwiek więcej, macie iść pod prysznic. – Zamilkła, wpatrując się w nich na zmianę wyczekująco. – No co się tak gapicie? Marsz się umyć.

Obaj posłusznie skierowali się do łazienki, która miała dwie kabiny prysznicowe.

Ciekawe, czy gdyby była jedna, to weszliby do niej wspólnie, jakby im się spieszyło. – Agnieszka sięgnęła po telefon i zajęła się zawartością ekranu, scrollując portale społecznościowe.

Około pięć minut później obaj stanęli naprzeciw niej. Odłożyła smartfona i zmierzyła ich wzrokiem z góry na dół. O ile Komar był całkiem, całkiem, wiedziała, że bywał na siłowni i miał tu swój zestaw treningowy, a i brzucha nie było u niego w zasadzie w ogóle, o tyle u Bogdana zaczęły się pojawiać pierwsze, poważne objawy lustrzycy, w dodatku miał sylwetkę, której nie lubiła, mężczyźni szerocy w biodrach nie byli w jej typie. Chociaż jak na wiek obu, trzymali się naprawdę dobrze.

Dobrze, że przynajmniej ma grubego, a nie długiego i cienkiego. – Oceniła, patrząc na Bogdana.

– Przydałaby ci się siłownia. – Rzuciła w kierunku konserwatora. – W szafie powinieneś mieć koc. – Spojrzała na Komara. – Rozłóż go na stole, ale tak, żeby tylko przy dwóch bokach był do samej ziemi. Przy dwóch pozostałych ma być zwinięty. Macie karty? – Odwrócili jednocześnie wzrok. – Tak, zwykłe karty do gry.

– No ja mam. – Bogdan zdziwionym głosem odpowiedział powoli.

– Włodek, Woliński Copperfield.– Rzucił rozbawiony Komar, a Bogdan zaśmiał się nerwowo. – Zastanawiam się, co jeszcze wyciągniesz z kapelusza.

– Widzę, że jesteście obaj gotowi. – Agnieszka mierzyła ich wzrokiem, coraz bardziej rozpalona. Rozmiary członków obu panów dawały jasno do zrozumienia, co chcieliby z nią zrobić. – Dobrze, to najpierw ty przynieś karty. –  Wydała kolejną komendę. – Co z tym kocem? Bardzo ładnie. – Pochwaliła Wojtka, który był zdziwiony, jak uległa i grzeczna asystentka zmieniła się w twardą, wydającą polecenia sukę, która trzymała ich obu za jaja.

No jeszcze nie trzyma, ale może za chwilę… – Ułożył koc i zmierzył ją wzrokiem, zatrzymując się na biuście i zjeżdżając powoli spojrzeniem w dół. Sutki jej falujących, dużych piersi były napięte i twarde, a obwódki zaczerwienione.

– Siadaj przy stole, po tej stronie, gdzie jest koc do ziemi. – Usiadł posłusznie i syknął, boleśnie zawadzając napiętą główką o brzeg stołu. Patrzyła, jak naprężają się mięśnie brzucha, a sterczący kutas chowa się pod blatem. Zrobiło się jej gorąco.

– A ty naprzeciw niego. – Bogdan, który pojawił się z kartami, zajął miejsce na wprost Wojtka. Wymienili spojrzenia, w których widoczne było pytanie.

Co tu się, kurwa, dzieje?!?!?!

Obaj zastanawiali się, do czego to zmierza, Komar był pewien wcześniej, jeszcze zanim w pokoju pojawił się konserwator, że zaliczy fajną dupę, ale teraz wcale nie był już taki przekonany. A Bogdan, którego żona sypiała z nim średnio raz na pół roku, na odczepnego, dawno nie uprawiał seksu. Również miał nadzieję, że to się zmieni.

I bał się. To była dla niego całkowicie nowa sytuacja. Mimo to męski instynkt dał o sobie znać i potencjalne ryzyko zostało zagłuszone chucią.

– Potasuj i rozdaj do makao. – Stanęła obok stołu.

– Nic nie rozumiem. Może jeszcze programy w wojnę? – Włodek zaczął się irytować.

– Zaufaj mi, chcesz się przyjemnie zabawić? – Zripostowała szybko. – To rób, co każę i zaraz będziesz zachwycony. – Niespodziewanie wsunęła palec do cipki, a później przeciągnęła nim po jego ustach. Instynktownie powstrzymał się od przejechania po nich językiem, a w jego nozdrzach pojawił się zapach żeńskich feromonów.

Każdy facet, który choć raz zrobi minetę, zawsze rozpozna ten zapach. – Tak mawiał kolega z pracy, a Włodek w zupełności z nim się zgadzał, nawet biorąc pod uwagę fakt, że od dwudziestu pięciu lat wąchał tylko cipkę żony, której zapachu, nawiasem mówiąc, już nie pamiętał.

Tak dawno nie był ustami „tam”.  

Przełknął głośno ślinę.

– Zagramy w „Kamienną twarz”, znacie taką grę? – Agnieszka uśmiechała się, ale jej oczy pozostały poważne. – Widzę, że nie znacie. – Ton jej głosu nie zmienił się. Sięgnęła po obdrapanego pilota starej, wiszącej na ścianie plazmy, w pokoju rozległy się dźwięki filmu. Strzelaniny z Clintem Eastwoodem.

– Wejdę teraz pod stół i zacznę wam obu obciągać. Na zmianę. – Zatrzymała się na chwilę, dla podkreślenia efektu. – Telewizor zagłuszy dźwięki, więc nie będzie słychać, który z was aktualnie jest obsługiwany. Jak to brzmi, obsługiwany. Wydoję was jak krowy. – Zaśmiała się, a głos brzmiał, jak u wiedźmy z bajki o Jasiu i Małgosi. – Wy macie grać w karty i absolutnie nie pokazywać, co dzieje się pod stołem. Tak, jakbyście byli kumplami, którzy umówili się na partyjkę, żeby poplotkować przy piwie.

– Faceci nie plotkują. – Komar był podniecony i z chęcią wepchnąłby ją pod ten cholerny stół, żeby jak najszybciej zaczęła.

– Haha, jasne. – Zaśmiała się krótko. – Jesteście często gorsi niż baby. Ale wracając do naszej zabawy. – Przeciągnęła palcem ponownie po wewnętrznej stronie płatków, co nie uszło uwadze obu i zaczęła powoli pieścić się między udami.

– Jeśli ktokolwiek z was pokaże, że mu obciągam, jęknie czy zrobi minę taką, żeby było wiadomo, o co chodzi – przegrywa. Zacznie grać tak, że widać, że nie skupia się na grze, bo stara się zapanować nad swoim kutasem – przegrywa. Ktokolwiek się spuści – przegrywa. Będę wam obciągać do momentu, kiedy będziecie na krawędzi, a później wycofywać się w ostatniej chwili. A wierzcie mi, potrafię to wyczuć. – Uśmiechnęła się złośliwie. – Macie pilnować siebie nawzajem, zresztą chyba obaj wolicie przelecieć mnie, więc będziecie chcieli wygrać, zamiast patrzeć, jak kumpel będzie mnie pieprzył? – Zawiesiła na chwilę głos, dla podniesienia efektu. – Zwycięzca będzie mógł mnie wziąć, jak tylko będzie miał ochotę, również w tyłek, warunek – zawsze gumka na sprzęcie. A przegrany. – Spojrzała na nich ze współczuciem. – Przegrany będzie mógł sobie zwalić. Jak będzie posłuszny, to może pozwolę mu spuścić się na mnie. Wszystko jasne?

Zszokowani spojrzeli po sobie, na nią, po czym Bogdan zaczął rozdawać.

– Ale jak to? Co ci się stało? – Komar spoglądał na nagą Agnieszkę z szeroko otwartymi oczami. Pracował z nią od prawie dwóch lat i myślał, że całkiem nieźle znał, ale okazało się nagle, że nie do końca.

– Później, teraz skupcie się na grze.

Skąd ona…? – Bogdan rozdał karty, a Komar był takim amoku, że nie zauważył, kiedy znalazła się pod stołem, a jej ręka zaczęła leniwie głaskać jego jądra i musnęła kilka razy główkę. – Przecież to Agnieszka, fajna dupa, ale ubiera się jak nauczycielka, pożartować się z nią da, a teraz zachowuje się jak profesjonalna dziwka.

Och kurwa! – Kutas wylądował w ustach, najpierw sama główka, a po chwili połowa jego długości znajdowała się w jego sekretarce.

Poprawka, asystentce.

Jasna cholera. Chyba najpierw zajęła się Komarem. – Włodek spocił się, podniecony nie na żarty. Patrzył na przeciwnika, który przewiercał wzrokiem talię trzymaną w ręku. Był pewien, że obciągała mu właśnie w tej chwili, Komar starał się skoncentrować na czymkolwiek innym, niż język i usta tej cholery, pracujące na kutasie.

Bogdan wrócił rozgrywki. Miał kiepskie karty, postojową czwórkę i same blotki. W dodatku na stole wylądowała dziesiątka karo, do której nie miał czego dołożyć, wziął więc kolejną kartę, dochodząc do wniosku, że wynik i tak nie jest ważny, najważniejsze, żeby skupić się na czymś innym, niż ręce i usta na kutasie i zignorow…

O Jezusie Nazareński! – Poczuł, jak jego organ został pochłonięty do samej nasady, a gorąca obejma w postaci języka działa jak poduszka. Żona nie potrafiła czegoś takiego, zresztą nie była zbyt dobra w „te klocki”. Miał ochotę zachłysnąć się powietrzem, ale w ostatniej chwili powstrzymał się.

– Huh. – Odetchnął. Miał nadzieję, że jego głos brzmiał względnie neutralnie. – Żądam siódemek. – Rzucił waleta pik, a kiedy to wypowiadał, wyjęła penis z ust i zaczęła go leniwie masturbować, rozluźniając uchwyt.

Poczuł, jak napluła na główkę i rozsmarowała ślinę aż do samych jąder. Był nie na żarty podniecony, ale nie mógł nic zrobić. Pomyślał, że jeśli za chwilę nie przestanie, strzeli jej prosto na twarz. Penis ponownie wylądował w ustach, zadrżał lekko, ale nie dał poznać po sobie, jak blisko jest orgazmu.

– Zmieniam na dziesiątki. – Komar, zadowolony, że to nie on jest teraz obiektem Agnieszki, przebił kolejnym waletem.

Telewizor włączyła po to, żeby nie było słychać, któremu z nas obciąga. – Doszło do Bogdana, kiedy nagle zniknęła, a oblicze Komara stężało na ułamki sekund, błyskawicznie wracając do neutralnego stanu. Pełen podziwu dla jej pomysłu z TV oraz dla kumpla (chyba mógł tak mówić o Wojtku, mimo że znali się lepiej raptem dwa dni, a wcześniej nie byli nawet po imieniu), który z niewzruszonym wyrazem twarzy starał się powstrzymać przed spuszczeniem się tej małej kurewce na policzki.

– Łykaj, łykaj, piąteczka haps. – Rzucił z nerwowym śmiechem Komar. Jedną z kolejnych kart był król kier, niestety Bogdan odbitki na to nie miał.

– To nie ja mam łykać. – Wziął karty z kupki potasowanych i skierował palec wskazujący w dół.

– Wszystko słyszałam. – Przytłumiony głos spod stołu odezwał się nagle.

Bogdanowi pociemniało w oczach, kiedy ścisnęła delikatnie jądra, napluła na główkę i zaczęła szybko go masturbować. Czuł, że długo nie wytrzyma, ale jego przeciwnik myślał chyba bardzo podobnie, najwidoczniej robiła to jednocześnie im obu.

– Och kurwa, nie dam rady. – Jęknął po chwili Wojtek i uciekł od stołu z potężną erekcją.

– Mamy zwycięzcę! – Agnieszka wynurzyła się spod blatu. – Panie konserwatorze, chyba niewiele zabrakło, co?

– No. – Do Bogdana dotarło, że zaraz zdradzi żonę i zaczął się zastanawiać, czy się nie wycofać. – Słuchajcie, ja mam żonę i tak nie bardzo… – Zawahał się. – Może jednak ty? – Spojrzał na Wojtka.

– Jak już ustalicie, który z was dostanie dyspensę, od żony czy tam z kim musicie się skonsultować, to dajcie mi znać. – Położyła się na wznak na łóżku, patrząc w ścianę. Przez kilka minut nie odwracała wzroku, dotykając się między udami i pieszcząc się powoli, żeby podtrzymać podniecenie.

Kiedy poczuła ruch na łóżku, spojrzała przed siebie.

– Tylko powoli i delikatnie – poprosiła. Około minutę mocowali się we dwójkę z Wojtkiem z montażem gumki, w końcu klęknęła i wypięła się tyłem w jego kierunku. – Och, dobrze, powoli i do końca – jęknęła, czując jak leniwe wsunięcia i wysunięcia penetrują jej wnętrze. –  Mhmmm, tak dobrze. – Zaczęła przesuwać biodra w tył i przód, odwrotnie do rytmu nadawanego przez Wojtka, który sapnął, chwycił ją od spodu za piersi i przyspieszył.

– O mój Boże! – Opuściła głowę i pojękiwała coraz głośniej, słysząc urywany oddech pieprzącego ją Komara. Wbijał się w nią coraz mocniej i szybciej, czuła jak piersi bujały się, szurając sutkami o pościel, a w pokoju rozlegał się brudny plask zderzających się spoconych ciał oraz dźwięk trącej o mokre wnętrze prezerwatywy. Kiedy uniosła głowę, ze zdziwieniem i rosnącym podnieceniem zauważyła, że Włodek onanizuje się, patrząc na nich. Podnieciło ją to jeszcze bardziej.

– Zaraz dojdę! – Pisnęła, gdy Wojtek lekko ścisnął sutek. – Och, tak! Proszę, szybciej! – Krzyknęła i zaczęła spazmatycznie drżeć. Komar przyspieszył do szaleńczego tempa, na czole wyszły mu żyły i perlił się pot.

– Dochodzę, och kurwa! – Wyrzęził, a Agnieszka chwyciła mocno pościel i napinając się, zaczęła szczytować. Bogdan przenosił wzrok z jednego na drugie, czekając, aż skończą.

– O Boże! – Agnieszka opadła na plecach na pościel. – Ale mocno skończyłam. – Zerknęła na Komara, który dochodził do siebie, leżąc na wznak. W prezerwatywie bieliła się sperma, Agnieszka złapała za członek u nasady i delikatnie obejmując go dookoła kciukiem i palcem wskazującym, przesunęła powoli ku górze, wyciskając z kutasa resztkę nasienia do gumki.

– Ał, boli – jęknął.

– Doszliśmy chyba w tym samym momencie?

– Tak było. – Wojtkowi drżały nogi i kręciło mu się w głowie. Był zdziwiony, że tak długo wytrzymał, zanim w nią wszedł, był przekonany, że skończy po kilku ruchach. – Muszę usiąść, bo zemdleję. – Chwilę wcześniej próbował wstać, ale ponownie opadł obok niej na pościel.

– Teraz czas na ciebie. – Wzrok Agnieszki przeniósł się na Bogdana, który ze sterczącym penisem obserwował ją spod oka, czekając, co zrobi. Klęknęła przed nim.

– Chcę jeszcze raz skończyć i ty dasz mi orgazm, ale później ja dam ci taki, że tyłek wciągnie ci prześcieradło. – Polizała penis wzdłuż, od nasady do główki.

– Ja cię wyliżę. – Rozmarzony głos Wojtka zaskoczył ją. – Zawsze – urwał, patrząc na nich oboje i zastanawiając się, czy nie posuwa się zbyt daleko. W końcu praktycznie ich nie znał.

Chuj z tym – stwierdził.

– Zawsze marzyłem, żeby kobieta usiadła mi na twarzy. – Otworzyła szeroko oczy i bezwiednie oblizała usta. – Jeśli ty byś chciała, to – dotknął jej piersi i zaczął kręcić sutkiem. Zadrżała. – To ja bardzo chętnie.

– Połóż się. – Złapała go za rękę, pchnęła na łóżko i uklękła nad nim. Uda drżały jej z podniecenia, a w środku była cała mokra.

– Och tak, o Boże, ja znowu dojdę za chwilę. – Jęknęła, jak tylko poczuła jego język i usta na wargach sromowych i łechtaczce. Zaczęła poruszać biodrami, a kiedy otworzyła oczy, zobaczyła Bogdana stojącego na wprost niej i onanizującego się w szaleńczym tempie. Jego twarz była czerwona, oddech coraz szybszy. Ten widok był dla niej, jak otwarcie tamy, fakt że jeden z nich spełnił jej fantazję seksualną, a drugi robił sobie dobrze, patrząc na jej przyjemność, spowodował kolejny orgazm. Obręcz wokół jej bioder zacisnęła się, całe ciało zadrżało, a z ust wydobył się długi, przeciągły jęk. Wygięła się w łuk i zaczęła szczytować. W trakcie orgazmu krańcem świadomości usłyszała charczący głos i poczuła strzały spermy na piersiach i brzuchu.

– Och tak, jeszcze tu masz. – Bogdan nachylił się nad nią i wcisnął główkę penisa do ust. Nie chciała tego, ale była tak bezwładna po drugim orgazmie, że nie oponowała i posłusznie zlizała nasienie z główki.

Cała trójka po chwili leżała na łóżku, patrząc się bezmyślnie w ścianę.

Co tu się kurwa właśnie wydarzyło? – Myśli Wojtka biegały wokół Agnieszki i tego, co z nią właśnie zrobił.

Ale potężny orgazm. – Po jej ciele rozlewało się przyjemne ciepło. Rozsmarowała zasychającą spermę w ciało.

– Myślę, że powinniśmy iść spać, jest późno. – Ziewnęła.

– Tak, to jest zdecydowanie wskazane. – Do Bogdana zaczęło docierać, co się wydarzyło i najchętniej zapadłby się pod ziemię, a na pewno uciekł z pokoju Komara. – Dobranoc. – Zamknął za sobą drzwi i zniknął.

– Aga? – Wojtek pierwszy raz nazwał ją zdrobnionym imieniem, uśmiechnęła się.

– Tak?

– Co tak właściwie przed chwilą się wydarzyło? – Spojrzała na niego pytająco. – No – Zawahał się – na co dzień jesteś spokojną, wręcz grzeczną do bólu osobą, a dzisiaj zamieniłaś się…

– W demona seksu? – Weszła mu w słowo i zaśmiała się krótko.

– Trochę tak, ale to nie to. Nie byłaś jak te baby w pornosach BDSM, przebrane w skóry, z pejczami, maskami, wydzierające się na partnerów, one wyglądają przaśnie, a te krzyki wzbudzają we mnie jedynie uśmiech politowania i poczucie żenady. Czułem się, jakbyś zdominowała mnie psychicznie, jakby moja przyjemność była uzależniona od twojego widzimisię, a gdybyś miała ochotę, zostawiłabyś mnie z pełną erekcją tuż przed orgazmem i zrobiła sobie dobrze na moich oczach, każąc mi patrzeć.

Patrzyła chwilę na niego, po czym podniosła się i pocałowała delikatnie w usta. To był pierwszy objaw czułości, jaki okazała mu poza zrobieniem loda.

– Myślę, że mogę ci zaufać – odparła po chwili. – Byłam jakiś czas temu w związku z dwoma facetami. – Otworzył szeroko oczy. – Tak, tak, z dwoma jednocześnie, nawet mieszkaliśmy razem. Dla takich zwykłych Januszy, ludzi starej daty czy nawet Bogdana to jest niezrozumiałe, zboczone – parsknęła pogardliwie – czy chore i nieakceptowalne społecznie. Tymczasem byłam naprawdę szczęśliwa, obaj byli spokojnymi i dojrzałymi ludźmi.

– To, co jest stało, że już z nimi nie jesteś? Jeśli mogę oczywiście zapytać i to nie jest intymna sprawa. – Komar z natury był tolerancyjny, wychowanie ojca, zadeklarowanego ateisty trzymało go z dala od kościelnych, konserwatywnych zasad, nie obchodziło go, kto z kim śpi, byle te osoby nie krzywdziły siebie i swoich bliskich. Związek Agnieszki nie był dla niego nieprzyjemną niespodzianką, raczej zaskoczeniem.

– Pytać możesz, ale nie masz gwarancji, że odpowiem. – Uśmiechnęła się. Oddał uśmiech. – Jak to bywa w poliamorycznym związku, niestety jedna ze stron stała się zazdrosna, konkretnie był to jeden z nich. Wiesz, ciężko mu było zaakceptować fakt, że po powrocie do domu może zastać mnie i drugiego z partnerów uprawiających seks. Obaj byli hetero, nie spali ze sobą, więc sam rozumiesz…

– Ale w drugą stronę już było dla niego w porządku? – Wojtek wywnioskował, do czego zmierza.

– Łatwo przewidzieć scenariusz, co? Uśmiech na jej twarzy był smutny, a z oczu biło rozczarowanie. – Tak, w drugą stronę nie miał z tym problemów. Na początku nie przeszkadzał mu ten fakt, ale później zaczął robić mi wyrzuty, po kilku tygodniach wyprowadził się, a po jeszcze kilku rozstałam się z drugim partnerem i związek przeszedł do historii. – Zamilkła. Przez chwilę ciszy wsłuchiwali się w strzelaninę z telewizora.

– A wracając do twojego pytania, często przyjmowałam rolę dominy w tym związku, każąc im na przykład pół dnia siedzieć nago w salonie ze mną i dotykać wskazanych przeze mnie miejsc na moim ciele. Albo wiązałam ich i zaczynałam się masturbować, ale ich nie dotykałam przez długi czas. Siedzieli tacy podnieceni, ze sterczącymi kutasami i musieli patrzeć na mnie, jak dochodzę. Lubiłam też wcierać moje soki w ich twarze, podniecało ich to.

– To było cholernie okrutne. – Wojtek poczuł podniecenie na myśl o tym, że mogłaby pobawić się tak z nim.

– Owszem – zachichotała – ale nagrodą za cierpliwość był najlepszy lód, jakiego obu jednocześnie zafundowałam po kilkudziesięciu minutach tortur. Wierz mi, że nie narzekali.

Zaległa chwilowa cisza, Agnieszka zagłębiła się we wspomnieniach, a Wojtek zastanawiał się, czy po dzisiejszej nocy będzie z tego coś więcej. Nie tylko w sferze seksu.

– Nie myśl, że jestem jakąś psychotyczną babą, poniewierającą mężczyzn w łóżku. Lubię dominować,  ale uwielbiam również być zdominowaną. – Ostatnie słowo wypowiedziała prawie szeptem. – I czasem im na to pozwalałam. Rzadko, bo rzadko, najczęściej to oni wykonywali moje polecenia. Na przykład spuszczali się na mnie, a ja chodziłam po domu ze spermą na ciele. Na twarzy, pod ubraniem, czasem we wnętrzu. Wyobraź sobie, że kończyliśmy seks, siadaliśmy przed telewizorem, a ja oglądając z nimi film, miałam zasychające ślady nasienia na policzkach i ustach. I nie mogłam ich zmyć, a jeśli spróbowałam, musiałam za karę masturbować się przed nimi, aż nie każą mi przestać. Albo zakładałam t–shirta i po chwili na materiale widać było plamy, t–shirta nie mogłam zdjąć. Kiedyś kazali mi tak otworzyć drzwi kurierowi, ledwo je uchyliłam, żeby nie było widać plam na bluzce, jednocześnie miałam w cipce wibrator, który był wyłączony. Kiedy rozmawiałam z kurierem, jeden z nich włączył wibrator. Wyobraź sobie, co czułam, kiedy ten biedny, niewiele rozumiejący młody chłopak patrzył na mnie, jak w dziwnej pozycji, w połowie schowana za drzwiami staram się nie pokazać, jak bliska jestem orgazmu.

Wojtek nie spodziewał się takiego wyznania. Zaskoczyła go jej bezpośredniość i bezpruderyjność, a jednocześnie podnieciło to, co opowiadała. Jego seks z żoną był w porządku, ale bez jakichś specjalnych fajerwerków. A Agnieszka wyglądała na taką, która potrafi z mężczyzny wydobyć diabła, w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

– Wiesz, ludzie na eksponowanych, decyzyjnych stanowiskach często są pod dużą presją i muszą podejmować co rusz ważne decyzje w pracy. Oni obaj na takich byli, a ja nie, więc w ramach odreagowania zamienialiśmy się rolami w życiu łóżkowym i tam to ja rządziłam.

Zaległa cisza.

– I co, jutro dostanę wypowiedzenie?

– Zwariowałaś? – Obruszył się. – Co było w Vegas, zostaje w Vegas, poza tym. – Chwycił ją za pierś i lekko ścisnął sutek, jęknęła cicho, patrząc mu prosto w oczy. – Ja też potrafię dominować i chyba wiem, na czym to polega. A na pewno chętnie pobawię się z tobą niejeden raz w ten sposób.

Wpatrywali się chwilę w siebie.

– Zostaniesz u mnie? –  Zapytał.

– Nie, pójdę do swojego pokoju. Kto wie, co się wydarzy, jak wstaniemy rano? Może nie będziemy chcieli na siebie patrzeć. Albo zapomnimy wszystko, jak w Man In Black, a jak obudzisz się obok mnie, to dostaniesz zawału. Nie, idę do siebie, dobranoc Wojtek.– Założyła t–shirt, pocałowała go i zniknęła za drzwiami.


Zachodzące, lipcowe słońce agresywnie jak na późną godzinę przypiekało jej półnagie ramiona, przez które przewieszone przesuwały się sznurki biustonosza i sukienki. Nagrzana wielogodzinnym upałem ziemia powoli zwracała zakumulowane w ciągu dnia ciepło, a zapach suchej gleby, cykanie świerszczy i szum wiatru wpływał kojąco na samopoczucie. Zdjęła sandały i leniwie dreptała ścieżką wśród zboża, z zachwytem rozglądając się wokół.

Niezliczone rzędy złotych łanów, przerzedzone odmierzonymi z chirurgiczną precyzją, przecinającymi je ścieżkami nie miały końca, a próba dojrzenia czegokolwiek za nimi jawiła się bezcelową. Szła coraz wolniej, a każdy oddech był coraz pełniejszy i bardziej miarowy. Wyciszona i czująca się bezpiecznie, leniwie rozglądała się, chłonąc piękno natury. Nie zdając sobie sprawy, stanęła, powoli zamknęła oczy i zasnęła na stojąco.

Stała przed ogromną, ciągnącą się do szczytu niebios wieżą. Czarny kamień, z którego budowla powstała, mienił się w promieniach dochodzącego zewsząd światła (“To nie słońce, tego jestem pewna, takie światło nie pochodzi od słońca”), a otaczające go chmury wirowały powoli wokół w znanym tylko dla siebie układzie. Wpatrując się intensywnie w gigantyczną budowlę, spostrzegła niewielki ruch na horyzoncie, gdzieś w przepastnej oddali, setki, a może tysiące kilometrów od niej (“nie jestem pewna, czy odległości tutaj można mierzyć w kilometrach”). Była jednak przekonana, że kształt rośnie w przyspieszającym tempie, a w jego wyglądzie i zachowaniu nie ma czegokolwiek, co wróżyłoby pozytywne zamiary.

Światło wokół niej miarowo przygasało, do całkowitej czerni i zapalało się, oślepiając gwałtownymi błyskami. Doszło do niej, że to symulacja dnia i nocy, a czas przyspieszył (“czy tutaj można mówić o czasie, takim z zegarkiem w ręku?”), z rosnącym strachem spostrzegła, że kształt zaczął ją otaczać, a jego pojedyncze punkciki oddzielały się, kierując w jej stronę.

Instynktownie cofnęła się, kiedy kilkadziesiąt z nich podzieliło się na kolejne i jeszcze następne, rozlewając jak wirus po organizmie nosiciela. Uświadomiła sobie, a raczej wyczuła, że grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo, zerwała się do biegu, a po kilku krokach potknęła i wywróciła, boleśnie ścierając łokcie do krwi.

Podświadomie czując nadciągające zło, zakryła rękami głowę, oczekując pierwszych ciosów.

Kiedy nie nadeszły, zerknęła za siebie.

Obraz za nią przedstawiał widok, od którego odpłynęła krew z twarzy, nogi zdrętwiały ze strachu, a zwieracze puściły i nieświadomie popuściła mocz (“czy ja mam na sobie majtki?”). Niekończące się morze istot, będących kiedyś ludźmi, a obecnie…

Och panie, to niemożliwe.

Bezwiednie podniosła się, nie czując cieknącej po udach uryny, z szeroko otwartymi oczami ujrzała niezliczone morze nieumarłych.

Zastygłe w bezruchu postacie wyglądały, jakby ktoś wcisnął pauzę w kinie i obraz na ekranie zatrzymał się w oczekiwaniu na powrót z toalety oglądających. Przerażona i zafascynowana makabrycznym spektrum wszelakiej maści truposzy,  przyglądała się cieknącej z zaciśniętych we wściekłym grymasie szczęk ropie, słyszała pękające ścięgna i powodujące ciarki skrzypienie ocierających się o siebie kości. W myślach słyszała ich ryk, a do nozdrzy docierał fetor gnijących ciał i zatęchły smród łachów, w które nieumarli byli ubrani. Nadgniłe twarze, poszarpane ubrania pustka i pusta wściekłość w spojrzeniach. To przerażało, bardziej niż każdy znany jej koszmar.

I zapach. Wszechobecny smród nadciągającej śmierci, która… o dziwo nie nadeszła. Zanim zdążyła zastanowić się, co będzie, gdy oglądający nagle wznowi oglądanie, uświadomiła sobie, że za nią coś, a raczej ktoś jest. W dużej liczbie.

Jestem zgubiona, otoczyli mnie.

Gwałtowne zwrócenie głowy za siebie zobrazowało chmarę ludzi, uciekających w popłochu, traktujących się wzajemnie. Obraz apokalipsy w wersji dwudziestopierwszowiecznej. Krzyki, piski, błaganie o litość. Strzały z broni. Potworny dźwięk rozrywanych ciał.

Jeden z mężczyzn w stroju wojskowego wycelował lufę broni maszynowej w stronę bocznej szyby stojącego pięć metrów od niego Escorta i strzelił dwoma krótkimi seriami. W kabinie rozległy się przerażone wrzaski oraz wycie, a przednia i boczna szyba pokryły się krwią i resztkami tkanki mózgowej. Szybkim krokiem zbliżył się do samochodu, wsadził lufę do środka przez ostrzelaną przed chwilą szybę i oddał kilka dodatkowych strzałów, przesuwając lufę z prawej do lewej. Upewnił się, że pasażerowie nie żyją, po czym otworzył boczne drzwi i wyciągnął ciała mężczyzny, kobiety i dwójki nastoletnich dzieci, pokiereszowane od kul.

Tyły zabezpieczało dwóch kolegów, ostrzeliwując tłum i nie pozwalając się zbliżać uciekającym do samochodu.

Jej uwagę odwrócił ryk za plecami. To zombie ożyły.

Nie żyję. – Dwa słowa dudniły jej w głowie, kiedy próbowała zacząć uciekać, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa i przewróciła się. Gotowa na atak nieumarłych zakryła głowę dłońmi i zdziwiona spostrzegła, że pierwsza fala przebiegła obok niej i rzuciła się na uciekających, ignorując jej obecność.

To tylko sen, wizja. – Uspokoiło ją to nieco, fakt, że nic jej (chyba?) nie będzie i ogląda makabryczną projekcję senną. Tylko wizję.

Ale ta “tylko” wizja. Była tak prawdziwa, rzeczywista. Przecież czuła zapachy, a tego we śnie się nie odczuwa.

Trójka wojskowych zauważyła, że fala zombie zagraża również im, próbowali rozpędzić samochód, który zabuksował kołami w mokrej ziemi i ruszył, tratując po drodze uciekających. Uciekinierów było jednak zbyt wielu, na tyle wielu, że niektórych, tych, których zaczęli dopadać i atakować nieumarli, musieli przejeżdżać. Finalnie przed samochodem urosła ściana ciał, która byłaby nie do pokonania przez spychacz lub walec, a co dopiero przez zwykłą osobówkę, w dodatku w nie najlepszym stanie technicznym. Żołnierze, będąc świadomymi śmiertelnego zagrożenia wydostali się z blaszanej pułapki, zaczęli strzelać, ale szybko skończyła się im amunicja i po krótkiej walce wręcz zostali rozerwani na strzępy.

Nagle perspektywa zmieniła się. Nieznana siła uniosła ją wysoko, kilkadziesiąt metrów nad ziemię, a horyzont dookoła niej poruszał się pod wpływem walczących ludzi i trupów. Kilka sekund później horyzont był jeszcze większy, ale widok nie zmieniał się. Widziała tysiące, dziesiątki tysięcy wijących się kształtów, a do jej uszu docierały krzyki, błaganie i wściekły ryk potworów.

To apokalipsa. – Uświadomiła sobie i rejestrując krańcem świadomości łoskot walącej się wieży obudziła się.

Słoneczna, piękna pogoda, podobnie jak łany zbóż zniknęły, zastąpione szarym, stalowym niebem i dziko zarośniętą drzewami i roślinami polaną.

Gdzieś z oddali dotarł do niej dźwięk rycia dzików w ziemi i ryk jelenia.

Tu nie było nikogo od dziesiątek lat. – Po wcześniejszej, apokaliptycznej wizji czuła się skołowana i wystraszona.

Coś mocno mówiło jej, że w miejscu, gdzie znajdowała się, bardzo dawno nie było żywego człowieka.

A to przecież ta sama polana z łanami zbóż, tylko dużo później. A może wcześniej?

A może w tym świecie ludzie nie istnieli?

Nie, nie, istnieli, ale...od dawna ich tutaj nie było? To mam ujrzeć?

Apokalipsa i ten widok. Co to znaczy?

To było jak… proroctwo?

Zalał ją zimny pot.

Gwałtowny dźwięk budzika wyrwał ją ze snu. Chwilę zajął jej powrót do rzeczywistości i ucieczka z sennej mary.

Rozdygotana i spocona otworzyła oczy. Było jasno. Sięgnęła po butelkę z wodą.

Sen w śnie. – Jej umysł pracował na coraz wyższych obrotach. – Tym razem to już wyraźna informacja. Jakby przepowiednia.

Uniosła się na łokciach i syknęła, skóra była obtarta i krwawiła. Między udami widniała żółta plama na prześcieradle.

To sen na jawie. Pierwszy raz, od kiedy to mi się śni. – Zaniepokoiło ją to bardziej niż powtarzająca się od dłuższego czasu wizja. To znaczy, że nie była w stu procentach bezpieczna i, mimo że potwory nie atakowały jej, sama mogła doznać kontuzji, a nawet zginąć. Choćby przez nieuwagę. Mogła również zacząć lunatykować, a to było śmiertelne zagrożenie, zwłaszcza w miejscu, w którym mieszkała. Agata zwykła mawiać, że przyjeżdżając do niej, czuła się jak w chatce pustelnika, ona lubiła samotność, a towarzystwo innych ludzi traktowała w najlepszym wypadku jak plagę szarańczy.

Przygotowując się do dnia pracy, spędziła dwa kwadranse w łazience, poranna toaleta pozwalała jej na rozruch procesów myślowych i zaplanowanie dnia. Ceniła swój analityczny umysł. Fakt, że posiadła umiejętność chłodnego rozbierania sytuacji na pojedyncze elementy i wyciągania wniosków, napawał ją dumą. Sen wizualizujący się poprzedniej nocy powtórzył się kilka razy w ciągu ostatnich miesięcy. Coraz dłuższy, bardziej brutalny i mroczny. Za każdym razem ukazywało się coraz więcej. Była w zasadzie pewna, jakkolwiek absurdalnie i śmiesznie brzmiałoby to dla osób postronnych, że pokazywano jej apokalipsę.

Ona nigdy by z tego nie zażartowała, nie zamierzała i tym razem. Przeciwnie, spoglądając w lustro w trakcie mycia zębów, uświadomiła sobie, że jest cholernie przestraszona, a wizja pokazywała jej…

Oblał ją po raz kolejny zimny pot. Odtworzyła, najdokładniej jak potrafiła w myślach obraz polany i kątem oka zauważyła słup, a na nim tabliczkę.

Wysil się trochę, stać cię.

Powieki opadły, bezwiednie chwyciła się umywalki, kiwając w przód i tył przed lustrem wyglądała jak ludzkie wahadło. Kilka razy brakowało, aby uderzyła czołem w lustro, jednak za każdym razem udało się wyhamować w porę, ciało napinało się rytmicznie i wiotczało, pasta do zębów wypływała z ust, kapała po brodzie na ubranie, umywalkę i rozchlapywała się na lustro.

Nagle bujanie ustało, otworzyła powoli oczy.

– To była granica polskiego państwa. To czeka nas, tutaj – szepnęła.

Pół godziny później leniwie przeżuwała śniadanie, wciąż myśląc o tym, co pokazało się jej w nocy.

– Ale przepowiednia czego? Apokalipsy nieumarłych? – Z niedowierzaniem zapytała siebie na głos. Odpowiedziała jej cisza ścian.

Od kiedy Agata odeszła, cisza towarzyszyła jej praktycznie zawsze. W tym domu rzadko poza nią ktokolwiek bywał.

Nie zależało jej na towarzystwie. W zasadzie poza pracą i czytaniem książek nic ją nie interesowało.

Mara senna była tak wyraźna i rzeczywista, jak film w technologii 4k. Z przerażeniem przypominała sobie żółto–zielone kły potworów, rozszarpujące ciała uciekających, pokraczne ruchy żywych trupów, mimo że początkowo zabawne, finalnie okazywały się przerażające i bezlitosne tak jak nadchodząca razem z nimi śmierć.

– Muszę głębiej pokopać, gdzieś musi być wspominek, w którejś ze starożytnych kultur. Niektóre z nich czciły nieumarłych. Może pogańskie ludy, sprzed ery chrześcijaństwa. – Podrapała się po głowie i postanowiła na razie zostawić ten temat. Poczłapała do kuchni zaparzyć herbatę.

Picie liściastego napoju było jej jedynym nałogiem, co mniej więcej kwartał zamawiała pokaźną liczbę opakowań, czarną, zieloną, czerwoną i białą w różnych smakach, płacąc często kwoty rzędu kilku tysięcy złotych.

Nie miała co robić z pieniędzmi, których wcale niemało zarabiała, więc pozwalała sobie na, w jej mniemaniu, odrobinę ekstrawagancji.

Godzinę później po drugiej szklance zielonej (“będę potrzebowała energii i czystego umysłu”) i odpoczynku w fotelu bujanym, postawionym na wyjątkowo osłonecznionym w tym dniu tarasie, usiadła do stołu. Jej wzrok padł na zdjęcie stojące na środku, opierające się o ramkę, ale nie włożone do niej.

Weronika Rawiak, trzynastoletnia dziewczyna, jeszcze dziecko, zaginęła czternaście miesięcy temu.

Wyparowała. Nikt nic nie widział.

Feralnego dnia wracała z koleżanką ze szkoły. Obie były bardzo ostrożne, rodzice Weroniki, ludzie mocno zaangażowani w życie lokalnej wspólnoty kościelnej, co rusz uczulali ją i wkładali do głowy, jakie niebezpieczeństwa czają się wokół i jak źli są inni ludzie. Mimo to tuż po pożegnaniu z koleżanką, dwie przecznice od domu ślad się po niej urwał. Monitoring miejski niczego podejrzanego nie zarejestrował, ale nie pokrywał całości trasy dziewczynki i najprawdopodobniej w miejscu bez kamer stało się coś, co spowodowało jej zniknięcie.

Ktoś wiedział, gdzie na nią czekać, być może obserwował ją od dłuższego czasu.

Sprawa błyskawicznie nabrała krajowego rozgłosu, trafiając do wieczornych serwisów informacyjnych największych stacji telewizyjnych. Maglowana przez najpopularniejsze serwisy internetowe, domorosłych detektywów, specjalistów od true crime stała się niemal tak popularna, jak zaginięcie Iwony Wieczorek czy afera z matką Madzi z Sosnowca. Wkrótce spokojna dzielnica, w której mieszkała rodzina Rawiaków, stała się celem odwiedzin wszelakiej maści profesjonalistów i ochotników. Najpierw policja, a później inni, prywatni detektywi, działający na zlecenie rodziny oraz zwykli poszukiwacze przygód i sensacji przeczesali teren wielokrotnie.

Bez skutku.

Nikt nie widział drobnej blondynki, mającej około metr czterdzieści wzrostu, z kręconymi lokami do ramion, niebieskimi oczami i cherubinowym uśmiechem.

Załamani rodzice, świadomi faktu, że ich córka najprawdopodobniej nie żyje, chcieli już tylko odnaleźć ciało, żeby mieć gdzie się modlić nad grobem. Kościół katolicki zabraniał i potępiał korzystanie z usług jasnowidzów i spirytystów, ale oni podłamani chwycili się ostatniej deski ratunku i tak trafili do niej.

Trzy dni wcześniej odebrała telefon. Nigdy nie spotykała się osobiście z klientami, nie wiedzieli, jak wygląda oraz jak się nazywa. Funkcjonowała w świecie pod zmienionym imieniem i nazwiskiem, bojąc się nawałnicy ciekawskich, którzy chcieliby ją poznać i dowiedzieć się, kto zabił Kennedy’ego.

Albo Popiełuszkę.

Albo co stało się z Amelią Earhart. Jakiś mężczyzna, Polak, ale działający na zlecenie Amerykanów, chciał zapłacić jej sto tysięcy za to, żeby przeleciała z nim trasę przedwojennej pilotki i “może złapie jakiś wajb i wyczuje, co się z nią stało”.

Rozłączyła się po minucie rozmowy.

Telefon od rodziców Weroniki wyrwał ją ze snu. Często spała w ciągu dnia. Czytanie emocji, uczuć i osiągnięcie odpowiedniego stanu, umożliwiającego tę czynność męczyło ją i potrzebowała dużo czasu na regenerację.

Głos ojca dziewczyny, drżący i zrezygnowany, obrazował w zasadzie wszystko, przez co przeszli. Szok, niedowierzanie, strach, nadzieję, złość, rozpacz, rezygnację. Przyznał, że wydali prawie wszystkie pieniądze, jakie posiadali i nie przyniosło to żadnego skutku, wynajęli agencję detektywistyczną, korzystali z usług jasnowidzów (ona nigdy tak siebie nie nazywała), czuli się oszukiwani i zwodzeni. Uprzedził, że w nią również nie wierzy, ale jest mu w zasadzie wszystko jedno. Jeśli się uda, to odda jej wszystko, co ma.

A jeśli nie, to trudno. Ich życie jest i tak złamane.

Matka dziewczynki dodała w tle (ojciec uprzedził, że rozmowa jest włączona w trybie głośnomówiącym, a żona siedzi obok przy stole w kuchni), że ona w nią wierzy. Że czytała w Internecie o osobach, które odnalazła, że nie liczy na żywą córkę, chce, tylko aby jej Wera spoczywała w miejscu, w którym będą mogli ją odwiedzać i modlić się o nią, a nie gdzieś w strasznym, ciemnym i samotnym, przerażającym dole w lesie.

Albo w piwnicy u kogoś, zakopana pod podłogą.

Odpowiedziała, że niczego nie gwarantuje, że kosztuje to pięć tysięcy złotych, ale nie weźmie od nich pieniędzy.

Po drugiej stronie zaległa cisza, po czym oboje nieśmiało jej podziękowali, zaskoczonymi głosami, nie pytając o powód dobroci, a ona nie wyjaśniła. Zapytali, czy mogą się za nią modlić. Odparła, że jeśli to będą pozytywne modlitwy, to nie zaszkodzi, jak spróbują, choć nie wierzyła w te katolickie bujdy i zabobony, a świat nieumarłych i to, co jest “za zasłoną” nie był ekskluzywnie zarezerwowany dla korpo kościoła, mającego siedzibę w Watykanie (i tak naprawdę żadnego ze współczesnych kościołów, które z wiarą w bogów miały niewiele wspólnego). Założyła, że modlitwa, jeśli kieruje pozytywne emocje, nie zaszkodzi.

Rawiakowie mieszkali kilkanaście kilometrów od niej. Poprosiła ojca, aby udostępnił jej najlepsze zdjęcie dziewczynki, jakie mają. W białej kopercie, bez żadnych opisów, na zdjęciu ma być tylko córka, a koperta miała być zaklejona.

Obserwowała skrytkę pocztową, stojąc niedaleko i chcąc przekonać się, z kim ma do czynienia. Brak telewizora sprawił, że wiedzę o sprawie czerpała z Internetu i to w zupełności jej wystarczało.

Potrzebowała jednak ujrzeć ich twarze. Musiała, zanim poszuka ich córki.

Zobaczyła zmęczonych i zrezygnowanych czterdziestolatków, dokładnie takich, jak ich sobie wyobrażała. W nieco znoszonych, ale nie starych ubraniach, w kilkunastoletnim samochodzie, zgarbionych i podłamanych. Oboje wysiedli z samochodu, podeszli do skrytki i po krótkim wahaniu wrzucili do niej zdjęcie. Wracając do auta, rozejrzeli się, najwyraźniej szukając jej i po chwili odjechali.

Po dotarciu do domu niespodziewanie dla siebie poddała się emocjom. Ze zdziwieniem skonstatowała, że nie umyła rąk, co należało do rytuału, rozbawiło ją i jednocześnie zdenerwowało. Włączyła kinkiet ścienny i usiadła przy stole, zapalając małą, białą świecę. Zapomniała nawet o herbacie. Nigdy wcześniej nie zachowywała się w taki sposób i zawsze musiała mieć odpowiedni nastrój do analizy. Teraz czuła jednak, że musi działać, nie będąc pewną, czy chodzi o dziewczynkę i szansę na jej uratowanie, czy o rodziców. Albo coś innego, o czym jeszcze nie wiedziała.

Przez chwilę obracała kopertę w dłoniach, czując szorstkość papieru, po czym jednym ruchem oderwała zaklejoną część, wyjęła zdjęcie i położyła je fotografią do dołu. W napięciu wpatrywała się w białą fakturę papieru, lekko dotykając ją opuszkami palców i kiedy doszło do niej, że jest gotowa, powoli odwróciła zdjęcie i spojrzała w twarz poszukiwanej.

Pierwsze, co ujrzała to niewinność nastolatki. Dziecięcość i niewinność. Analizując zdjęcia, zawsze zakrywała na początku oczy dłonią i patrzyła na pozostałe elementy twarzy, podbródek, usta, policzki, ich ułożenie na zdjęciu oraz naturalność.

Mała była uśmiechnięta, szczęśliwa, czuła się bezpiecznie.

– Ja też to czuję, maleńka. Było ci dobrze w życiu – szepnęła do zdjęcia i odkryła oczy.

Zalew czerni, niczym z bezkresnej otchłani ogarnął jej zmysły. Złapała się krawędzi stołu i jęknęła, zaciskając mocno szczęki. Skóra na dłoniach zbielała, a źrenice obróciły się pod powieki.

Trwała w takim stanie przez dobre kilkadziesiąt sekund, oddychając nerwowo, aż nagle stan się skończył. Opadła gwałtownie na krzesło i próbując uspokoić oddech, spojrzała w zielone tęczówki Weroniki.

Dziewczynka nie żyła. Nie zdarzyło się, aby postawiła błędną diagnozę i tym razem również miała pewność, że poszukiwana, jeśli odnajdzie się, to martwa.

Czasem zmarli pokazywali jej błędne miejsca pochówku albo ona nieprawidłowo interpretowała je na podstawie wizji, albo trafiała w miejsce, ale niezbyt precyzyjnie. Nigdy się jednak nie pomyliła się w ocenie, czy poszukiwana osoba znajduje się wśród żywych. Wiedziała, że stało się coś bardzo, bardzo złego, a to niewinne i nieskalane jeszcze złem świata i życia dziecko odeszło z niego w brutalny, gwałtowny i przerażający sposób.

Wiedziała również, że prędzej czy później mała wskaże jej miejsce, gdzie leży i „opowie”, co się wydarzyło.

Dzień upłynął na krzątaniu się po domu, w ogródku oraz na kilku krótkich drzemkach, w których trakcie nic jej się nie śniło. Weronika, obecna w myślach, zajmowała jej równie dużo czasu na przemyślenia, co nocna wizja. Mimo iż nie chciało jej się wierzyć, że to prawda, czuła podświadomy niepokój, jakby zbliżała się burza, a ona miała dostać się w jej środek.


– Agnieszka Stąpor. – Przeczytał głośno lekarz szpitala miejskiego w Świnoujściu. – Historia choroby? – Spojrzał na praktykanta.

– Przywieziona z jakiejś wioski spod Międzyzdrojów. Objawy jak klasyczna grypa, gorączka, dreszcze. Różnica polega na tym, że pojawiły się wybroczyny na kończynach.

– Nie wygląda na wioskową babę. – Pomijając fakt wybroczyn, całkiem fajna jest, ocenił w myślach.

– Przyjechała z jakiejś budowy.

– Budowy?

– No tak, bogaty deweloper wymyślił sobie, że postawił osiedle apartamentowców nad morzem. Kompleks budynków, niecałe sto metrów od plaży. No i zaczął stawiać, a tu nagle kilka osób z załogi się rozchorowało, bez przyczyny. Budowę zamknięto, a chorzy trafili do nas.

– Jak to kilka? To jest ich więcej z tymi samymi objawami?! – Lekarz podniósł głos.

– No tak… – Student niepewnie przestąpił z nogi na nogę.

– Kurwa. I nic mi nie mówisz?! Wszyscy leżą u nas?

– Tak, w salach na tym piętrze.

– Ja pierdolę, kiedy miałeś przerwę?

– O ósmej rano. – Lekarz spojrzał na zegarek, była trzynasta.

– Idź i odpocznij, potrzebuję świeżego umysłu, a nie zmęczonego i marzącego o odpoczynku praktykanta. – Chłopak z wdzięcznością spojrzał na lekarza, podziękował i zamknął drzwi.

– Józek – Zadzwonił z komórki na dyżurkę. – Ta ekipa z budowy, co ich przywieźli w nocy, kto ich przyjął? – Słuchał przez chwilę. – Aha? A ktoś z nich był przytomny? Nie? Krew, mocz zbadany? – Zamilkł. – Podobno wykopali jakieś świństwo na tej budowie, tak mi stażysta mówił, wysłaliście próbki do epidemiologii w Szczecinie? Nie chciałbym, żebyśmy wywołali ogólnoświatową pandemię zahibernowanym od wieków wirusem. – Podrapał się po głowie. – Dzwoń do mnie koniecznie, jak tylko przyjdą wyniki ze Szczecina. No dzięki, strzała. – Rozłączył się.

Cholerny upał. – Wracając do dyżurki, pomstował na pogodę, w dodatku w części szpitala nie działała klimatyzacja, od dziecka nie lubił wysokich temperatur, a wysoka wilgotność powietrza w połączeniu z upałem doprowadzała go do białej gorączki. – Dyrekcja jest pierwsza do pokazywania się z prezydentem miasta, wypinania piersi do orderów i zbierania premii, ale żeby pomóc pracownikom, to już chętnych nie ma.

– Doktorze, trójka się obudziła. – Dwie godziny później pielęgniarka dyżurna zadzwoniła do niego w trakcie wypełniania papierów. Nie znosił biurokracji, wiedział jednak, że nie obejdzie się bez papierologii, jeśli chce być lekarzem.

– Już lecę. – Rzucił do słuchawki, wcisnął kombinację Windows+L na klawiaturze laptopa i wypadł z gabinetu jak pocisk.

– Jak się pani czuje, pani Stąpor? – Agnieszka spoglądała na niego nieprzytomnym wzrokiem.

– Bardzo słabo – wyszeptała tak cicho, że z ledwością ją usłyszał. – Wody. – Opadła na poduszkę, oddychając ciężko. Pielęgniarka podała jej plastikowy kubeczek, który Agnieszka opróżniła w kilka sekund.

– Muszę zapytać panią o kilka ważnych kwestii. – Spojrzał w kartę pacjenta. – Czy na przestrzeni ostatnich kilkunastu dni wydarzyło się coś, co mogło wpłynąć na pani stan zdrowia? Proszę nie odpowiadać na razie, tylko kiwać głową na tak lub nie, dobrze? – Kiwnęła na „tak”.

– No więc? – Kontynuował. – Czy coś wydarzyło się, na przykład kąpiel w morzu, po której poczuła się pani źle, skaleczenie, przewiało panią, zjadła coś pani niestandardowego? – Na wszystkie pytania kiwała głową na boki, przecząc. – Ma pani choroby przewlekłe? – Również nie.

– U..łam ..ks  – wyszeptała.

– Jeszcze raz, przepraszam. – Nachylił się nad nią.

– Uprawiałam seks. – Próbowała mówić głośniej, ale cokolwiek ponad szept było zbyt wielkim wysiłkiem.

– Seks to nic złego – odparł, uśmiechając się. – Stały partner? – Pokręciła głową. – Jeden? – Wyciągnęła dwa palce. – Świetnie pani idzie. – Uśmiechnął się przyjaźnie, chwaląc ją.

– Czy oprócz seksu robiła pani coś, lub wydarzyło się coś, co panią zaniepokoiło?

– Pergamin. – Wyszeptała, opadając na poduszkę. Oddychała ciężko jak gruźlik.

– Dobrze usłyszałem, pergamin? – Spojrzał najpierw na pielęgniarkę, a później na pacjentkę.

– Odkopaliśmy… straszny… Wojtek i Włodek… go… widzieli. – Zmęczona wysiłkiem straciła przytomność.

– Ma wysoką gorączkę, doktorze, prawie czterdzieści. – Zaniepokojona salowa zabrała termometr sprzed czoła pacjentki.

– Dajmy jej coś przeciwgorączkowego, ale nie za mocnego. Nawadniajmy ją kroplówką i obserwujmy.

Pergamin? Co znowu za pergamin? Może w trakcie kopania coś odkryli, ale jaki to może mieć wpływ na jej stan? Może odkopali coś na budowie, jakieś bakterie albo wirusy, na które nie mają odporności. – Zaniepokoił się. – Skoro oni nie mają, to ja też mogę nie mieć… – Odruchowo poprawił maseczkę, machnął ręką i ruszył w kierunku dyżurki.

– Dzień dobry. – Recepcjoniście opadła szczęka, kiedy ujrzał mężczyznę w przyłbicy, jakiej używali podczas pandemii COVID, a za nim grupę jemu podobnych, wysypujących się przez wejściowe drzwi szpitala. – Kapitan Grzeszczyk, Służba Ochrony Państwa. – Machnął legitymacją. – W zawiązku z zarządzeniem świnoujskiego oddziału GIS, Ministra Zdrowia oraz Ministra Spraw Wewnętrznych, szpital, jego personel oraz pacjenci zostają poddani obowiązkowej kwarantannie na okres co najmniej dwóch tygodni. – Gromada rozbiegła się po holu, trzymając broń ostrą w dłoniach.

– Co jest kurwa? Jaka kwarantanna? – Recepcjonista za chwilę miał zakończyć zmianę. Widok był tak surrealistyczny, że zaczął zastanawiać się, czy ktoś nie kręci w szpitalu serialu, a dyrekcja „zapomniała” poinformować o tym pracowników, żeby wyszło bardziej „realistycznie”.

– Dyrektor wszystko już wie, proszę udać się na stanowisko, otrzyma pan stosowne informacje. – Facet z legitymacją nawet na niego nie patrzył. Tam. – Pokazał ręką jednemu z podwładnych. – Gdzie jest SOR? – Odwrócił się w kierunku recepcjonisty, w jego wzroku nie było sympatii, raczej chłodny profesjonalizm i obojętność.

– Do końca korytarza i zaraz po lewej. Ale jak to kwarantanna? – Zaczęło docierać do niego, co się dzieje. – Za chwilę miałem kończyć zmianę i iść do domu.

– Przykro mi, ale pan nie zakończy, proszę pozostać na swoim miejscu. – Głos agenta lekko stwardniał, dając recepcjoniście do zrozumienia, kto rządzi.

– O, idzie doktor Makowski, panie doktorze.

– Pan jest lekarzem dyżurnym? – Grzeszczyk machnął legitymacją. – Czy ktoś opuszczał od dzisiejszej nocy budynek? I czy mieliście odwiedziny? To bardzo ważne, proszę się zastanowić.

– Odwiedziny są dozwolone od godziny czternastej, mamy południe. Mam zmianę od szóstej rano, więc tak, pracownicy i lekarze z nocnej zmiany pojechali do domów. – Makowski obejrzał zdjęcie na legitymacji, przyjrzał się agentowi i oddał dokument. – Może mi pan wyjaśnić, co to za cyrk?

– Sekunda, potrzebuję jak najszybciej ich adresy.

– Dyrektor szpitala może je udostępnić.

– Dyrektor jest na urlopie, a ja nie mam czasu na zabawę w formalności. – Agent wskazał palcem na recepcjonistę. – Napisze mi tu pan dane tych ludzi, a jak pan nie zna, to wyciągniemy je z komputera.

– Czy teraz może mi pan z łaski swojej w końcu odpowiedzieć, co tu się do kurwy nędzy dzieje?! – Mierzący ponad metr dziewięćdziesiąt i ważący około setki Makowski wściekłym spojrzeniem mierzył Grzeszczyka, agent pod wpływem wzroku spiął się nieco, lekarz posturą przypominał niedźwiedzia, a jego ton głosu wskazywał, że to raczej rozjuszone zwierzę, a nie potulny misio.

– Szpital został poddany bezwarunkowej kwarantannie, a wszyscy, którzy przebywali w nim od wczoraj, muszą być tu natychmiastowo sprowadzeni. Macie tu pięć osób z budowy pod Międzyzdrojami, gdzie oni leżą? – Grzeszczyk wpatrywał się w ekran monitora recepcjonisty, szukającego danych nocnej zmiany.

– Na zakaźnym, nikt poza personelem nie ma do nich dostępu. – Lekarz zaczął się niepokoić.

– O której przywieźli ich do was?

– W nocy.

– Ktoś z porannej zmiany poza panem odwiedzał chorych?

– Ja, stażysta, dwie pielęgniarki.

– Są w budynku?

– Tak, właśnie mieli kończyć zmianę.

– Proszę tu wszystkich ściągnąć, natychmiast. – Głos agenta wskazywał, że to nie żarty. Makowski chwycił za telefon i zaczął dzwonić.

Kwadrans później w holu było tłoczno jak w galerii handlowej w przedświąteczny weekend. Na szczęście mieli mało pacjentów na SOR–ze, Makowskiego mógł tam zastąpić inny lekarz, a i inne oddziały z racji pory roku i świetnej pogody były puste. Kilku agentów wspólnie z Grzeszczykiem obserwowało bacznie pomieszczenie, wodząc wzrokiem po zebranych. Wejście do budynku zostało zablokowane, a przed szpitalem ustawiono radiowóz.

– Szanowni państwo. – Grzeszczyk, mimo że solidnej budowy i wzrostu stojąc obok Makowskiego, wyglądał jak młodszy brat. Podniósł rękę w celu zwrócenia na siebie uwagi. – Bardzo proszę o skupienie, mam kilka ważnych kwestii do zakomunikowania.

– Po pierwsze, szpital został poddany co najmniej dwutygodniowej, obowiązkowej kwarantannie. Nikt nie opuści ani nie wejdzie do budynku. – Po zebranych w holu przeszedł szmer, który szybko ucichł. – Powodów nie możemy państwu podać ze względów bezpieczeństwa oraz – Zatrzymał się na chwilę, wodząc wzrokiem po zebranych – braku pewności, co nam potencjalnie zagraża. Za chwilę postaram się odpowiedzieć na pytania. – Podniósł jeszcze raz dłoń celem uciszenia zebranych, którzy zaczęli przekrzykiwać się wzajemnie. – Wśród zespołu, który pojawił się ze mną, znajdują się specjaliści od chorób zakaźnych, którzy będą badać pacjentów oraz przebywający w szpitalu personel. Zakładamy, że okres dwóch tygodni to minimum, po czternastu dniach będziemy wiedzieć, czy przedłużenie kwarantanny jest konieczne. Pytania, może pan pierwszy. – Wskazał na Makowskiego.

– Czy powodem kwarantanny są pacjenci, przywiezieni wczoraj z Międzyzdrojów? – Doktor umiał dodać dwa do dwóch, a wychodziło mu, że gwałtowna reakcja władz i GIS wynikała z próbek, które szpital wysłał do badań.

– Nie mogę udzielić tej informacji.

– Mamy prawo wiedzieć, czy nie jesteśmy na coś chorzy, poza tym, co z gwarantowanym w konstytucji prawem do swobodnego przemieszczania się? – Naciskał agenta.

– W sytuacjach, gdy zagrożone jest bezpieczeństwo narodowe, możemy zastosować nadzwyczajne przepisy i ograniczyć swobodę przemieszczania dla wszystkich lub wybranych obywateli. W państwa przypadku zdecydowało MSW i MZ na polecenie premiera. Przykro mi, ale…

Co się do diabła dzieje? – Myśli Makowskiego przelatywały przez głowę jak szalone. – Co oni złapali, że interweniowało MSW i rząd? Jakby to był COVID, to tak by nie spanikowali.

– Muszę porozmawiać z waszym dowódcą na osobności jak najszybciej. – Zwrócił się do agenta, stojącego najbliższej. Do Grzeszczyka, oblężonego przez pracowników szpitala nie próbował się nawet dopchać.

– Zobaczę, co da się zrobić. – Agent spojrzał na Makowskiego, a w jego wzroku doktor wyczytał coś, co go przeraziło.

Oni traktują nas jak trupy. Tylko dlaczego sami się nie boją? Szczepionka? Jakieś wojskowe gówno?

– Dobrze, czy mogę iść do swojego gabinetu?

– Proszę tu jeszcze chwilę zaczekać. – Agent chwycił go delikatnie za ramię, ale Makowski nie miał wątpliwości, w razie potrzeby wzmocniłby uścisk, robiąc mu krzywdę.

– Proszę państwa, proszę się odsunąć. – Grzeszczyk uniósł obie ręce do góry. – Z komunikatów ważnych, dostęp do Internetu w szpitalu został odcięty, podobnie zagłuszany jest sygnał sieci komórkowych, to dla bezpieczeństwa nas wszystkich. – Uniósł jeszcze bardziej głos. –  Obowiązuje zakaz kontaktu ze światem zewnętrznym, państwa rodziny zostaną powiadomione o fakcie kwarantanny oraz o tym, że jesteście państwo pod opieką rządu Rzeczypospolitej Polskiej.

– Ale jak to jest możliwe?!?! – Głos jednej z pielęgniarek utonął w zalewie krzyków i pretensji, personel liczący łącznie kilkadziesiąt osób, dowiedział się właśnie, że został odcięty od świata na co najmniej czternaście dni.

Makowski ruszył w asyście jednego z agentów do gabinetu, wyjrzał przez okno i zobaczył wojskowy pojazd oraz żołnierzy z bronią długą.

Boże, w co my się wpakowaliśmy? – Zerknął na agenta, który z niewzruszonym spokojem obserwował ruchy lekarza.

– Kiedy przyjdzie agent Grzeszczyk?

– Za chwilę. – Agent nie poruszył się nawet o milimetr.

– Jestem. – Po minucie drzwi gabinetu otworzyły się. – O czym chciał pan porozmawiać?

– Proszę siadać. – Makowski znał się trochę na socjotechnice i starał uzyskać przewagę w dyskusji. O dziwo agent usiadł, a lekarz stanął obok, spoglądając na niego z góry.

– Proszę mi powiedzieć, co się dzieje? Pięć osób przyjechało z objawami ciężkiej grypy z jakiejś wioski niedaleko Międzyzdrojów, wysłaliśmy próbki moczu i krwi do Szczecina, po tym nagle zostajemy zamknięci przez pana i pana kolegów, bez wyjaśnień.

Grzeszczyk bez słowa podał mu smartfona z aktywnym połączeniem.

– Halo?

– Doktor Makowski, jak mniemam? – Głos w słuchawce brzmiał władczo i lekko kpiąco. – Co chciałby pan widzieć?

– Kim pan jest?

– Na to pytanie akurat odpowiedzi udzielać nie muszę.

– Kogo pan reprezentuje? Jaką instytucję?

– Panie doktorze, myślę, że ważniejsze dla pana są odpowiedzi na pytania dotyczące obecności agenta Grzeszczyka, jego kolegów i najbliższych przynajmniej kilkunastu dni, które spędzicie wspólnie, prawda? – Lekarz milczał. – Doktorze Makowski, proszę odblokować laptopa i otworzyć wiadomość, którą właśnie pan otrzymał. – Odczekał minutę. – Już?

– Tak. – Makowski przejrzał pobieżnie wiadomość. – Co dalej?

– Proszę otworzyć załącznik. – Cisza. – Ma pan?

– Tak.

– Załącznik to wynik badań próbek krwi i moczu, które dzisiaj w nocy zostały wysłane do Szczecina.

– Wyniki wskazują na zwykłą grypę. – Makowski studiował załącznik. – O kurwa. – Bluzgnął bezwiednie.

– Rozumiem, że dotarł pan do płytek krwi i hemoglobiny.

– Jakim cudem… – Otworzył szeroko oczy.

– Żyją? My również nie wiemy.

Zaległa cisza.

– Rozmawiał pan z pacjentami, co panu powiedzieli? To krytycznie ważne, żeby zidentyfikować, z czym i kim mieli styczność.

– Zrobiłem wywiad tylko z pacjentką Stąpor. Krótki, bo przy prawie czterdziestostopniowej gorączce ciężko było prowadzić jakikolwiek dialog.

– Co udało się panu dowiedzieć? Makowski miał ochotę powiedzieć, że gówno, ale w ostatniej chwili opanował się.

– Poza seksem z dwoma innymi pacjentami nic wyjątkowego nie robiła. Żadnych ekstremalnych czynności, odbiegających od reguły. Zaraz. – Przypomniał sobie. – Mówiła coś o pergaminie lub piśmie, które odkopali w ruinach na budowie.

– Seks to cenna informacja, o jakim pergaminie mowa? – Głos pierwszy raz wykazał zainteresowanie.

– Podobno wykopali jakiś pergamin czy pismo z rysunkami i napisami. Ale nic więcej nie wiem. Zastanawiałem się, czy razem z pismem nie odkopali zahibernowanego wirusa sprzed wieków.

W słuchawce zaległa cisza.

– Dziękuję doktorze, nawet pan nie wie, jak nam pan pomógł.

– Cała przyjemność po mojej stronie. – Makowski prawie ucieszył się z podziękowań, przypomniał sobie jednak momentalnie o sytuacji własnej i innych pracowników szpitala. – Co z kwarantanną? Podejrzewacie, żeby również jesteśmy zarażeni? – Zmroziło go.

– Nie będę pana okłamywał, bo i tak ta informacja nie wydostanie się na zewnątrz. Dopóki nie będzie jasne, co jest pacjentom, czy to wirus, bakteria czy coś innego, nie wypuścimy was. Nie wiemy, czy wynik badań wykażą cokolwiek, a objawy spowodują dalsze, negatywne konsekwencje dla zdrowia pacjentów i czy tym się można w ogóle zarazić, ale sam musi pan przyznać, że jest szokujący. – Nie musiał, nawet laik byłby w stanie na podstawie wyników badań wywnioskować, że coś jest nie tak. Według Makowskiego cała piątka powinna wąchać kwiatki od spodu.

– Kiedy my przejdziemy badania?

– Zespół agenta Grzeszczyka posiada przeszkolenie medyczne, pobiorą od was próbki, które zbadają na miejscu.

– Rozumiem. Czy będziecie nas informować, co dalej?

– Ta decyzja nie należy do mnie. – Połączenie zostało niespodziewanie przerwane. Makowski odłożył telefon na bok, fotel biurowy zajęczał ciężko pod ciężarem prawie stu kilo.

– Kiedy zrobicie nam badania?

– Natychmiast. – Grzeszczyk spojrzał na jednego z agentów, który wyszedł z pokoju. – Proszę się przygotować i przejść do zabiegowego.


– Jest pani pewna? – Komisarz Wolski, z którym miała okazję współpracować już kilka razy, nie omieszkał po raz piąty zapytać o to samo.

– Panie komisarzu, a czy kiedykolwiek nie byłam pewna? Albo moje informacje nie sprawdziły się?

– No… nie. – Wolski w duchu przyznał, że pomogła im w kilku sprawach, które sam uznał za nierozwiązywalne. Choćby w historii odnalezionego na dnie studni ciała studenta, który zaginął, a finalnie okazało się, że trafił w złe miejsce o złym czasie i miejscowe bandziory ukatrupiły biedaka.

– No to proszę mi zaufać.

– Ja pani ufam, gorzej z moimi przełożonymi.

– Przełożeni powinni interesować się efektami, a nie sposobami. Poza tym nie robimy czegoś niezgodnego z przepisami, a że wspomaga się pan siłami wyższymi – Puściła do niego oko – tego nie musi pan wpisać w raporcie. Może pan napisać, że instynkt to panu podpowiedział.

– Bardzo śmieszne. – Parsknął, skręcając w lewo. Prowadził powoli, nie spiesząc się. Martwi i tak nie uciekną, a on wolał nie łamać przepisów, wystarczy, że ostatnio chodził do tych matołów z drogówki po skasowanie kilku mandatów żony i syna.

Po kolejnym skręcie, tym razem w prawo zjechali na wiejską drogę i toczyli się powoli, otoczeni krajobrazem pokrytych pochmurnym niebem Karkonoszy, a zza stalowoszarych chmur przebijało się ostre, męczące słońce. Do celu według wskazania nawigacji mieli przed sobą jeszcze kilka kilometrów. Dokładne współrzędne wskazała Ina, a on nie pytał, skąd je miała. Ktoś nie znający jej pomyślałby, że może mieć coś wspólnego z zaginięciem małej, ale Wolski pracował z nią na tyle długo, że podejrzeń wyzbył się bardzo dawno temu.

Senna aura zniechęcała do większej aktywności, zresztą czekał na koniec pracy, najbliższe dwa tygodnie miał zamiar spędzić z żoną nad Bałtykiem. Od kiedy syn wyprowadził się na swoje, komisarz odkrył na nowo uroki życia i zamierzał korzystać z niego w pełni, smażąc się na słońcu, biegając codziennie po plaży w ramach porannego joggingu i uprawiając seks.

– A ekipa będzie na miejscu?

– Tak, mają tam być za – Spojrzał na zegarek – kwadrans. Dotrzemy chwilę wcześniej.

Ekipa składała się z techników policyjnych, psa tropiącego, prokuratora prowadzącego sprawę oraz kilku niższych stopniem policjantów.

Prowadząc lewą ręką, prawą sięgnął do schowka nad kolanami pasażerki i wyjął okulary przeciwsłoneczne.

– Nie wzięłam pieniędzy od Rawiaków. – Zaskoczyła go wyznaniem i tym, że w ogóle się odezwała. Mimo że była do bólu profesjonalna i trafiała z lokalizacją ciał, uważał ją za dziwaczkę i trochę się bał. Na przykład tego, że czyta w myślach.

– Dlaczego?

– Sama nie wiem. – Westchnęła. – Chociaż wiem, oczywiście, że wiem. Po prostu było mi ich żal i czułabym się, jakbym zdzierała z nieszczęśliwych do granicy możliwości ludzi ostatni grosz. Jak pijawka.

Zerknął na nią, wpatrywała się w drogę przed siebie. Ciemne włosy, przetknięte siwizną, pierwsze zmarszczki na twarzy, szare, przenikliwe oczy. Mimo tych wszystkich dziwactw lubił ją, słyszał, że jej córka zmarła jakiś czas temu, ale uznał, że nie wypada pytać, a sama nie poruszała tematu.

– Dobry z pani człowiek, pani Ino. – Odwrócił głowę w stronę drogi. Kątem oka zauważył, że pasażerka uśmiechnęła się lekko.

– Staram się, panie komisarzu. A tak w ogóle, możemy mówić sobie po imieniu? Już dawno miałam to zaproponować, ale jakoś się nie złożyło. – Spojrzał na nią. Był dżentelmenem i sam nigdy nie proponował kobietom przejścia na „ty”. Najwidoczniej uznała, że był godzien zaufania.

– Jarek.

– Ina.

Miała chłodną, suchą skórę, przyjemną w dotyku.

– Kiedy ją znajdziemy – Zmieniła błyskawicznie temat, chyba czując obawy, że zbytnio się spoufalą – nie chciałabym oglądać ciała. To jeszcze dziecko i kiedy z nią rozmawiałam, powiedziała mi, że bolało.

Wolski na początku współpracy z Iną zżymał się na „rozmowy” ze zmarłymi i podśmiewał trochę w duchu, ale kiedy przyszły efekty, nauczył się dusić w sobie drwiny. Był ateistą, wychowanym przez milicjanta w czasach komuny, w jego domu nie było czasu i miejsca na duchowość,  po wejściu w dorosłość nie próbował zgłębić religii, uważał to za zabobony i bzdury, a zamiast oddawać cześć i los enigmatycznemu bóstwu, wolał wziąć go we własne ręce.

– Jasne, to już nasza rola, żeby się nią zająć. – Odparł, hamując i zjeżdżając w pole. – Za minutę będziemy. Gotowa?

– Gotowa. – Głos miała pewny siebie, ale na twarzy kobiety ujrzał cierpienie i...strach? Nie, to było coś innego, ulotnego.

– Wszystko w porządku? – Zapytał, spoglądając na nią przeciągle. Patrzyła przez chwilę prosto w jego oczy, po czym odwróciła wzrok w przed siebie.

– Tak, po prostu miałam zły sen. Nie związany ze sprawą.

– Gdybyś chciała pogadać – Wiedział, że przekracza granicę, której wcześniej nie minął – wiesz, że tu jestem.

– Wiem Jarku, dziękuję. – Szepnęła, a on zdziwiony nieco brakiem odmowy, zaparkował po prawej stronie drogi.

– Jesteśmy na miejscu.

Po wyjściu z samochodu Wolski przeciągnął się, strzelając kręgosłupem i dłońmi. Stali pośrodku niczego, pole ciągnące się po horyzont, na którym majaczyły szczyty Karkonoszy. Blask ostrego słońca, którego tak nie lubił komisarz, przebijał się przez chmury. Było parno, duszno i zbierało się na burzę.

– No i gdzie ta twoja ekipa? – Ina po trzaśnięciu drzwiami również się przeciągnęła.

– Będą za pięć minut. Palisz? – Wolski wyciągnął paczkę cienkich papierosów.

– Rzuciłam wieki temu, wolę do tego nie wracać. – Potrząsnęła głową. – Rzuć to paskudztwo, nic nie daje, a truje.

– Próbowałem. – Wzruszył ramionami, zaciągając się. – Na coś trzeba umrzeć.

– Ale chrzanisz. – Skontrowała. – Przy okazji porozmawiam z twoją żoną, ona również pali?

– Nie, nigdy nie paliła.

– Tym bardziej muszę z nią pogadać. Myślałeś o tym, co to za przyjemność całować się z popielniczką?

– Jadą. – Zmienił temat, zauważając tuman kurzu kilkaset metrów dalej. Zaciągnął się kilka razy, podszedł do samochodu, ze schowka wyjął broń, sprawdził, czy jest naładowana i schował do kabury.

– Czy to konieczne? – Bała się broni i reagowała na nią alergicznie.

– Czy ja tobie mówię, jak masz szukać ludzi? No właśnie, brudną robotę zostaw mnie. Nie wiesz, że zabójca często wraca na miejsce zbrodni? Kto wie, czy nie obserwuje nas teraz z oddali. Wolę nie ryzykować wypuszczeniem delikwenta z rąk, nawet jeśli od morderstwa upłynęło dużo czasu. I nawet jeśli nie zginęła tutaj, tylko przyniesiono jej ciało.

– Jareczku, a gdzie uśmiech na dzień dobry? – Prokurator Nowomiejski, czterdziestotrzyletni rozwodnik potrząsnął mocno dłonią Wolskiego. – Rzuciłbyś to gówno, przecież codziennie biegasz, bieganie chuj da, jak będziesz palił.

– Kolejny, dajcie mi do cholery spokój z tym paleniem. – Wolski obruszył się, zgasił papierosa i ruszył w kierunku pola.

– Dzień dobry, pani Ino. – Krępy i równy wzrostem Inie łysiejący Nowomiejski potrząsnął delikatnie ręką spirytystki. – Zły dzień ma nasz komisarz.

– Zły to raczej nie, ale temat papierosów jest niezbyt dobrym pomysłem na dyskusję. – Mrugnęła do prokuratora. – Chodźmy, mamy pracę do wykonania.

Dobry nastrój ustąpił, jak ręką odjął.

Wiedziała, że za chwilę nastąpi najgorsze, a ona nie będzie mogła nic zrobić. Pomóc tej małej, niewinnej istocie, którą zdeprawowany i chory z punktu widzenia społeczeństwa osobnik pozbawił życia. Zadrżała, gdy rozpoznała kamień, leżący na środku pola. W wizji, w której Weronika pokazała jej, gdzie ją pochowano, wszystko wyglądało dokładnie tak, jak teraz. Najgorszy był fakt, że dziewczynka powiedziała jej o napastowaniu seksualnym. Ina jako matka nie była w stanie tego znieść, a krzywda dzieci działała na nią szczególnie mocno.

– Jeszcze jakieś pięć metrów. – Dotarli do rowu melioracyjnego. – Teraz w lewo, trzy kroki i możecie działać. – Ręce jej drżały, czuła, że są blisko.

– Chodź, jeśli to tu, twoja rola już się skończyła. – Wolski objął ją ramieniem i skierował w kierunku przeciwnym do wskazanego.

– Chcę zostać. – Zaskoczyła samą siebie.

– Jesteś pewna? Dotychczas nigdy nie oglądałaś zwłok.

– Chcę zostać. – Powtórzyła. Coś mówiło jej, żeby czekać.

– Coś mamy! – Pół godziny później jeden z techników krzyknął w ich kierunku. – Kawałek ubrania.

Inę zmroziło, zachwiała się i gdyby Wolski akurat nie patrzył w tę stronę, upadłaby na ziemię. Podbiegł błyskawicznie i złapał ją w pasie.

– Mówiłem do kurwy nędzy, żebyś poszła do samochodu. – Komisarz zirytował się. – Zaraz przyjdę – Wrzasnął w kierunku technika. – Dasz radę zostać tu sama? Będę kilkanaście metrów stąd. Idź do auta i napij się wody, mam zgrzewkę na tylnym siedzeniu.

– Daj spokój, przecież tu nie umrę. To tylko emocje. – Próbowała uśmiechnąć się, ale wyszło jej słabo.

– Mam nadzieję, jakby coś, krzycz do mnie. – Odwrócił się i ruszył w kierunku kopiących techników.

Czuła, że trafili bez pudła. Chciała tam podejść i wszystko widzieć, a jednocześnie rozpaczliwie potrzebowała uciec jak najdalej od miejsca, z którego za chwilę zostanie wykopane ciało kolejnej, niewinnej osoby.

– W co była ubrana, kiedy zaginęła? – Nowomiejski spojrzał na Wolskiego.

– Flanelowa koszula, biały t–shirt, biustonosz, jasne dżinsy i sportowe, białe buty.

– Kolor koszuli?

– Czerwona w granatową kratę.

– To ona. – Ina, mimo że siedziała w samochodzie, przez otwarte drzwi usłyszała wyrok i zaczęła cicho płakać. Cały czas miała nadzieję, że dziewczynka nie powiedziała jej prawdy albo jej wizja była błędna. To były jednak tylko złudzenia, których pozbyła się w tej chwili.

– Tylko ostrożnie, żeby nie uszkodzić ciała. – Głos prokuratora był odarty z emocji, policyjni technicy krzątali się wokół miejsca ekshumacji.

– Ina? Wszystko okej? – Zawołał Wolski. Brak reakcji spowodował, że przybiegł do samochodu. Kobieta leżała bezwładnie na siedzeniu, z zamkniętymi oczami.

– Ja pierdolę, jeszcze mi tego brakowało. – Sapnął i wyciągnął ją jednym ruchem z auta, kładąc ją na boku, na wysuszonej przez słońce ziemi. – Oddycha. – Rzucił, bardziej do siebie, niż do kogokolwiek z otoczenia. Wszyscy byli skupieni na odnalezionych zwłokach i nie zwracali na niego uwagi.


Stała przed domem. To był jednorodzinny, piętrowy dom. Typowe budownictwo z czasów komuny, przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Szare ściany, stare, od dawna niewymieniane okna, skrzypiącą furtka, dziko rosnąca długa trawa oraz kołatka w kształcie róży na drzwiach.

Po co tu jestem? – Zastanowiła się. – Weronika mnie znowu wezwała?

Jak na komendę ogromna, nieznana jej siła zmusiła ją do otwarcia drzwi i wejścia do środka. Czuła się, jak postać z gry komputerowej, sterowana przez kogoś siedzącego przed ekranem monitora.

Nacisnęła skrzypiącą klamkę.

Dom był zaniedbany, wykładziny brudne i pełne śmieci oraz okruchów, czuła smród niemytej dawno toalety, a na podłodze walały się opakowania po jedzeniu oraz paragony ze sklepu.

Przecież we śnie nie czuje się zapachów. – Zastanowiła się, wiedząc, że śni, a jednocześnie śniąc tak głęboko, że nawet chcąc się wybudzić, nie dałaby rady. – Dziwne.

Siła nakazała jej skręcić w lewo z przedpokoju, kiedy weszła do jednego z pokoi…

– O Boże!!! – Otworzyła i zamknęła usta w przerażeniu, przestając oddychać. – Nie!!!

Do jej uszu dobiegły jęki, stękanie, rzężenie i rytmiczne skrzypienie sprężyn starego łóżka. Widok, który przed sekundami ukazał się jej oczom, był tak groteskowy, absurdalny, a jednocześnie tak prawdziwy, że miała świadomość jego realizmu, a każda cząsteczka jej ciała chciała uciec stamtąd, jak najszybciej. Nie mogła się jednak ruszyć, jedyne co była w stanie zrobić, to zamknąć oczy, a koszmarna wizja, której doświadczyła chwilę wcześniej, nie znikała.

– Ino. – W jej głowie rozległ się głos. Niski, wwiercający się w podświadomość. Głos, którego nie chciałaby więcej usłyszeć, a mimo to jakaś jej część pragnęła, żeby do niej przemawiał. – Ino, moje dziecko. Nie bój się.

– To kłamstwo! – Krzyknęła w myślach. – Muszę się bać. Powinnam. To, co widzę, jest straszne!

– Niczego nie musisz. Powinnaś zatrzymać myśl, którą widziałaś w głowie.

– Po co?

– Zostałaś wybrana, żeby nieść proroctwo.

– Proroctwo czego? – Szepnęła na głos.

– Proroctwo nowego świata, nowego porządku, który już niedługo nastanie. – Głos podniósł nieco tonację, pojawiła się w nim duma i gniew.

– To przecież jakiś koszmar. Zaraz obudzę się i wszystko będzie dobrze. – Panicznie starała się otworzyć nieudanie oczy.

– Wyparcie prawdy niczego nie zmieni. – Głos zarechotał. Była pewna, że brzmi bardzo podobnie do głosu lektora, podkładającego teksty pod kota Rademenesa z serialu „Siedem życzeń”, oglądanego w czasach dzieciństwa. – On nadchodzi, szybciej niż jesteś w stanie sobie wyobrazić… – Głos powoli zanikał, a ohydny obraz przed nią ciemniał, jakby ktoś powoli gasił światło w pomieszczeniu.

Nagle została wyssana z domu, widok zniknął, a jej tożsamość czy esencja przeleciała do miejsca kompletnie jej nieznanego. Znajdowała się na budowie, nad samym morzem, sądząc po kolorze liści, wysokości słońca nad horyzontem oraz strojach widocznych ludzi było lato. Widziała brzeg plaży, fale rozbijające się o nadmorski piasek, czuła zapach wody, lata i suchej ziemi. Rozejrzała się – budowa była rozgrzebana, cześć budynków miała już szkielety, cześć jeszcze nie powstała. Podeszła bliżej wiedząc, że nikt jej nie zauważy. Na ziemi leżało trzech mężczyzn i kobieta, kilka osób próbowało ich reanimować. Jej uwagę zwrócił kawałek papieru, leżący nieopodal, o którym wszyscy zdawali się zapomnieć.

Pergaminu. – Głos w myślach poprawił ją. Poczuła, jak włoski na karku podnoszą się ze strachu, a dłonie zaczęły się pocić. Podeszła do papieru (pergaminu) i chcąc nie chcąc spojrzała na niego.

Przedstawiał scenę pożerania przez potwory o ludzkich kształtach uciekających w popłochu ludzi.

Pod rysunkiem, który zdawał się żyć własnym życiem, widniały dziwaczne napisy w języku, którego nie znała. Napisy mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, zmieniając kształt litery i ich grubość, ale nie treść.

Nie patrz na to. – Podpowiedział głos w myślach.

O mój Boże. – Zakryła ręką usta. – Przecież to… moja wizja. Co oni odkryli? – Zaczęła drżeć. Nagle przed oczami ukazał się widok z domu, koszmar skrzypiącego łóżka powrócił. Wrzasnęła i obudziła się.


        – Ina! – Głos Wolskiego, coraz głośniejszy, wybrzmiewał w jej głowie, jakby komisarz wołał ją zza ściany, ale z każdym słowem mur dzielący ich był coraz cieńszy. – Ina, ja pierdolę! – Zaklął. – Jeszcze tylko mi brakowało tego, żebym musiał jechać do szpitala.

– Spokojnie, nic mi nie będzie, zemdlałam – szepnęła, nie otwierając oczu.

– Cholernie mnie wystraszyłaś, wiesz?

– Przepraszam. – Rozchyliła powieki, leżała na trawie, metr obok samochodu.

– Ile czasu?

– Byłaś nieprzytomna? Kilkanaście minut. – Wolski zajrzał jej w oczy. – Masz źrenice jak główki od szpilek, na pewno dobrze się czujesz?

– Tak, daj spokój. – Dźwignęła się i usiadła. Czuła drżenie w całym ciele, częściowo z emocji, związanych z odkryciem ciała Weroniki.

Ale to nie to. – Mózg Iny pracował na pełnych obrotach, mimo że ciało nie wybudziło się jeszcze z nieplanowanej drzemki. – To jakaś przepowiednia, być może to bzdury i nie mam racji. – Sama nie wierzyła w to, co kołatało się w głowie. – Najprawdopodobniej jednak to nie bzdury i czeka nas apokalipsa.

Ale tutaj? W Polsce? Jest tyle miejsc na świecie, bardziej sławnych i wyeksponowanych, gdzie coś takiego mogłoby się wydarzyć.

Ale pieprzysz. – Kolejny głos w głowie prawie pokłócił się z pierwszym. – Wobec śmierci wszyscy są równi.

– Ina. – Wolski patrzył na nią z niepokojem. – Może pojedziemy do lekarza? Naprawdę kiepsko wyglądasz.

– Co z małą? – Zignorowała jego pytanie.

– To ona, zwłoki pojechały już do zakładu medycyny sądowej.

Glowa kobiety opadła.

– Miałam nadzieję, że to jednak nie ona. – Załkała zduszonym głosem. – Nigdy się nie pomyliłam, ale teraz tak bardzo chciałam nie mieć racji. – Wolski podniósł ją z ziemi i przytulił mocno.

– Przecież to nie twoja wina, dobrze o tym wiesz. – Spojrzał jej prosto w oczy. Miał brązowe tęczówki i mocne spojrzenie człowieka, który wie, czego chce.

Gdybym była piętnaście lat młodsza, pewnie bym się w tobie zakochała. – Podsumowała smutno w myślach.

– Wracajmy, nic mi nie jest. – Odwróciła wzrok, uwolniła się z jego ramion i usiadła na siedzeniu pasażera.

Nadeszła noc, a ona nie mogła spać. W zasadzie to nie była nawet kwestia braku chęci na sen, bo pewnie by usnęła, ale bała się. Czuła strach przed zamknięciem oczu, zapadnięciem w sen i kolejną wizją, w której spotka JEGO.

Jakkolwiek absurdalnie to brzmiało, miała styczność z siłami zła, które zwykły śmiertelnik uważał za bajki.

Koszmar, który pojawił się dzisiaj w ciągu dnia, w trakcie poszukiwań, spowodował, że postanowiła działać. Jedyna osoba, która mogła jej pomóc, niekoniecznie mogła mieć na to ochotę. Ten pergamin to było coś, co udowadniało, że wcześniejsze wizje i dzisiejsza, ta ohydna z domu, to nie bajka. Czuła to i wiedziała, że musi jak najszybciej działać.

Spojrzała na zegar – prawie czwarta. Późno.

Nie było wyjścia, najwyżej nie odbierze, trudno.

Odblokowała ekran w smartfonie, wybrała numer i zaczęła dzwonić.


– Jak się czujesz? – Usłyszała męski głos nad głową. Otworzyła oczy i ujrzała bladego, nieogolonego Komara, wpatrującego się w jej twarz.

– Biorąc pod uwagę fakt, że właśnie wybudziłam się z czterdziestostopniowej gorączki, bywało lepiej – szepnęła. – Dasz mi wody?

Podreptał do automatu obok drzwi, nalał wody do plastikowego kubeczka i podał jej drążącą dłonią.

– Agnieszka. – Zaczął. Spojrzała na niego, spodziewając się, o czym chce rozmawiać. – Czy – zawahał się i zaczerwienił – pójdziesz ze mną na randkę, kiedy stąd wyjdziemy?

Zaskoczona otworzyła szeroko usta i natychmiast zamknęła. Spodziewała się informacji, że noc dwa dni temu to był wybryk i najlepiej będzie pozostać w bardziej formalnych stosunkach.

– Pójdę. – Uśmiechnęła się.

– Fajnie. – Oddał uśmiech. – Dobrze się z tobą czuję i lubię cię.

– Ja ciebie też, Wojtku. – Zrobiło się jej ciepło i przyjemnie. Czuła, że coś może z tego być. Coś więcej.

– A odnośnie tej nocy. – Spojrzał na nią tak, że krew jej zawrzała. – Chciałbym ją powtórzyć. Ale już tylko we dwójkę. – Dodał cichym głosem.

– Chodź tu do mnie i przytul się. – Wyciągnęła do niego ręce, usiadł obok łóżka i nieśmiało przytulił. Przylgnęła do niego, czując zapach szpitalnej piżamy i spoconych po gorączce ciał. – Wiesz coś więcej? Kiedy stąd wyjdziemy? Na co chorujemy?

– Nie mam pojęcia, a na pytania nie znam odpowiedzi. Ale – Uśmiechnął się tajemniczo. – Mamy z Włodkiem plan. Nie chcą nam tu niczego powiedzieć, ochrona w budynku jest jednak słabiutka, agentów za mało na tak duży gmach, więc spróbujemy trochę pomyszkować popołudniu. Wtedy będzie mniejsza obsada i łatwiejsza możliwość prześlizgnięcia się do dyżurki.

– Po co tam? – Po przebytej gorączce jej mózg nie do końca jeszcze kontaktował.

– Tam jest komputer, w którym znajdziemy nasze wyniki.

– A jak będzie zahasłowany?

– Nie jest, widziałem podczas badania krwi, że nie hasłują komputera. – Rzucił z zadowoleniem.

– Nie wiem, czy dam radę z tobą pójść, jestem strasznie słaba. – Kręciło się jej w głowie i chciało pić. Poprosiła go o kolejny kubek wody.

– Spokojnie, pójdziemy we dwóch i przyjdziemy do ciebie później, jak będziemy coś wiedzieć. – Podał jej kubek i nachylił się, żeby ją pocałować. Zaskoczona oddała buziaka i uśmiechnęła się niepewnie.

– Jakbyśmy byli w czasach szkolnych, to poprosiłbym cię o chodzenie. – Zarechotał, a ona parsknęła.

– Wiesz, biorąc pod uwagę fakt, że brałam twój sprzęt do buzi, a ty mój, a później dokonaliśmy wymiany płynów, to trochę na to za późno. – Oboje zaczęli śmiać się w głos.

– Dobra, lecę. – Pocałował ją jeszcze raz, tym razem dłużej. – Za kilka godzin jestem. – Uśmiechnął się i zniknął.


– Agnieszka! – Jak przez mgłę usłyszała cichy szept nad głową. – Obudź się!

– Mhmmmm. – Mruknęła i spróbowała otworzyć oczy, były jak zaklejone.

– Obudź się, mamy mało czasu! – Poczuła szarpnięcie za ramię i uchyliła lewe oko. Stał nad nią Bogdan,  Komar pilnował drzwi. Obaj w pełni ubrani, Komar trzymał w ręku plecak.

– Co się dzieje? – Podniosła się, błyskawica bólu przeszyła skronie, złapała się za głowę i jęknęła.

– Musimy spierdalać. Wyjrzyj za okno.

Wygramolenie się z pościeli zajęło jej dłuższą chwilę. Koszmarny ból głowy potęgował uczucie bezradności, miała ochotę zwymiotować, a później położyć się z powrotem spać.

– O mój Boże. – Widok żołnierzy na zewnątrz był szokujący. Najbardziej szokujące było jednak to, co za chwilę powiedział Komar.

– Podobno zaraziliśmy się jakimś nieznanym wirusem, Włodek podczas badań dzisiaj popołudniu przez przypadek zajrzał przez ramię lekarzowi w dokumenty, nawet nie musieliśmy włamywać się do komputera. Wg wyników badań powinniśmy dawno być martwi.

– Jak to martwi? O czym ty mówisz? – Kolor skóry na jej twarzy upodabniał się do barwy ściany szpitalnej.

– Mamy taki poziom krwinek czerwonych, że inny człowiek dawno by umarł.

– To dlaczego żyjemy?  – Otworzyła szeroko oczy, drżąc ze strachu. – Przecież to niemożliwe, może wyniki są błędne.

– Nie wiedzą. – Wzruszył ramionami. – Może podali nam coś w ramach eksperymentu, a teraz sprawdzają wyniki.

– Jakiego eksperymentu, czy wy jesteście obaj trzeźwi? – Patrzyła na nich na zmianę. Nie wyglądali, jakby któryś z nich był pod wpływem czegokolwiek, ale pozory mogą mylić. Chociaż Agnieszka jako DDA wyczułaby natychmiast alkohol, a przynajmniej tak przypuszczała. Poza tym, skąd wzięliby alkohol w szpitalu?

– Daj spokój, ubieraj się. – Rzucił jej ciuchy.

– Poczekaj, słabo się czuję. Możecie się odwrócić? – Spojrzała na nich wyczekująco.

– Aga, przecież wszystko już widzieliśmy, nie ma czasu na zabawę. – Komar zirytował się nie na żarty. – Za kwadrans zmienia się warta agentów w korytarzu, gdzie będziemy przechodzić, dzisiaj z Włodkiem obserwowaliśmy ich cały dzień.

– Znam przejście na zewnątrz, moja matka pracowała tu jako pielęgniarka, kiedy byłem dzieckiem. – Bogdan wyjrzał ostrożnie przez okno, ale nie odmówił sobie rzucenia okiem na biust Agnieszki. – Agenci i żołnierze na pewno nie znają tej drogi, nie ma jej na żadnych mapach budynku, a chronią ją tylko zwykłe, drewniane drzwi.

– Skąd wiesz, że to wyjście dalej tam jest. – Wciągnęła na siebie spodnie.

– Sprawdziłem to pół godziny temu. Na zewnątrz pilnują nas tak, że mysz się nie prześlizgnie, ale w budynku ochrona jest zerowa, było tu kilku jakichś agentów, którzy śpią po salach szpitalnych. Nikt nas nie cofnął, więc pozwiedzaliśmy z Włodkiem i uznaliśmy, że trzeba dać nogę.

– Nic wam nie jest? – Agnieszka patrzyła na nich na zmianę zdziwiona. – Jeszcze dzisiaj rano czułam się tak, jakbym zaraz miała umrzeć. A teraz głową mnie boli, jakbym miała gigantycznego kaca.

– Chyba coś nam podali i choroba zaczyna ustępować. Będziemy się martwić tym na zewnątrz. Gotowa? – Skinęła głową na zgodę. – To ruszamy. – Ostrzenie uchylił drzwi na korytarz i pewnym krokiem ruszył w kierunku schodów.

– Teraz cicho. – Ostrzegł szeptem Bogdan, nie odwracając się. Szli gęsiego, Agnieszka w środku, Komar na końcu. Całe szczęście całą trójkę przywieziono tu w sportowych butach, a ich kroki nie powodowały hałasu.

Najwyżej byśmy szli na bosaka. – Komar nie omieszkał obejrzeć dokładnie tyłka Agnieszki. W przyciemnionym świetle szpitalnych lamp wyglądał jeszcze bardziej apetycznie, niż nago.

Włodek zbliżył się do drzwi, prowadzących do piwnicy i nacisnął klamkę. Całe szczęście były otwarte. – Odetchnęła z ulgą. Bała się, że natknie się na nich agent lub ktoś personelu szpitalnego, ale placówka wyglądała, jak z horroru, całkowicie opuszczona, a wrażenie potęgowało przygaszone światło.

– Dobra, teraz patrzcie na to. – Bogdan stanął przed drewnianą szafą. – Pomóż mi. – Odwrócił się do Komara.

Obaj stanęli przy meblu i na komendę Bogdana, podnieśli ją. O dziwo, była dość lekka, ale ze względu na gabaryty, do przeniesienia potrzeba było dwóch osób.

– O cholera. – Tym razem to Agnieszce wyrwało się z ust.

Za szafą znajdowały się drewniane drzwi, sprawiające wrażenie, jakby miały rozpaść się pod wpływem solidnego kopniaka. Bogdan nacisnął klamkę. Zamknięte.

– I co teraz zrobimy? – Zmartwiła się.

– Nic. – Bogdan wyjął pęk kluczy z kieszeni. – Za komuny montowano wszędzie zamki z identycznymi wzorami kluczy. Oszczędność. – Odwrócił się i uśmiechnął do niej. – Ty nie pamiętasz, bo jesteś za młoda, ale Wojtek może tak, w starym serialu „Zmiennicy” bohater grany przez Rewińskiego po pijaku wlazł do mieszkania w tym samym pionie, co jego, bo klucze pasowały. – Gmerał chwilę przy pokaźnym pęku, po czym triumfalnie zacisnął palce na małym, niewyróżniającym się kluczu. – Kiedy bawiliśmy się tutaj za dzieciaka, matka zrobiła mi kopię klucza, żebym w razie potrzeby mógł bez problemu wchodzić i wychodzić. W latach dziewięćdziesiątych tę część budynku zamknięto, matka przeszła na emeryturę, ale wiedziała, zamków w drzwiach nikt nie zmienił, bo i w sumie po co?

– Gdzie wyjdziemy? – Agnieszkę średnio interesowała historia życia Bogdana, chciała wydostać się ze szpitala i uciec jak najdalej od tego przeklętego miejsca.

– Niedaleko dworca kolejowego. – Bogdan, sapiąc szedł powoli pod górę tunelem, za nim gęsiego Agnieszka, a na końcu Komar. Wszyscy mieli włączone latarki w smartfonach, mimo że sygnał z okolicznych nadajników był zagłuszany i nie mieli dostępu do Internetu, telefony komórkowe nie zostały im zabrane, co okazało się w zaistniałej sytuacji zbawienne.

– Prawie jesteśmy. – Zasapany Włodek stanął przed drabinką, prowadzącą do wyjścia studzienką kanalizacyjną. – Jeszcze tylko kilka stopni w górę i wolność.

– Strasznie kręci mi się w głowie. – Komar spojrzał na Agnieszkę, która zrobiła się blada, jak ściana, a jej głos ledwo było słychać. Ciało drżało, na czole widniał pot, a ręce były zimne, jak lód.

– Chodź, wyjdziemy szybko na górę, złapiesz trochę świeżego powietrza i od razu zrobi ci się lepiej. – Próbował uspokoić ją raźnym tonem wypowiedzi, chwycił za lodowatą dłoń i delikatnie ścisnął. Odpowiedziała tym samym i uśmiechnęła się do niego słabo.

– Wyjdę pierwszy. – Z drabinki dobiegł ich głos Bogdana. – I zostawię otwarty właz. To jest boczna uliczka, a studzienka jest przy krawędzi jezdni, więc samochody nie powinny na niej stać. – Dotarł do szczytu, zaparł się barkiem i stęknał. – Kurwa, ale ciężko idzie. – Słychać było, że użył całej siły, w pewnym momencie rozległ się soczysty pierd, po czym do wnętrza wpadło światło pobliskiej latarni.

– No i gotowe. – Oddech Bogdana był przyspieszony. – Zapraszam do wyjścia. – Zażartował i zniknął na zewnątrz.

– Idź pierwsza, będę cię asekurował. – Komar popchnął lekko Agnieszkę w stronę drabinki. Krok kobiety był chwiejny i niepewny.

– Nie wiem, czy dam radę. Koszmarnie się czuję, chyba zaraz zemdleję. – Kręciło się jej w głowie, a ręce drżały, jak w delirium.

– Tym bardziej szybko chodźmy. – Ponaglił ja Wojtek.

Stąpor powoli stawiała stopy na metalowych rurkach, wspawanych w ścianę, a służących za drabinkę. Każdy krok był coraz trudniejszy, ale przybliżające się światło motywowało ją do jak najszybszego opuszczenia tego koszmarnego miejsca.

Jeszcze kilka kroków. – Powtarzała w myślach, uważając, żeby stopa nie ześlizgnęła się po pokrytych wilgocią i brudem rurkach. Dotarła do przedostatniego, kiedy poczuła dłonie Bogdana, łapiące ją pod pachami i ciągnące do góry.

– Zaraz zwymiotuję. – Bezwładnie przetoczyła się na plecy obok wylotu studzienki, kilka sekund później z dziury ziejącej czernią wynurzył się Komar i po chwili zatrzasnął właz.

– Wojtek, coś się złego ze mną dzieje! – Spanikowany głos Agnieszki postawił obu mężczyzn do pionu. – O Boże, ale boli!!! – Krzyknęła i wygięła ciało w łuk. Oczy wywróciła do wewnątrz, odsłaniając białka, paznokcie wbiła we własne ręce, aż do krwi, a z ust wydobył się zwierzęcy ryk, a później bulgot, jakby dusiła się.

– Kurwa, co jest?! Agnieszka, słyszysz mnie?! Ja pierdolę! – Komar szarpał ją za ramiona, uderzył otwartą dłonią w twarz, bez efektu. Stężała w jego uścisku, po czym znieruchomiała.

– Włodek, ona nie żyje. – Wyszeptał przerażony Komar, sprawdzając puls. – Kurwa mać, umarła. – Powoli odłożył jej ciało na kostkę brukową i rozejrzał się. Okolica była podejrzana, światło latarni ledwo docierało do miejsca, gdzie stał, siąpił lekki deszcz, a niebo było czarne, jak smoła.

– Włodek, jesteś tu? – Komar szepnął w ciemność, zerkając na ciało Agnieszki. Zszokowany stwierdził, że skóra kobiety lekko zzieleniała, a paznokcie wyglądały, jakby grzebała nimi w ziemi.

        Co jest, do chuja, ona zmienia się… – Instynktownie wyczuł, że coś jest nie tak, ale było za późno. Ogromna siła rzuciła się na niego od tyłu i powaliła na ziemię, łamiąc nos i ogłuszając. Ostatkiem sił poczuł, jak w kark wgryza się coś dysponującego kłami, doszedł do niego smród ziemi, zgnilizny i martwego ciała, uderzony kilkukrotnie w tył głowy stracił przytomność.


Świdrujący dźwięk budzika ze smartfona przebijał się przez fałdy podświadomości. Dzwonek wygrywał “Odę do radości”, coraz głośniej i głośniej, aż finalnie wygrał. Owłosiona, brudna ręka przesunęła machinalnie palec po ekranie, wyłączając natarczywe dźwięki, przy okazji strącając pustą butelkę po wódce, która spadając z hukiem na podłogę, potoczyła się w kierunku nogi stołu, w efektowny sposób całkowicie go wybudzając.

– Kurwa – wybełkotał, po czym z trudem utrzymując równowagę, chwiejnym krokiem ruszył w kierunku łazienki, instynktownie omijając czyhające na niego na pod stopami przeszkody. Odgłos wymiotowania skutecznie zagłuszył dzwoniącego po raz kolejny smartfona. Tym razem to nie był budzik.

Telefon dzwonił uparcie przez kilka minut.

– Słucham. – Własny głos wydawał się dochodzić gdzieś z oddali. Z pokoju obok. Albo ze studni.

– Widziałeś wiadomości, jakie ci wysłałam? – Bez powitania, jak miło. Głos w słuchawce zabrzmiał sucho i beznamiętnie. Jak syntezator mowy lub po prostu robot.

– W tej chwili z trudem jestem w stanie zobaczyć drugi koniec pokoju. – Był ciekawy, czy wygląda równie źle, jak brzmi.

– Brzmisz jak gówno. – Bezemocjonalnie podsumował głos w słuchawce. – Ile wczoraj poszło?

– Sądząc po butelkach dookoła mnie, jakieś osiem piw, zero-siedem gorzały i butelka markowego wina na starter. I pewnie coś na mieście, ale tego nie pamiętam. – Próbował się zaśmiać, ale zaczął kasłać i prawie zwymiotował.

– Musisz w ciągu godziny doprowadzić się do stanu używalności.

– W ciągu godziny to ja może zdążę się wysrać i spróbuję ubrać, chociaż w moim stanie to może być cokolwiek trudne. – Zarechotał.

– Masz godzinę, w przeciwnym wypadku przyjadą po ciebie, a to nie będzie zbyt dobrze widziane, zwłaszcza w twojej sytuacji. – W głosie po raz pierwszy pojawiły się emocje i musiał przyznać, że nie brzmiały zbyt dobrze. Emfaza na słowie “twojej” była nadto wyraźna.

– Gdzie mam się pojawić? – Westchnął ciężko, marząc o kwaśnym żurku i kilku pięćdziesiątkach zmrożonej wódki „na klina”.

– Na dole, przyjadę punkt dziesiąta. – Cisza. Nacisnął czerwoną słuchawkę na ekranie i rzucił smartfona na łóżko.

Pół godziny później nadal pijany, ale przynajmniej odświeżony pod prysznicem walczył z wymiotami, próbując wypić kawę. Nie, nie kawę. To coś w szklance “żulówce”, jak nazywał ją syn, odwiedzający go czasem, miało konsystencję płynnego asfaltu lub smoły do pokrywania dachów. Na szczęście miał cukier i trochę mleka, inaczej na bank zwymiotowałby po pierwszym łyku. Mimo kaca i komplikacji zdrowotnych wiedział, że musi to w siebie wlać, żeby choć trochę przypominać osobę, która za jakąś godzinę będzie uczestniczyła w ważnym zebraniu na szczeblu…

Smartfon zadzwonił ponownie.

– Czekam na dole – zakomunikował beznamiętnie głos.

– Miałem być gotowy za godzinę. Minęły trzy kwadranse.

– Sytuacja się zmieniła albo zejdziesz teraz, albo zostaniesz sprowadzony. Decyduj.

– Dobrze już, dobrze. Idę. – Machnął zrezygnowany ręką, dopił haustem resztę kawy, zgarnął torbę z laptopem z pokrytego popiołem papierosów biurka i kopiąc butelkę po wódce na bok, otworzył drzwi.

– Mogłabyś wykazać choć trochę empatii i zrozumienia.

– Empatia umarła tak jak ochotnicy w Wietnamie. – Prowadząca samochód na oko czterdziestoletnia blondynka, obcięta „na chłopaka”, z zaciętym wyrazem twarzy wyrzucała beznamiętnie kolejne słowa, nie patrząc na niego. Co chwilę przyspieszała i zwalniała jadąc w tłumie aut. Robiła to celowo, wiedząc, że chce mu się rzygać.

– Może trochę… zwolnisz? – Wydukał, próbując powstrzymać się przed efektownym bryzgnięciem na przednią szybę i tapicerkę kwaśnym strzałem wymiocin. – Duży ruch dzisiaj i chciałbym spędzić wieczór w domu na kanapie, a nie na SOR–ze.

Samochód zwolnił, a za chwilę przyspieszył.

Przełknął ślinę, czując, że jest na krawędzi.

– Posłuchaj, kurwa. – Wycedził. – Za kilka sekund zacznę wymiotować. Wiesz, jak śmierdzą rzygi na kilkudniowym kacu. W dodatku palę papierosy, więc będzie śmierdziało podwójnie. Najprawdopodobniej obrzygam oprócz tapicerki również przednią szybę, dodatkowo istnieje spora szansa, że trafię również w ciebie i przy odrobinie szczęścia uda mi się walnąć w twarz. – Zatrzymał się na chwilę w tyradzie, a ona schowała się za kilkunastoletniego Focusa i zwolniła. – I ta twoja piękna, wypacykowana buźka, w pachnącym skórą samochodzie, który kosztuje więcej, niż zarobiłem w całym życiu, zostanie zanieczyszczona moimi wydzielinami. – Nachylił się do niej, chuchając jej w usta.

Nie zareagowała. Nie przyspieszyła jednak, ciągnąc się posłusznie w sznurze samochodów.

Udało mi się – Odsunął się na bezpieczną odległość, zadowolony.

Kiedy trzy minuty i szesnaście sekund później wysiadł z samochodu na parkingu, wiedział, że zostanie do czegoś wykorzystany. I że będzie musiał to zrobić, czy ma na to ochotę, czy nie. W przeszłości kilka razy wymuszała na nim decyzje, których samodzielnie nigdy by nie podjął, mówiła mu jednak, co to będzie. Teraz czuł się jak przedmiot, mimo to nie miał wyjścia. Odmowa była jednoznaczna z kilkuletnim pobytem w zakładzie penitencjarnym i nie do pominięcia był również fakt, że sądząc po jej tonie i zachowaniu, naraziłby się komuś „z góry”, z kim lepiej nie zadzierać. Potulnie wykonywał więc jej rozkazy, mając świadomość, że trzyma w garści jego pomarszczone, ponad pięćdziesięcioletnie jaja i nie zawaha się ich ukręcić, jeśli zajdzie taka potrzeba. Bez skrupułów.

Do budynku KPRM przy Alejach Ujazdowskich wszedł po raz pierwszy i miał nadzieję, że ostatni w życiu. Nienawidził polityki, brzydził się nią i najchętniej kazałby jej (swojej towarzyszce, a nie polityce) wypierdalać ze znajomymi czy „górą”.  Momentalnie przypomniał sobie jednak o klejnotach rodowych, które trzymała mocno w garści i przełykając nerwowo ślinę, z trudem nadążał za jej raźnym krokiem. Coraz mocniejszy kac dawał mu się we znaki, wiedział jednak, że nie może teraz pokazać po sobie, że jest słaby.

– Proszę wyjąć z kieszeni wszystkie przedmioty. – Ochroniarz na bramce w kolejnej śluzie przyglądał mu się badawczo. Skontestował, że najwidoczniej jego skacowana gęba nie wzbudza zbytniego zaufania, a na delikatny uśmiech bufon po drugiej stronie nie zareagował. Minutę później stanął przed drzwiami, na których widniała tabliczka “w środku trwa spotkanie, proszę zachować bezwzględną ciszę”, jego towarzyszka zapukała, nie czekając na odpowiedź, nacisnęła klamkę i weszła, nie oglądając się za siebie.

Na środku wokół ogromnego, prostokątnego stołu siedziało osiem osób, wpatrując się w niego badawczo. Osób w różnym wieku i różnej płci, część w mundurach, nie tylko wojskowych, niektórzy po cywilnemu. Prawie wszyscy, z wyjątkiem jednego z mężczyzn przyglądali mu się bez skrępowania, w spojrzeniach czaiła się ciekawość i drapieżność.

Testosteron zaraz wywali szyby w oknach. – Prawie zaśmiał się na tę myśl, ale zachował stuprocentową powagę, a rozpoznanie niektórych z siedzących spowodowało, że zdążył pomyśleć jedynie o swoich jajach.

– Panie premierze. – Zaanonsowała go. – To profesor Jerzy Antczak, najlepszy archeolog i specjalista języków starosłowiańskich w naszym kraju. Jeśli ktoś ma nam pomóc, to tylko on.

Musiało wydarzyć się coś naprawdę poważnego, skoro naściągali tu tych wszystkich ważniaków, a do pomocy potrzebują starego alkoholika.

– Panie profesorze, bardzo cieszymy się, że zgodził się pan mimo zaangażowania w inne zajęcia pomóc nam. Kiedy myślę o panu, przychodzi mi na myśl Robert Langdon. – Premier odezwał się jako pierwszy. Antczak, mimo że nienawidził polityki, to do tego człowieka zawsze czuł nić sympatii. Premier był jednym z niewielu polskich polityków, którzy znaczyli coś poza krajowym bagienkiem i mimo niekończącej się nienawiści, kierowanej w jego stronę z drugiej strony politycznej barykady, w Europie i świecie był szanowany oraz poważany. Przynajmniej zdaniem Antczaka.

– Dzień dobry, panie premierze, dzień dobry państwu. – Wydawało mu się, że jego głos brzmi, jakby ktoś położył gruby koc na głośnik, a on jest świadkiem filmu, w którym ktoś steruje jego ciałem. – Dziękuję za przedstawienie mnie, ale to porównanie do Langdona, to potężna przesada. – Żachnął się. – Jestem tylko zwykłym nauczycielem na państwowej pensji, gryzipiórkiem, a nie awanturnikiem pokroju bohatera książek Browna.

– Zbytnia skromność, profesorze. – W głosie premiera wybrzmiewało rozbawienie, ale i lekka przygana. – Czytałem pobieżnie pańskie prace o ludach słowiańskich na terenie dzisiejszej Polski. Jest pan ekspertem w swoim fachu i proszę temu nie zaprzeczać. Poza tym chciałem przypomnieć, że pewne osoby – Skinął w jej kierunku, na co Antczak nie zareagował – które znają pana dobrze i to one wydały panu taką opinię. Ludzi takich jak pan potrzebujemy.

– Zakładam, że jest to krytyczna sprawa, skoro najważniejsze osoby w państwie oczekują mojej obecności. – Antczak zdziwiony płynnie zmienił temat, a premier tylko uśmiechnął się lekko na te słowa. – Czy mógłbym w takim razie dowiedzieć się, o co chodzi?

Na skinienie szefa rządu zgasło światło, zasłonięto okna, a na ścianie pojawił się obraz z rzutnika.

– Kilka dni temu deweloper budujący osiedle luksusowych apartamentowców na wyspie Wolin odkrył zabudowania, które są datowane na około pierwszy wiek naszej ery. – Jeden z mężczyzn ubranych po cywilnemu, siedzących przy stole zabrał głos. Jedyny, który nie patrzył na niego, kiedy Antczak wszedł do pokoju. – Pewnie pan o tym nie słyszał, bo to temat lokalny, poza tym mamy inne, ważniejsze sprawy, jak Ukraina i nowy prezydent. Poza tym deweloperowi zależało na szybkim ukręceniu łba sprawie, bo blokowało mu to inwestycję, więc starał się wyciszyć sprawę w mediach.

Coś tu nie gra, dlaczego rząd interesował się jakimś tam deweloperem z Koziej Wólki? – Kac Antczaka powoli osiągał plateau. Pocił się jak na siłowni, a jego skóra miała kolor pergaminu.

– Na nieszczęście dewelopera jego pracownicy zgłosili znalezisko do lokalnego konserwatora ochrony zabytków, który postanowił zbadać zabudowania. Tenże konserwator – ciągnął flegmatycznym, jednostajnym głosem mężczyzna – zabrał się ochoczo do pracy i w ramach rutynowych czynności w trakcie badania obiektów odkrył pergamin z dziwnym pismem, którego nie potrafił rozszyfrować. Zwrócił się więc do swojego przełożonego, który – Mężczyzna zatrzymał się na chwilę, zmieniając slajd – napisał bezpośrednio do Ministerstwa Kultury. Ministerstwo. – Antczak, siedząc na krześle, dostawionym na chybcika tuż obok stołu i premiera zastanawiał się, co on tu robi i kiedy w końcu dowie się, o co chodzi. – Zbadało pergaminy i również nie odnalazło rozwiązania na treść zapisaną w nich.

– I teraz zaczyna się najważniejsze. – Kolejny slajd pojawił się na ekranie, zawierał zdjęcie pergaminu, ukazującego dziwaczne rysunki istot pożerających inne i chaotyczne zapisy poniżej. – Do szpitala w Świnoujściu przywieziono pięć osób, trzech mężczyzn i dwie kobiety. Okazało się, że są to pracownicy dewelopera oraz konserwator i dwójka jego asystentów, którzy odkryli pergamin. Szpital zlecił wykonanie standardowych badań, wysłał też próbki do lokalnego oddziału GIS, czyli PSSE. – Antczak podniósł rękę. – Sanepidu. – Wyjaśnił mężczyzna, nie patrząc na niego, ręka Antczaka opadła. – Wyniki, które przyszły, były szokujące. – Zmienił slajd, na którym pojawiły się cyferki obok tabelek i dwie pozycje, zakreślone czerwonym flamastrem. Jerzy przypomniał sobie ostatnią wizytę u lekarza, który był jego dobrym kumplem. Usłyszał od niego, że jeśli nie ograniczy żarcia świństw, które w siebie cyklicznie pakuje i chlania, trójglicerydy wypierdolą jego organy w stratosferę. – Słucha nas pan, panie profesorze? – Minister przywołał go do porządku.

– Tak, oczywiście. – Jerzy spojrzał na niego, a następnie na ekran.

– Otóż wyniki były szokujące z prostego powodu, poziom płytek krwi oraz hemoglobiny we krwi pacjentów był praktycznie zerowy. – Zamilkł.

– Nie jestem biegły w medycynie. – Antczak ostrożnie zabrał głos. – Ale wedle mojej wiedzy takie wyniki to pewna śmierć. Jakim cudem żyli?

– Lekarze sami zadawali sobie to pytanie. Pacjenci trafili do szpitala z wysoką gorączką, ponad czterdzieści stopni, ale po dwóch dniach gorączka ustąpiła.

– W dalszym ciągu nie rozumiem celu zaproszenia mnie tutaj. – Kac Antczaka zaczął dawać znać o sobie i Jerzy najchętniej wróciłby do domu na klina, dwa buchy zioła z fifki i drzemkę.

– Cierpliwości, profesorze. – Minister uśmiechnął się pod nosem. – Zaraz wszystko się wyjaśni. – Zmienił slajd.

– Wczoraj wieczorem trójka pacjentów uciekła ze szpitala, dwóch mężczyzn, kierownik budowy i konserwator oraz  kobieta, asystentka kierownika. Pozostała w szpitalu dwójka zmarła. Podejrzewamy, że ich śmierć miała związek z pismem czy pergaminem, który odnaleźli w trakcie kopania.

Zapadła cisza, a Antczak błyskawicznie się wytrzeźwiał, wpatrując się w mężczyznę i zastanawiając, kto wczoraj za dużo wypił.

– Śmierć nastąpiła nagle, bez jakichkolwiek dodatkowych objawów. Oczywiście dwoje ze szpitala błyskawicznie zostało poddane sekcji zwłok, zbadaliśmy również potencjalny wpływ innych czynników, takich jak choroby dziedziczne, genetyczne, ukryte, zrobiliśmy wywiad środowiskowy wśród ich rodzin. Badania miały na celu wyeliminowanie potencjalnie innych czynników niż obniżony wynik hemoglobiny i płytek krwi. – Antczak wpatrywał się bez wyrazu w kolejne slajdy, czekając na puentę. – Ponadto braliśmy przez chwilę pod uwagę działania dewelopera, co zostało szybko odrzucone, sytuację rodzinną zmarłych, w tym niewykryte choroby dziedziczne, ta teoria również wykluczyła się w zasadzie sama, gdyż nie mieli oni ze sobą wiele wspólnego, czy nawet działania obcych wywiadów. Dobrze pan wie, że tacy Rosjanie czy Białorusini utopili by nas w łyżce wody, gdyby mogli, a użycie broni biologicznej przez nich jest prawdopodobne. – Przerwał na chwilę – Nic nie wskazuje na to, żeby któryś z tych czynników miał wpływ na śmierć tych ludzi.

– No dobrze, ale jaka jest w tym moja rola? Skoro osoby mające styczność z pergaminem umierają, oczekujecie państwo, że ja również się tym zajmę? Oczywiście spróbuję przeczytać zapisy, ale jaką macie gwarancję, że nie spotka mnie to samo, co tych nieszczęśników? – Odchylił się lekko na krześle, zdejmując okulary i czyszcząc ich powierzchnię krawatem.

– Profesorze, to nie wszystko. – Premier spojrzał na niego wymownie, a w głowie Jerzego zapaliła się ostrzegawcza żarówka.

– Słowa, które teraz padną, zostają w tym pokoju i tylko do wiadomości obecnych tutaj, rozumie pan? To tajemnica najwyższej wagi, priorytet zero. – Antczak przypominał sobie, kim jest przemawiający, Ministrem Spraw Wewnętrznych.

– Rozumiem. – Kiwnął głową i ponownie zaczął się pocić, tym razem ze strachu.

– Jakkolwiek to zabrzmi – Minister zawiesił na chwilę głos – jedna ze zmarłych osób żyje.

– Jak to żyje? Przed chwilą mówił pan, że wszyscy zmarli.

– Zmieniła się w zombie i ożyła.

Na sali zapadła absolutna cisza, słychać było tylko oddechy uczestników spotkania i cichy szum wentylatora projektora.

– Nie podejrzewam Ministra Spraw Wewnętrznych o taki poziom żartu, więc upewnię się, zanim zacznę zadawać dalsze pytania, usłyszałem zombie? – Po twarzach obecnych widział, że to nie są żarty.

– Tak, dobrze pan usłyszał. – Ton ministra był śmiertelnie poważny, slajd przeskoczył na kolejny. – Tych zdjęć nie widział nikt, poza obecnymi w sali, osobami, które je wykonały i osobami, które pilnują, hmm, zombie. – Oczom Antczaka ukazały makabryczne obrazy, które widział tylko w “Nocy żywych trupów”. Lub innym, tanim horrorze. Kształty przypominające człowieka, który po bliższym przyjrzeniu się okazywały się potworem. – Nie muszę chyba dodawać, że sprawa jest tak tajna, że bardziej tajna być nie może? – Podkreślił po raz kolejny.

– Ttak, oczywiście. – Jerzy z szeroko otwartymi powiekami wpatrywał się w przewijane slajdy. Kac, uczucie upojenia alkoholowego i nudności zniknęły błyskawicznie.

– Być może ważny jest również fakt, że zmarł i ożył tylko mężczyzna, kobieta już nie. Oboje to asystenci konserwatora, jako pierwsi mieli styczność z dokumentem. – Minister wyłączył projektor. – Nie wiemy natomiast, co dzieje się z uciekinierami to jest ogromne zagrożenie. Ale to już nie pańskie zmartwienie, pan ma się skupić na odszyfrowaniu tekstu.

– Kiedy mam zacząć?

– Jak najszybciej. – Ktoś zapalił światło i Antczak zamrugał gwałtownie.

Do ministra zadzwonił telefon, po kilku słowach nastąpiło rozłączenie.

– Mam ważną informację. – Minister wstał, jakby ogłaszał toast na weselu. Antczakowi wydało się to zabawne, mimo że wcale nie było mu do śmiechu. – Z trójki uciekinierów, o których wspomniałem na początku, kobieta odnalazła się, martwa.

– A mężczyźni?

– Zniknęli.

– Czy to oznacza…? – Jerzy otworzył szeroko oczy.

– Tak, potencjalnie mamy na wolności dwóch mężczyzn, którzy mogli przemienić się w zombie. – Tym razem słowo wyszło z ust ministra bez zawahania.

– Czy oni mogą zarażać?

– Nie wiemy tego, z tego co dowiedzieliśmy się z wywiadu szpitalnego, kobieta która uciekła, nie miała styczności z pergaminem, ale uprawiała seks z dwójką pozostałych, którzy uciekli. – Antczak uniósł brwi. – Próbki krwi pacjentów szpitala są w trakcie badań, ale na razie nie udało się wyizolować czynnika, wywołującego objawy. Dziękuję. – Minister wyłączył laptopa.

– Dziękuję, panie ministrze. – Premier spojrzał na Antczaka. – To nie wszystko, panie profesorze. – Antczak przeniósł wzrok na szefa rządu. – Dostaliśmy informację z wywiadów zaprzyjaźnionych krajów, że identyczne pergaminy odkryto w Kanadzie, Chile, Australii, Egipcie i Mongolii, osoby czytające dokumenty spotkał taki sam los, jak w Polsce.

Zszokowany Antczak rozejrzał się po twarzach obecnych. Najwidoczniej byli wcześniej zaznajomieni z zawartością prezentacji, która nie zrobiła na nich żadnego wrażenia.

Albo są cholernymi robotami. – Dodał w myślach.

– Co może nam pan powiedzieć na podstawie tych skąpych informacji? – Zwrócił się do niego minister. Pozostali uczestnicy wpatrywali się w jego twarz wyczekująco.

– No cóż, jak sam pan podkreślił, są to bardzo skąpe informacje, więc chwili obecnej niewiele, a w zasadzie nic – odparł. – Bez pergaminu, jego fizycznej kopii lub chociaż zdjęć nie będę w stanie stwierdzić, skąd pochodzi pismo i jaką treść zawiera. Jak rozumiem, wiek pergaminu został ustalony na pierwszy wiek naszej ery i jest to pewne? – Minister spojrzał tylko na niego wymownie, Antczak wiedział, że powinien przestać o to pytać. – Wolin w tym okresie zamieszkiwali Wandalowie, później wyspa została zasiedlona przez Wenedów, przed Wandalami mieszkali tam Gotowie, może któryś z tych ludów jest autorem pergaminu.  Dziwaczne i niemożliwe wydaje się jednak to, że identyczne pergaminy znaleziono na pozostałych sześciu kontynentach. – Zgromadzeni spojrzeli na niego gwałtownie.

– Nikt z państwa nie zauważył tego, że każdy z wymienionych krajów to inny kontynent? – Zdziwiony Antczak przebiegł wzrokiem po zebranych. – Ludzie nie przemieszczali się wtedy na takie odległości, a na pewno nie do Australii. – Nagle do głowy wpadła mu pewna myśl. – Jak rozumiem, wiek pozostałych pergaminów jest identyczny?

– Tak. – Odezwał się niski, krępy mężczyzna, siedzący po prawej ręce premiera. W dłoni trzymał długopis, którym zręcznie obracał w palcach. – I każdy z nich wywołuje te same efekty.

– Czyli – Antczak otworzył szeroko usta i prawie natychmiast je zamknął – ktoś, kto je stworzył, musiał potrafić przemieszczać się w tamtym czasie na takie odległości, jakie ludzkość była zdolna przebyć półtora tysiąca lat później?

Odpowiedziała mu cisza.

– A co jeśli – Zawahał się – jeśli pismo faktycznie pochodzi z pierwszego wieku, ale zostało tam podrzucone?

– Podrzucone? Ma pan na myśli późniejszy okres, na przykład kilka wieków temu? – Ze wzroku ministra wyziewało zmęczenie. – U nas znaleziono je w warstwie geologicznej z tamtego okresu. Nie ma możliwości, aby ktoś to podrzucił później i nie zostawił śladów. Jak jest w pozostałych krajach, sprawdzimy.

– Profesorze, proszę zbadać zwoje. W nich jest ukryta informacja, dlaczego dzieje się to, co się dzieje. – Minister obrony spoglądał na Jerzego wyczekująco. – Czekam na informacje od pana, dostanie pan numer telefonu bezpośrednio do mnie i zabezpieczony telefon, proszę dzwonić przez całą dobę i używać tylko tego telefonu. To jest krytyczna sprawa, być może zagrażającą bezpieczeństwu Polski i całego świata. Lepiej, żebyśmy to my wiedzieli o tym pierwsi.

 

– W jakie gówno tym razem mnie wpakowałaś? – Spojrzał na nią wściekły po wyjściu na korytarz.

– Jesteś jedyną osobą w Polsce, która może pomóc, a jak sam widzisz, to nie jest coś, o czym można rozmawiać publicznie. Dziwne, że to jeszcze nie wypłynęło do prasy – syknęła cicho.

– Zapomniałaś, że nie jesteś już moją żoną i nie będziesz układać mi życia? Skończyło się, finito.

– Zamknij się, Jurek. Choć raz zamknij mordę, kiedy trzeba. – Wściekła się na niego. – Jesteś cholernym alkoholikiem, ciesz się, że nie pozbawiłam cię kilka lat temu praw do dzieci, wystarczyło jedno moje skinienie, a siedziałbyś w pierdlu. – Opanowała się, a z jej wzroku ziała zimna nienawiść. – Tylko przez wzgląd miłości Ewy i Jarka do ciebie nie biegasz w pasiaku po spacerniaku. Pamiętaj jednak, że sprawa jeszcze się nie przedawniła, a ja mogę w każdej chwili “odkryć”, co zrobiłeś, sukinsynu. – Stuknęła go palcem w klatkę piersiową. Była niższa prawie o głowę, a mimo to wydawał się być w porównaniu z nią malutki, niczym liliput. – Na maila dostałeś instrukcję, jak uruchomić konto w specjalnej platformie. Na to konto dostaniesz materiały odnośnie pergaminu. Masz to zrobić niezwłocznie po pojawieniu się w tej norze, którą uważasz za mieszkanie. Wszystko inne, czym się zajmowałeś, nie ma najmniejszego znaczenia, twoja uczelnia dostała informację, że pomagasz instytucjom rządowym do końca semestru i jesteś zwolniony z zajęć. – Ruszyła w kierunku schodów, ale po krótkim zawahaniu zatrzymała się i odwróciła do niego. – Gdyby to ode mnie zależało, zgniłbyś w więzieniu. Ale są osoby, które dbają o twoją dupę bardziej, niż ty sam, nędzna pijaczyno, a jeśli je zawiedziesz, to wylądujesz na bruku. Mam nadzieję, że wyraziłam się dostatecznie jasno. Miłego dnia, Jerzy. – Stukot obcasów oznajmił, że rozmowa została zakończona.

Został sam, kilka metrów od niego stał ochroniarz, którego obowiązkiem było odwiezienie Antczaka na polecenie premiera do domu. Skinął na barczystego mężczyznę i powolnym krokiem ruszył do windy.

Kiedyś cieszył się, że jego żona pracuje w służbach specjalnych. Później nabrało to drugiego dna, a kiedy dowiedział się, że go szpieguje, wykorzystując do tego swoją pracę, całkowicie stracił do niej zaufanie. Miał rację, że znowu próbowała mącić w jego życiu, ale z drugiej strony potrzebował jakiegoś celu, czego co nadałoby bieg jednostajnym dniom i smutnej, ponurej codzienności uzależnionego od alkoholu samotnego rozwodnika.

Nawet tej całej hecy z zombie, jakkolwiek absurdalnie i nieprawdopodobnie to wszystko brzmiało.

Postanowił, że spróbuje.


– Paweł, dzwonek! – Wrzask Marioli przerwał mu bezmyślne wpatrywanie się w monitor. Artykuł o najnowszych odkryciach, dotyczących starożytnych wirusów, zamrożonych lub zakopanych w ziemi interesował go niezwykle, ale jedyne, o czym teraz marzył, to była poduszka i kołdra. Ewentualnie ręce żony na penisie.

Ciężko zwlekł się z krzesła i zmęczonym krokiem ruszył do drzwi.

– Panowie do kogo? – Dwóch budzących respekt mężczyzn stało naprzeciw. Zdziwiony otaksował ich wzrokiem.

– Pułkownik Doktor Grzesiak? Paweł Grzesiak? – Skinął głową. – Służba Ochrony Państwa, kapitan Michał Księżopolski – Oficer okazał legitymację, spoglądając na niego z góry. Grzesiak, mimo że na wzrost nie narzekał, z respektem uniósł wzrok.

– Jest pan proszony o udanie się do siedziby Prezesa Rady Ministrów. – Jego głos nie zmienił się o jotę, podobnie wyraz twarzy. – Wszystkiego dowie się pan w drodze, na zewnątrz czeka samochód.

– Co się dzieje, kochanie? – W głosie Marioli słychać było niepokój. Wsunęła się pod jego ramię.

– Dostałem zaproszenie od premiera, panowie czekają na mnie z samochodem na zewnątrz. – Cały czas zastanawiał się, czy to nie mistyfikacja. Albo ktoś z pracy zrobił mu kawał i zamówił gejowskich striptizerów, którzy zaraz zaczną zdejmować te drogie garnitury.

        Ale kto i po co miałby porywać wojskowego wirusologa? Specjalistę od dronów czy eksperta od cyberbezpieczeństwa, to zrozumiałe. Polskę na szczęście omijają terroryści, a w robocie nikt nie był tak popieprzony. Poza tym striptizerzy nosiliby garnitury za kilka tysięcy złotych?

– A panowie się wylegitymowali? – Rude włosy żony wysunęły się przed niego jak tarcza przed wojownika, broniącego się przed tyralierą.

– Pan Księżopolski po prawej, tak. Pan anonim po lewej, nie. – Odparł zgodnie z prawdą.

        Drugi funkcjonariusz po krótkim spotkaniu wzroku z kumplem wyciągnął bez słowa legitymację, którą Mariola wnikliwe obejrzała ze wszystkich stron,  po czym niechętnie oddała Księżopolskiemu.

– Dacie mu się chociaż przebrać? – Odwróciła się nie czekając na odpowiedź i łapiąc go po drodze, żeby zamknąć za sobą drzwi.

– Wolelibyśmy wejść do środka, jeśli to państwu nie przeszkadza. – Uprzejmym i stanowczym głosem odezwał się drugi funkcjonariusz, wkładając stopę między futrynę, a drzwi. – Kwestie bezpieczeństwa. Musimy wyruszyć najpóźniej za kwadrans. – Dodał z naciskiem.

Mariola pociągnęła Pawła za sobą do sypialni i zamknęła drzwi.

– Czy jest coś, o czym nie wiem? – Zapytała ostrożnie. Z jej wzroku wyzierała niepewność.

– Myślisz, że prowadzę podwójne życie? – Parsknął. – Wtedy raczej nie byliby tak uprzejmi. – Puścił do niej oko. – Nie mam pojęcia, o co chodzi. Nie miałem żadnego kontaktu z polityką, wiedziałabyś o tym.

– No to o co chodzi? Po co premierowi wirusolog? – Drążyła, a tuż po zadaniu pytania wyraz jej twarzy zaświadczył o  tym, że do głowy w tym samym momencie wpadła jej odpowiedź. – Czy to może być…? – Zakryła ręką usta, oczy wypełniły się strachem.

– Nie wiem. Myślę, że gdyby to była epidemia, już bym o tym wiedział. – Przytulił ją, pocałował w czoło, potem w usta i trzymając aktówkę w prawej ręce, otworzył drzwi do przedpokoju.

 

– Doktorze, teczka obok pana zawiera wszystkie dane, proszę zapoznać się z nią jak najszybciej. Mamy bardzo mało czasu. – Głos Księżopolskiego był wyprany z emocji, ale wybrzmiewało w nim ukryte napięcie. Jakby podświadomie czymś się denerwował.

Po kwadransie Grzesiak spojrzał zszokowany w szybę, mając gonitwę myśli.

To niemożliwe, takie komórki, wirusy – Poprawił się – nie powinny istnieć, a pacjenci nie mogą żyć bez krwinek czerwonych i płytek krwi.

Zastanawiał się, skąd to mają. Nowa broń biologiczna ruskich? Oni chyba nie bawią się w takie świństwa. Chociaż mieli Nowiczoka, ale to nie była broń masowego zasięgu, a trucizna stosowana przeciwko uciekinierom od braci Moskali.

Od Arabów? To prędzej informacja o tym do Amerykanów by trafiła, nie do nas.

Pytań nie zadawał, wiedział, że odpowiedzi od tych ludzi nie uzyska.

Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przyjął go w gabinecie. Widać było, że jest przemęczony, Grzesiak nie miał zbytnio czasu na interesowanie się polityką, ale raz na jakiś czas wieczorne wiadomości oglądał i sporo czytał w Internecie, również na zachodnich stronach. Ponadto był lekarzem, więc jeśli chodzi o przemęczenie stawiał diagnozę, widząc pacjenta.

– Panie ministrze, proszę wybaczyć śmiałość, ale kiedy ostatnio porządnie się pan wyspał? – Czasem zapominał, że szybciej mówi, niż myśli i tym razem ten przypadek nastąpił. Zganił się za to w myślach, ale zachował kamienną twarz.

– Zbyt dawno, panie doktorze. – Polityk machnął ręką i wstając zza biurka, wyciągnął dłoń na powitanie. Gestem wskazał stojące naprzeciw fotele, nieco obok biurka. – Mam nadzieję, że nie obraził się pan za bezpośredniość, ale mam sporo pracy, a pan jest jednym z moich najważniejszych rozmówców i chciałbym przystąpić do rozmowy z panem od razu. Czy zapoznał się pan z materiałami, jadąc tutaj? – Paweł skinął twierdząco głową. – To świetnie. I co pan myśli?

– Skąd to macie? – Grzesiak musiał zadać to pytanie, mimo że spodziewał się jedynej, możliwej odpowiedzi.

– Nie mogę panu tego powiedzieć, chyba że ma pan trzeci poziom uprawnień.

– Mam czwarty. – Grzesiak po COVID dostał prawie najwyższe uprawnienia jako jeden z niewielu wirusologów w kraju, a że był wojskowym, to gryzipiórkom zza biurka łatwiej było przełknąć fakt, że jakiś gość ze stetoskopem i mikroskopem ma dostęp do większości tajemnic państwowych.

– No dobrze, powiem panu, ale nieco później. Na początku chciałbym poznać pańską opinię o tym, co przeczytał pan w drodze tutaj.

– Proszę więc powiedzieć, co pan o tym myśli. Wiem, że jest pan apolitycznym profesjonalistą, który nie będzie bał się negatywnych zdarzeń czy konfrontacji ze mną. Niech pan się nie obawia, mimo że poprzednia ekipa jest mi całkowicie obca, wiem, że mimo swego kołtuństwa i przaśności – Minister nie mógł jako polityk obyć się bez szpileczki w poprzedników – cenili pańskie umiejętności i pana jako człowieka. Proszę. – Skinął ręką i zamilkł w oczekiwaniu.

– Istnieją trzy możliwości. – Grzesiak westchnął głęboko, po czym usiadł i nalał herbaty do filiżanki, najpierw rozmówcy, a później sobie. Mimo że ochrona była maksymalnie dyskretna, czuł na sobie ich spojrzenie i był pewien, że wystarczył jeden niewłaściwy ruch, a zostałby w najlepszym wypadku zneutralizowany.

– Pierwsza to broń biologiczna, stworzona przez państwo, które lubi się bawić takimi świństwami. Wiadomo, jakie to są kraje. Najczęściej rządzone przez kacyków, skrajnie islamskie, finansujące dżihad lub mafijne. Korea Północna, arabscy terroryści. Najmniej wierzę w Ruskich, chociaż ich też bym nie wykluczał. Mogliby posłużyć się państwami zależnymi, marionetkowymi, choćby Syria.

– Nieźle. –  Minister był wyraźnie zadowolony. – Interesuje się pan polityką?

– Czasem poczytam i pooglądam co nieco, ale dużo mniej, niż kiedyś. Wie pan – Uśmiechnął się – po COVID wirusolodzy mają pełne ręce roboty. Poza tym prasa i Internet to ściek i zalew fejk newsów, ciężko jest odróżnić, co jest prawdą, a co kłamstwem.

– Drugi wariant?

– Mutacja jednego z istniejących wirusów lub wirus starożytny, który był zahibernowany kilkanaście tysięcy lat. To jest możliwe, choć to, co przeczytałem. – Grzesiak westchnął. – Zachowanie wirusa w warunkach laboratoryjnych jest absurdalne. Żaden nie był nigdy w stanie być jednocześnie martwy i żywy. A pacjenci żyli, mimo całkowitego pozbawienia ich płytek krwi i krwinek czerwonych, których rolę przejęły wirusy. Oznacza to, że nie można go zabić bez zniszczenia organizmu nosiciela, bo wszystko, czym go potrafimy kontrolowanie zainfekować, nie powoduje jego permanentnej śmierci, a inne metody, które są skuteczne, zabijają nosiciela.

Zatrzymał się na chwilę.

– Zna pan pojęcie „Kot Schroedingera”? – Tym razem to szef ministerstwa potwierdził skinięciem i upił łyk herbaty, wpatrując się bacznie w Grzesiaka. – Ten wirus trochę tak się zachowuje. To znaczy, że może oszukiwać organizm nosiciela i udawać martwego. Rozmnażać się w tym stanie, a później zaatakować. Jeśli to prawda – Zawahał się – jeśli to jest prawda, to ktoś lub coś może zabić świat. – Usta zaczęły mu drżeć.

– A trzeci wariant? – Minister zatrzymał na nim wzrok.

– Brzmi jak fantastyka, ale coś, co przybyło do nas spoza ziemi.

– Gdybym panu powiedział, że nie ma pan racji, a jednocześnie ją pan ma? – Grzesiak zbity z tropu otworzył usta. – Obiecałem panu, że uzupełnię brakujące elementy układanki. W dużym skrócie, cywile przypadkowo odkopali coś na Wolinie. – Przez kilka kolejnych minut minister opowiadał Grzesiakowi w zasadzie to samo, co kilka godzin wcześniej Antczakowi, tyle że bez prezentacji. – Czy teraz rozumie pan, jak ważna jest nasza rozmowa? – Wzrok ministra był śmiertelnie poważny. – Proszę wracać do domu, pożegnać się z żoną, a jutro przyjechać z powrotem tutaj, chciałbym, żeby poprowadził pan zespół, który będzie pracował nad lekiem zwalczającym wirusa.

Kwadrans później skołowany wyszedł z gabinetu i eskortowany przez SOP, czytał w samochodzie pozostałe materiały. Nie wierzył w to, na co padał jego wzrok, ale fakty temu nie przeczyły. Zbliżało się coś, przed czym ludzkość mogła się nie obronić. A jeśli spełniałby się wariant pesymistyczny, to…

To nie chciałby być teraz tutaj. I gdziekolwiek indziej.

– Och, och, och, och!!!– Jęknęła kilkukrotnie, za każdym razem coraz wyżej i głośniej, wypełniona nim po brzegi, a Paweł czuł, że zaraz na nim dojdzie. Kręciła się wokół niego, jak tancerka poledance, ujeżdżając mokre okręgi po jego podbrzuszu i wcierając soki w skórę.

Kilkanaście ruchów wystarczyło do spazmatycznej eksplozji i nerwowego zaciśnięcia ciała. Cierpliwie czekał, aż opadnie na niego. Rudy pęk włosów przesłonił mu cały świat i trwali tak przez chwilę. Jemu nie udało się skończyć, mimo że pompował ją na misjonarza i od tyłu przez dobre pół godziny, a na koniec dosiadła go celowo, żeby rozlał się w niej, tak jak lubiła. Czuł się trochę winny, bo bardzo się starała, ale jego myśli były zbyt przesłonięte wizytą w KPRM, żeby skupić się całkowicie na seksie.

– Nie chcesz skończyć? – Trzymała dłoń na spoczywającym na udzie członku.

– Nie dam rady, przepraszam – odparł nieobecnym głosem.

– To coś poważnego, prawda? –  Leżąc z głową na jego ramieniu, muskała opuszkami palców owłosioną klatkę piersiową i brzuch. Dochodziła do siebie po orgazmie. – Kiedy nie kończysz, to wiem, że martwisz się czymś.

– Mariolka, Mariolka. – Jedno spojrzenie wystarczyło do stwierdzenia, że był myślami daleko od niej.

– Pawełku, musisz mi powiedzieć. To nowa epidemia? – Słyszał strach w jej głosie. I wiedział, że musi, mimo że bardzo tego nie chciał.

– Nie mogę, wiesz, że grozi mi za to nawet dożywocie. To zdrada stanu.

– Och, nie chrzań Grzesiak! Jestem twoją żoną, przecież nie będę o tym rozmawiała z koleżankami z pracy czy z Dominiką. – Najlepsza przyjaciółka żony była blokowym Radiem Wolna Europa, kiedy coś jej się powiedziało „w tajemnicy”, można było z praktycznie stuprocentowym prawdopodobieństwem założyć, że to coś przestało być tajemnicą w momencie jej przekazania.

– Skarbie, nie mogę no. – Bronił się jeszcze, ale w jej wzroku dostrzegł ten instynkt bulteriera. Chwyciła i nie zamierzała puścić.

– Słuchaj, jeśli to kolejna epidemia, muszę to wiedzieć, żeby przygotować rodziców, przecież wiesz, że ojciec ma chore serce. – No tak, stary pisowski cap ma słabą pikawę. Paweł nie lubił teścia, który kojarzył mu się ze spoconym, krzyczącym politrukiem z lat dziewięćdziesiątych. Albo Gabrielem Janowskim.

– Paweł? Słyszysz mnie?

– No dobrze, powiem ci. Ale jeśli to wypłynie gdziekolwiek i powtórzysz to choćby matce, pójdziemy oboje siedzieć, w najlepszym wypadku. – Mariola patrzyła na niego wyczekująco. – Co byś sobie pomyślała, gdybyś dowiedziała się, że grozi nam śmiertelnie niebezpieczeństwo, ale nie spowodowane czynnikiem ludzkim, choć ludzie będą brać w tym udział?

– Skarbie, nie baw się ze mną w zgaduj-zgadulę.

– Bo jak powiem ci to wprost, to weźmiesz mnie za nienormalnego. Albo stwierdzisz, że znowu cię wkręcam.

– Pawełku, proszę cię. – Widziała po jego twarzy, że to nie żarty. W oczach, mimo że potrafił świetnie się maskować, widać było strach. – Obiecuję, że wysłucham cię do końca.

– Grozi nam coś, co spowoduje ogromną katastrofę.

– Nic z tego nie rozumiem, znowu mówisz zagadkami. Paweł, no! – Uniosła się na łokciu. – Boję się ciebie, kiedy taki jesteś. Enigmatyczny. Chcesz sprzedać mi coś złego w taki sposób, żebym się nie bała. Za długo cię znam, Grzesiak.

– Też się boję, maleńka. – Nachylił się nad nią i pocałował. – I nie jestem sprzedawcą, tylko lekarzem.

– Musisz mi powiedzieć. – Chwyciła go za podbródek.

– Nie uwierzysz… – Zawahał się  – Ale przeczytałem dzisiaj coś… – Urwał.

– Pandemia? – Uniosła głowę, bała się odpowiedzi.

– Nie.

– To co, jeśli nie pandemia?

Cisza.

– Paweł? – Wyczekujący wzrok palił go w twarz.

– Sam w to nie wierzę.

        – Za chwilę pójdę po linę, noże, zwiążę cię i zacznę tortury. – Zażartowała, ale widząc jego przerażony wzrok, chęć do heheszkowania szybko jej przeszła.

– Wierzysz w moce nadprzyrodzone? Nie mówię tu o Bogu, Szatanie czy innych, kościelnych postaciach, tylko o duchach, nieumarłych.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem, milcząc.

– Dzisiaj dowiedziałem się, że całej ludzkości grozi wyginięcie z powodu nieznanego wirusa, który – zawahał się, nie wiedząc, jak to powiedzieć. W końcu uznał, że powie wprost, tak jest najłatwiej. – Który zamienia ludzi w zombie.

Zamarła, próbując zrozumieć, czy usłyszała to, co jej się wydawało.

– Zombie? Żywe trupy? Ty jednak coś piłeś albo brałeś.

– Jestem absolutnie poważny. I przerażony najbardziej w życiu.

– Kochanie, o czym ty mówisz, przecież zombie nie istnieją. – Włożyła mu palce między włosy. – Jesteś przemęczony, zaczynam się o ciebie bać.

– Tak, wiem, jak to brzmi. Ale to jest prawda. Widziałem zdjęcia, czytałem materiały. To są zombie i to już się dzieje albo zaraz zacznie dziać. Grozi nam apokalipsa nieumarłych.

– Ty naprawdę mówisz poważnie!– Zerwała się wystraszona.

– Dawno nie byłem tak poważny. Nie możesz tego absolutnie nikomu powtarzać, rozumiesz? Mariola! – Podniósł głos, skuliła się ze strachu i odsunęła instynktownie.

– Nie wyglądasz, jakbyś brak narkotyki. Może ci coś wstrzyknęli. Pokaż oczy. – Zajrzała mu wprost w tęczówki, trwali tak chwilę.

– Normalne. Nie, przecież ty mnie wypuszczasz. Lubisz czasem takie kretyńskie żarty, które są na tyle prawdziwe, że się wkręcam. Ty kłamco. – Z uśmiechem wbiła palce w jego tors.

– Przestań. – Zabrał jej rękę. – Powinniśmy zastanowić się, gdzie uciekać. Niedługo w Warszawie nie będzie bezpiecznie.

– Może to jakiś test, gra. Jak mam uwierzyć, że zaatakują nas zombie. A po mnie może przyjść rodzina z pobliskiego cmentarza. – Próbowała zażartować.

Grzesiakowi jako mieszkańcowi warszawskiego Bródna przypomniało się nagle, że mieszka niedaleko od drugiej co do wielkości warszawskiej nekropolii.

– O kurwa, niedaleko nas jest Cmentarz Bródnowski. Ubieraj się. – Zapalił światło. – Musimy uciekać, do Rembertowa, tam jest jednostka wojskowa. – Paweł zaczął się zastanawiać, czy go wpuszczą, mimo że miał stopień pułkownika  i uprawnienia, jakich ma może kilkadziesiąt osób w kraju.

– Jak to do Rembertowa?! Jaka jednostka?! – Każde jej słowo brzmiało coraz bardziej piskliwie.

– Skarbie, proszę. – Ukląkł półnagi na łóżku i objął jej twarz dłońmi. – Nie odbiło mi, nie brałem narkotyków ani nie zostałem nimi nafaszerowany. Musimy jechać, po drodze ci wytłumaczę. – Pocałował ją. – Musimy naprawdę jechać. – Zaakcentował każde słowo.

Kręcąc głową, oddała pocałunek i ruszyła w kierunku szafy.

– Chwilą, przecież chyba mam rozwiązanie. – Wyjął telefon, który otrzymał trzy godziny temu. – Panie ministrze, przepraszam za późną porę. – Przeszedł do konkretów bez uprzejmości, a rozmówca odebrał po jednym sygnale, chyba również nie spał. – Mieszkam blisko cmentarza Bródnowskiego, obawiam się – zawahał się – wie pan czego. – Inwazja zombie brzmiała tak absurdalnie, że dalej nie chciała mu przejść przez gardło. – Pomyślałem, że jednostka w Rembertowie to dobre miejsce, żeby się ukryć.

– Dobrze. – Przytaknął trzy razy, rozmówca mówił szybko i zwięźle. Mariola wpatrywała się w niego z niepokojem. – Natychmiast się tam udam, dziękuję za pomoc. – Rozłączył się bez słowa pożegnania.

– Teraz rozumiesz? – Dwadzieścia minut później skończył opowiadać milczącej żonie, czego dowiedział się godzinę wcześniej w ministerstwie. Kilkunastoletni Focus z piskiem opon zjechał z ronda Strażacka na Wygodzie. – Dowiedziałem się o tym jako pierwszy z epidemiologów, ale o dziwo nie zamknęli mnie jako kluczowego personelu, kazali jechać do domu i wrócić jutro. – Podrapał się po głowie.

– Co my teraz zrobimy? –  Zapytała cicho. – Co z moimi rodzicami, przecież musimy ich ratować.

– Na razie musimy ratować siebie. – Przeciął jak wariat puste skrzyżowanie Marsa i Żołnierskiej, minutę później podjeżdżając pod bramę.

– Doktor Grzesiak. – Okazał legitymację wartownikowi. Stopień  często przydawał się w takich sytuacjach.

– Wiemy, że miał pan do nas przyjechać, pułkowniku. – Wartownik w stopniu starszego szeregowego zasalutował, obejrzał dokładnie legitymację Grzesiaka i zajrzał do wnętrza samochodu.

– Żona? – Paweł skinął głową na potwierdzenie. – Zapraszam panią pułkownikową w nasze gościnne progi. – Próbował zażartować, ale Mariola była zbyt zdenerwowana, żeby żartować i zareagowała nerwowym uśmiechem.

– Ministerstwo uprzedziło nas, że pan przyjedzie. – Major Czubak, dowódca jednostki zasalutował i podał rękę Grzesiakowi.

– No tak, tak, przyjechałem, ale tylko po to, żeby przywieźć żonę i zaraz lecę.

– Jak to? Gdzie jedziesz?! – Zaniepokojona Mariola natychmiast zareagowała piskliwym, panicznym krzykiem.

– Skarbie, przecież chyba rozumiesz, że jako doktor epidemiologii muszę tam wrócić, mówiłem ci przecież.

– Ale co ja mam robić? Co z moimi rodzicami?

– Panie pułkowniku, pozwolę się wtrącić, możemy podjechać po państwa rodziców i zabrać ich tutaj. – Czubak, wyczuwając potencjalną histerię żony Grzesiaka chciał uniknąć problemu po jego wyjeździe.

– Majorze, nie mogę tego od pana wymagać. To cywile. Zna pan sytuację?

– Wiem tylko, że mamy od wczoraj Alfę, ale nic więcej.

– Ok, przykro mi, ale ja również nic więcej nie wiem. – Grzesiak skłamał gładko, samemu dziwiąc się, jak łatwo mu to przyszło.

– Proszę dać sobie pomóc, doktorze. – Czubak wyjął służbowy telefon i wybrał numer. – Jeden samochód, kierowca plus jeden człowiek. – Bez powitania rzucił polecenie. – Tak, na cito. Adres zaraz dostaniecie. – Zakrył słuchawkę i spojrzał pytająco na Mariolę, która podała mu dane adresowe. – Tak, dokładnie tak. To ma priorytet zero. Dziękuję. – Rozłączył się.

– Załatwione, rodzice za godzinę będą tutaj, a pani pułkownikowa nie była jeszcze w naszej kantynie. – Uśmiechnął się do Marioli. – Zapraszam na wczesne wojskowe śniadanie. I proszę zadzwonić do rodziców, uprzedzając, że wpadnie po nich przystojny starszy szeregowy.

– Dostałem telefon. – Grzesiak wrócił po chwili nieobecności. – Jednak nie muszę jechać do KRPM teraz, mam się tam pojawić z samego rana. Jest druga.

– A widzi pan, pułkowniku? Wszystko się dobrze ułoży. – Jowialny nastrój Czubaka powoli zaczynał działać też na Pawła, a na twarzy Marioli odmalowała się ulga. – Zapraszam oboje państwa do kantyny na porządne, wczesne śniadanie, później pan się zdrzemnie, pułkowniku i pojedzie do premiera.


Z trudem podniosła się z łóżka. Od kiedy przestał przyjeżdżać, miała problemy z pójściem do toalety i wstawała coraz rzadziej. Mimo to znajdowała w sobie siłę, żeby dotoczyć się do lodówki, o dziwo wciąż działającej i pochłonąć kolejną porcję jedzenia. Jedzenia kurczącego się w zastraszającym dla niej tempie. Z przerażeniem obserwowała malejące zapasy i niczym narkomanka przeliczała, ile porcji pozostało jej do skonsumowania, zanim ostatnia półka lodówki będzie pusta.

Panie Boże, nie pozwól mi umrzeć z głodu. – Modliła się w duchu.– Nigdy nie byłam twoim dzieckiem, nie chodziłam do kościoła, ale jestem dobrym człowiekiem i nie chcę umrzeć.

W testach IQ osiągnęła wynik niecałych osiemdziesięciu punktów, więc plasowała się w dole drabinki i miała małe szanse na dobrą pracę, nieźle zarabiającego męża, dzieci na poziomie czy życie lepsze, niż nędzna wegetacja. W szkole rówieśnicy naśmiewali się z niej, nauczyciele traktowali jak wioskowego głupka, a ona sama dawała sobą pomiatać, szukając jedynie akceptacji i choć niewielkiego zainteresowania.

Tak, aby nie być ignorowaną, a ociupinkę lubianą.

Pierwszy raz na seks zgodziła się w wieku nastoletnim lat, w zasadzie nie mając pojęcia, na co się zgadza. Mimo iż taki wiek inicjacji seksualnej to w obecnych czasach nie sensacja czy wybryk, w jej przypadku wydarzyło się to zbyt wcześnie. Była zachwycona tym, że ktoś w końcu zainteresował się nią i chciał z nią rozmawiać. Dwóch kolegów z klasy przekonało ją, żeby poszła z nimi do męskiej toalety. Zmusili, aby klęknęła i próbowali nauczyć ją seksu oralnego. Szło to opornie i nie za bardzo potrafiła sobie poradzić, więc sami dokończyli dzieła i spuścili się jej na twarz oraz ubranie.

Kilka tygodni później cała szkoła wiedziała, że obciąga. Żeńska część naśmiewała się z niej mniej lub bardziej otwarcie, męska co rusz zaciągała do toalety, gdzie sperma tryskała w jej kierunku raz po raz.

W końcu wieści dotarły do nauczycieli (notabene jeden z nich zauważył zaschnięte strumienie nasienia na jej ubraniu podczas lekcji) i dyrekcji. Do szkoły został wezwany ojciec i w porozumieniu z kuratorium przeniesiono ją do szkoły specjalnej. Oboje, czyli ojciec, który był prostym, mężczyzną z podstawowym wykształceniem, ubogim zasobem słownictwa, społecznie oraz socjologicznie ograniczonym, oraz dyrektor, będąca jego przeciwieństwem nie mieli problemu ze zrozumieniem, że jej pozostanie w tej szkole, w najlepszym wypadku skończy się gwałtem w najbliższej przyszłości, a najgorszym… O tym woleli nie rozmawiać, dobrze wiedząc, że muszą ją stamtąd zabrać.

Na początku była nieszczęśliwa. Uwielbiała seks, mimo że żaden penis nie był kiedykolwiek w jej wnętrzu, to od dwóch lat namiętnie masturbowała się w swoim pokoju – o czym ojciec wiedział, ale o dziwo nie poruszał tematu –  przy podebranych mu magazynach pornograficznych, przedstawiających seks we wszystkich możliwości kombinacjach damsko-męskich, często brutalny i wulgarny. Szczególnym uwielbieniem darzyła zdjęcia, przedstawiające penisy ejakulujace na kobiece twarze, piersi oraz zdjęcia spermy, wyciekającej z kobiecych narządów rodnych i odbytu. Miała przy tym niewiarygodnie mocne orgazmy, niektóre tak potężne, że nie była w stanie przypomnieć sobie, co działo się tuż przed szczytowaniem i w trakcie.

Odcinało jej świadomość.

A obciąganie w szkole? No cóż, to traktowała jako substytut (oczywiście nie znając tego zbyt wysublimowanego dla niej słowa, oznaczającego zamiennik) seksu i dobrze się przy tym bawiła. Podobał jej się zapach i smak spermy oraz fakt, że w końcu miała w jej mniemaniu nad kimś kontrolę, jak nad tymi chłopcami, których doprowadzała coraz wprawniejszymi ustami i dłońmi do szaleństwa.

I czuła się potrzebna.

W nowej szkole uczniowie bali się jej. Nie imponowała wzrostem, ale posturą już tak, przy niecałych stu siedemdziesięciu centymetrach wzrostu ważyła prawie dziewięćdziesiąt kilo, a ogromne melony, z których była coraz bardziej dumna, stały się szybko obiektem westchnień praktycznie wszystkich uczniów. Często wyobrażała sobie, jak koledzy z klasy siedzą w ławkach, a kiedy ona wchodzi do klasy i zaczyna się rozbierać, onanizują się, kończąc na jej ciele tam, gdzie tylko mają ochotę. Podglądali ją nawet nauczyciele, cześć z nich, zwłaszcza wuefista, w ogóle się z tym nie kryła. W końcu zorientowała się, że może wykorzystać atut swojej fizyczności do… skaptowania chętnych na seks. Oczywiście intryga w jej wykonaniu była mocno naiwna, ale manipulowani koledzy byli równie prości umysłowo, co ona, więc ochoczo zgodzili się na to, co miało później nastąpić.

Niestety, jak to w przypadku pierwszego seksu zazwyczaj bywa, przyjemności miała z tego niewiele, a więcej rozczarowania. Pierwsi partnerzy seksualni w liczbie dwóch mimo oczywistych chęci, z powodu braku doświadczenia spuścili się w nią po kilkunastu sekundach i kilku ruchach frykcyjnych. Drugi z nich dodatkowo miał opór, żeby wejść w nią po wytrysku pierwszego, ale zmusiła go, chcąc poczuć coś na kształt przyjemności. Kiedy wystrzelił po niewiele krótszym czasie, niż jego poprzednik, rozczarowana i zirytowana nieudolnością chłopców wygoniła ich z domu (a zabrała ich do siebie podczas całodniowej zmiany ojca w kopalni) i masturbowała się zawzięcie przez kolejną godzinę, mając cztery orgazmy i czując, jak ich ciepłe nasienie wypływa jej po palcach i zasycha na skórze oraz wejściu do odbytu.

Niecałe trzy miesiące później ojciec chciał wyrzucić ją z domu, ale ostatecznie dał się przebłagać i dostała ostatnią szansę. Wydał wszystkie oszczędności na nielegalną skrobankę i ostrzegł, że jeśli zacznie brakować im pieniędzy, będzie musiała pójść do pracy.

– A że nikt cię nie przyjmie, bo jesteś zbyt głupia – podsumował – to będziesz musiała robić to, co lubisz najbardziej. Czyli dawać dupy! – Wykrzyknął i uderzył ją w twarz. – Twoja matka przewraca się w grobie, ty kurwo! – Splunął na nią i wyszedł.

Płakała przez kolejne kilka godzin, a później poprzysięgła sobie, że już nigdy nie będzie jej dyktował, z kim będzie się pieprzyć.


Jestem cholernym dziadem. Dziwię się, że któraś z nich chce jeszcze ze mną spać. – Antczak odpalił papierosa od zapalniczki kuchennej (pozostałe pogubił w trakcie pijackich eskapad) i wpisał hasło w laptopie. Niecałe dziesięć minut wcześniej obejrzał się w lustrze i stwierdził, że jeszcze kilka lat i będzie miał lustrzycę trzeciego stopnia, chyba że wcześniej walnie w kalendarz na zawał albo wylew. Nie było to coś, co go uszczęśliwiło, ale nie przejął się zbytnio.

Każdy na coś umrze.

Po pierwszej pięćdziesiątce sięgnął do szuflady. Ukrytą tam fifkę nabił suszem z małego słoiczka, podpalił, zaciągnął się dwa razy i schował szkło na swoje miejsce.

– Na trzeźwo się nie da – mruknął i wrócił do klikania.

Kilka minut później solidnie zamroczony przeglądał materiały, z którymi miał się zapoznać. Nawet w tym stanie wystarczył mu rzut oka do stwierdzenia, że dziwaczne pismo na pergaminie na pewno nie należy do języka wenetyjskiego, charakterystycznego dla kultury Wenedów. Potarł oczy i zafascynowany zdjęciem wpatrywał się w nie dobre kilka minut.

– Pozostali Gotowie i Wandalowie. – Zatarł ręce i wypił kolejną pięćdziesiątkę, zagryzając kiełbasą i ogórkami kiszonymi. – To nie wygląda na pismo Gotów. – Zdziwiony podniósł oczy, szukając książki na półce nad głową. Chwilę później nerwowo przerzucał kartki, po czym zatrzymał się i przybliżył kartkę do ekranu, porównując litery z pergaminu i książki.

– To też nie jest to. – Myślał, że się pomylił. Ale nie, to nie byli Gotowie.

Często mówił do siebie na głos w trakcie pracy, to pomagało mu zebrać myśli.

Kolejne dwie książki wylądowały na biurku. O Wandalach było wiadomo bardzo niewiele. Najpierw podbili zachodnie Cesarstwo Rzymskie, a potem ich podbiło Bizancjum. Nie zachowało się po nich praktycznie nic. Poza tym na Wolinie żyli przed pierwszym wiekiem naszej ery.

– Kurwa. – Westchnął i wypił kolejną pięćdziesiątkę. To jest pismo europejskiego ludu. I to raczej wschodniego, a nie germańskiego. Nagle zaświtała mu pewna myśl. Postanowił wykorzystać nową znajomość.

– Dobry wieczór, panie ministrze. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. – Gładko skłamał, po usłyszeniu „słucham”.

– Oczywiście, że nie. – Głos ministra był rzeczowy i twardy.

– Czy mamy informację, w jakim języku albo językach spisane były pozostałe swoje?

W słuchawce zaległa cisza.

– Ciekawe pytanie. Nie wiem, ale dowiem się. Proszę czekać na telefon. – Połączenie zakończyło się.

Wpatrywał się w ekran, próbując wymusić, aby zaświecił charakterystycznym blaskiem. Co wydarzyło się dokładnie trzy minuty później.

– Mam na pana odpowiedź. – Antczak nie zdążył się odezwać po odbiorze połączenia. – Aha, ma pan zamontowany zagłuszacz sygnału w telefonie od nas. Nie znajdzie go pan, więc proszę z łaski swojej nie grzebać w środku.

– Mam świadomość, że moja nora, w której obecnie przebywam, jest pewnie cała nafaszerowana przez was elektroniką, ale poza okazjonalnym paleniem zioła nie robię niczego nielegalnego. – Antczak miał gdzieś kurtuazję. – W tyłek też mi włożyliście nadajnik?

– Zakłócamy, aby nikt nie mógł pana podsłuchać. Spokojnie. – W głosie ministra po raz pierwszy wybrzmiała nuta rozbawienia. – Proszę posłuchać, bo to jest bardzo ważne. Każdy z języków był językiem lokalnym, ale, co jest jeszcze ważniejsze, badacze mimo rozpoznania języka nie byli w stanie odszyfrować treści.

– Jak to nie byli w stanie odszyfrować treści? – Zdziwił się Antczak. – Przecież jeśli coś jest napisane po polsku, to czytamy to automatycznie, znając język.

– Zgadza się. – Głos ministra pozostał niewzruszony. – Jednak w tym przypadku mimo rozpoznania składni, charakterystycznych zwrotów, pergaminy były nie do odczytania.

– Nie rozumiem.

– Patrzył pan kiedyś na coś i wiedział, że pan to zna, ale jednocześnie nie potrafił pan zrozumieć, co pan widzi?

– Nie, nie do końca rozumiem. Istnieje coś, co nazywa się rozpoznawanie językowe, ale nie wiem, czy ma zastosowanie w tym przypadku. Poza tym to nie jest ważne.– Antczak podrapał się po głowie. – Czyli to musieli być jednak Gotowie. – Zamyślił się.

– Czy mogę w czymś jeszcze panu pomoc? – Głos ministra wyrwał go kilkunastosekundowego letargu.

– Przepraszam pana, bardzo mi pan pomógł, być może niedługo będę znał rozwiązanie.

– To będzie najlepsza wiadomość w zaistniałej sytuacji. Dobranoc. – Tak jak kilka minut temu minister rozłączył się, tym razem żegnając.

Jerzy wrócił do analizy dokumentu.

Cztery godziny później obudził się, drzemiąc na stole. Poderwał się gwałtownie, jak ze złego snu, mimo że nic mu się nie śniło i spojrzał na ekran telefonu. Bateria była na skraju rozładowania, ale uwagę przykuło coś innego.

Zaraz, przecież to wygląda na bok figury. – Umysł czasem płatał mu nieobliczalne figle, z których wynikało coś niespodziewanego. Najczęściej niekorzystnego dla niego samego. Gapił się przez chwilę na ekran, po czym przesunął po nim palcem i zwrócił uwagę, że poziom zbliżenia na ekranie wynosi…

Dwa miliony do jednego. Tak jakby przypadkowo kliknął ekran przez sen (a może był tak pijany, że nie pamiętał tego faktu) i wykonał maksymalne zbliżenie otwartego pliku. Oryginalne litery pergaminu zawierały kod, ukryty w piśmie, czyli każda z nich składała się z setek liter, pozornie chaotycznie ułożonych!

Tego żadna z nacji zamieszkujących w tamtych czasach Wolin nie potrafiłaby zrobić. Bez specjalistycznego sprzętu nie potrafiłby tego wykonać również statystyczny Kowalski w czasach obecnych.

Antczak czuł, że rozszyfrowanie kodu nie wymaga wiedzy kryptograficznej i że jeśli znajdzie klucz, rozwiąże zagadkę w okamgnieniu. W przeciwnym wypadku patrząc na liczbę znaków, potrzebny byłby w jego mniemaniu komputer kwantowy. A takiego sprzętu nie miał i raczej mieć do swojej dyspozycji nie będzie.

Nagle zamarł i przypomniał sobie o koncie, do którego dostał dane do logowania.

Po kilku minutach przeglądał zdjęcia pergaminu na ekranie laptopa, przybliżając, oddalając i obracając je na różne strony. I paląc jak smok, papierosa za papierosem. Nerwowo rozejrzał się, po czym zniknął na 30 sekund i wrócił z pięćdziesiątką wódki i kawałkiem kiełbasy.

– Musi być jakiś klucz, to są figury. – Skrzywił się po wypiciu, ugryzł kawałek kiełbasy i pierdnął tak potężnie, że zastanawiał się, czy fotel biurowy pod nim nie pękł. W pokoju do smrodu papierosów, marihuany, czosnku z kiełbasy i ogórków doszedł fetor gazów Antczaka.

– O kurwa, ja pierdolę. – Zaklął siarczyście po kwadransie uporczywego wpatrywania się w ekran. – Wszystko widać, są odpowiednie zagięcia.

Wystarczyło złożyć mikroskopijne literki w trzech wymiarach. Antczak uwielbiał rysunek techniczny, dobrze znał też geometrię przestrzenną i płaską, kiedy litery zaczęły do siebie pasować, z podniecenia aż podskoczył i wzniósł zaciśniętą pięść.

Przed oczami pojawił się tekst pergaminu, nie należał do języka Gotów.

To był współczesny język polski, z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku.

Królestwem zgnilizny bękart rządził będzie.

Nieumarli żarłoczni, włóczący się wszędzie.

Przez kurwę upadł świat, na nic biadania.

Orgia pełna śmierci, trupy – pożądania.

To jakiś jebany bełkot. Albo wierszyk niedojrzałego maturzysty. – Wyjął ostatniego papierosa z paczki, podpalił i zaciągnął się mocno. Dym gryzł go w oczy, ale miał to gdzieś. – Królestwem zgnilizny bękart rządził będzie – przeczytał na głos. – Nie no, to jakieś pierdoły są. Dzwonię do niego. – Chwycił za telefon i wybrał numer.

– Panie ministrze, przepraszam, ale mam rozwiązanie.  – Przeszedł do konkretów tuż po słowie „halo” po drugiej stronie. – Wysłałem to panu przed chwilą, ale musiałem zadzwonić. Proszę słuchać.

– Tak, słucham pana. – Głos ministra był wyprany z emocji. Jakby miał wszystkiego dość.

– Wszystko w porządku?– Antczak był zbity z tropu.

– Nie do końca. – Jerzy nie spodziewał się takiej odpowiedzi. – Obawiam się, że takich, jak nasi uciekinierzy na całym świecie są już setki, jeśli nie tysiące. Dostaliśmy wiadomości z Chile i Australii. Z innych krajów jeszcze nie, ale to kwestia czasu.

– Co? – Pomyślał, że się przesłyszał. Nie spodziewał się, że to stanie się tak szybko. W historiach z happy endem i książkach najczęściej tym dobrym udawało się w takich sytuacjach przygotować do dramatycznego odparcia ataku, a elfy albo krasnoludy dostarczały magiczną broń przeciwko złu.

Oni mogą nie mieć czasu.

– Tak. Ale słucham pana, co udało się ustalić? – Antczak odniósł wrażenie, że nawet gdyby podał mu informację, o odkryciu położenia Bursztynowej Komnaty, tamten podziękowałby i rozłączył się bez pożegnania.

Jerzy przedstawił mu krótko opis i przeczytał wiersz. Na koniec dodał.

– Wie pan, co jest w tym wszystkim najciekawsze? Dlaczego nie byłem w stanie odczytać pisma, ale czułem, że jest słowiańskie, nasze? Bo jego obraz był odwrócony. Tak, jakby wydrukować to na przezroczystej kartce i odwrócić na stole na drugą stronę, rozumie pan? Oni byli cholernie sprytni, nie wydaje mi się, że Goci byliby to w stanie stworzyć.

– Myśli pan, że to obca cywilizacja albo zaawansowany rozwojowo lud zostawił, a później zniknął?

– Brzmi to trochę, jak książki Lema – Zawahał się – ale tak, jeśli miałbym postawić na to jakieś pieniądze, to wybrałbym ten wariant. No dobrze, ale co ten zapis oznacza?

– Nie wiem. – Minister był szczery. – Jeśli miałbym wygłosić publiczną opinię, to brzmi jak quasi religijny bełkot, ale jeśli pyta mnie pan prywatnie, nie jako ministra – zawiesił na chwilę głos – to według mnie zapowiada przyjście bękarta, który zmieni nasz świat. Kogoś w stylu Jezusa.

– Proszę wybaczyć, ale to brzmi jak bełkot i dobrze pan o tym wie.

– Jak bełkot brzmiały również opowieści o zombie, a widział pan zdjęcia, prawda? – Minister zripostował, a Antczakowi zabrakło argumentów. – Ci wszyscy nieumarli, którzy pojawili się na całym świecie to zapowiedź apokalipsy. Ale to tylko moje zdanie. – W słuchawce zaległa cisza.

– Co dalej? – Jerzy zadał słuszne pytanie.

– Proszę przesłać raport aplikacją, jeśli będzie pan potrzebny, odezwiemy się do pana. I proszę koniecznie uważać, żeby nie zbliżać się do cmentarzy. Jeśli uda się nam przeżyć, Polska i świat o panu nie zapomni.

– Ale skoro to już się dzieje, to świat z chwilę ogarnie apokalipsa.

– Na razie wszystko jest trzymane w głębokiej tajemnicy, ale pewnie godziny dzielą nas od ogólnoświatowego chaosu. – Minister wypowiadał te słowa tak, jakby czytał informacje z promptera. – Jeśli chce pan kogoś uratować, wywieźć gdzieś daleko, to ma pan kilka, maksymalnie kilkanaście godzin, nawet dzisiaj popołudniu może być za późno.

– Dziękuję panie ministrze, czy – Antczak zawahał się – w razie problemów mogę użyć legitymacji, która od pana dostałem?

– Tak. – Minister wydawał się być zaskoczony pytaniem. – Ma pan darmowe przejazdy komunikacją krajową, każdą, dopóki będzie ona działać. – Podkreślił. – Proszę na siebie uważać i zabrać ze sobą telefon, który panu daliśmy. Ma włączony lokalizator, jeśli nada pan SOS, łatwo pana znajdziemy.

O ile będziecie w stanie. – Antczak dodał w myślach.

– Dziękuję. – Powiedział na głos, ale zorientował się, że połączenie zostało przerwane.

W słuchawce zaległa cisza. Miał momentami wrażenie, że rozmawiał z robotem. Albo z AI. Chwilę później głos ministra nabierał empatii oraz  emocji. Przez dłuższą chwilę z niedowierzaniem gapił się w ekran smartfona.

– Polityka. – Pokręcił głową. – Ten człowiek jest śliski jak wąż.

Wrócił do pakowania walizki. Stwierdził, że musi zobaczyć, czy do Hajnówki jeżdżą bezpośrednie pociągi. Odkąd zabrano mu prawo jazdy za prowadzenie pod wpływem, nie siadał za kółko. Trzy i pół promila w wydychanym to nie pikuś, a biorąc pod uwagę fakt, że przed zatrzymaniem o mało nie przejechał policjanta z „suszarą”, a podczas aresztowania stawiał czynny opór, może mówić o wielkim farcie, że skończyło się na gigantycznej grzywnie, wynoszącej pięćdziesiąt tysięcy złotych oraz dwustu godzinach prac społecznych i zakazie prowadzenia pojazdów na pięć lat.

Jednak dobra opinia jako naukowca oraz znajomości, w tym była żona w służbach specjalnych czasem mogą pomóc, nawet biorąc pod uwagę fakt, że jego eks to wredna suka.

Podskoczył, kiedy kilka sekund później ekran spowił się blaskiem od nieznanego mu numeru.

– Jerzy? – Głos wywołujący jego imię obudził w nim uczucia, których nie doświadczył od ponad dwudziestu lat, wybrzmiewając w jego uchu. Pierwsze, co przyszło mu na myśl, to pytanie „dlaczego teraz?”, a drugie „kto i co jeszcze?”.


– Ina? – Zapytał z niedowierzaniem.

– Nie spodziewałeś się mnie, prawda? – MimoMimo że nie widział jej ponad dwadzieścia lat, rozpoznał jej głos w sekundę.

– Nie, nie spodziewałem się. – Roztargniony próbował rozmawiając z nią jednocześnie pakować walizkę,

Hajnówka – W głowie brzęczało mu jedno słowo. – Tam truposze tak szybko nie dotrą.

– Potrzebuję twojej pomocy. – Wypaliła bez ogródek.

– Wiesz Ina. – Przystanął i otworzył usta ze zdziwienia. – Pomijając fakt, że rozstaliśmy się ponad dwie dekady temu w niezbyt przyjaznych okolicznościach, obecnie jestem nieco zajęty. – I zamierzam spierdalać stąd, jak szybko się da, dodał w myślach.

– Jerzy, to sprawa życia i śmierci.

– Każdy tak mówi, a ja nie mam czasu i ochoty, żeby zbawiać ludzkość.

– Ale ja nie żartuję, Jerzy. Cały świat może upaść.

– Jak to „cały świat”? – Zamarł nad walizką. Ina nie mogła wiedzieć o tym, co się dzieje. Jeszcze nie teraz. – Słyszę o tym po raz kolejny na przestrzeni ostatnich kilku dni.

– To znaczy, że ty też wiesz? – Jej głos brzmiał, jakby właśnie usłyszała o tym, że Jezus zmartwychwstał.

– Nie wiem, o czym miałbym wiedzieć. – Odbił piłeczkę i usiadł na łóżku, kompletując skarpetki do pary.

– Posłuchaj. – Zawiesiła na chwilę głos. – Nie widzieliśmy się naprawdę długo, ponad dwadzieścia lat.

Co ty kurwa nie powiesz. – Skomentował w myślach.

– Wiem, że to może brzmieć idiotycznie, ale miałam wizje i sny.

– Ina, proszę cię. Dzwonisz do mnie po ponad dwudziestu latach i opowiadasz o jakichś wizjach, końcu świata. Piłaś coś? Bierzesz narkotyki? Bo tak brzmisz, jakbyś brała.

– Jerzy, proszę. Wysłuchaj mnie, choć raz do końca. – W jej głosie wybrzmiewał upór, który Antczak dobrze znał. Jak coś sobie upatrzyła, to nie było szans na odwiedzenie jej od pomysłu.

– No dobra. – Machnął zrezygnowany dłonią. – Co takiego widziałaś w tej wizji?

– Hordy nieumarłych, mordujących ludzi. Koniec świata.

Po drugiej stronie w słuchawce zaległa cisza.

– Jerzy? Jesteś tam.

– Jestem  – odparł ostrożnie po chwili. – Czy kontaktował się z tobą ktoś z rządu?

– O czym ty mówisz? To rząd o tym wie?

– Powiedz mi, co widziałaś. – Zignorował pytanie.

– Od mniej więcej pół roku mam sny. Regularnie śnią mi się sceny, gdzie – wzięła głęboki oddech. – Wiem, jak to brzmi, ale jestem świadkiem scen, gdzie hordy nieumarłych mordują ludzi. Jak z horroru, ale to jest na tyle realistyczne, że boję się, że to może być prawda.

– Co jeszcze? – Jerzy pomyślał, że zaczyna zachowywać się jak minister i uśmiechnął się w duchu, mimo że absolutnie nie było mu do śmiechu.

– Wczoraj, kiedy pracowałam, zemdlałam. Śniła mi się kobieta, która – Zawiesiła głos – powiedzmy, że później w tym śnie pojawił się głos.

– Ina, do brzegu!

– Cholera, Jerzy! – Pierwszy raz podniosła głos. – Tu, gdzieś w Polsce, mamy ukrytą matkę księcia ciemności. Wiesz, że jestem ateistką, przynajmniej w kościelnym tego słowa znaczeniu i, mimo że rozmawiam ze zmarłymi, nie wierzę w te kościelne bzdury o niebie i piekle. – Prawie wykrzyczała ostatnie słowa. Znał ją na tyle dobrze, że wiedział, iż mówi prawdę. – Ale ja WIEM i CZUJĘ – podkreśliła ostatnie słowa – że to był on. Jeśli nie szatan w biblijnym tego słowa znaczeniu, to wyjątkowo zła istota, która zamierza sprowadzić na świat swojego syna.

– Skąd to wszystko wiesz? To jakaś piramidalna bzdura. – Dzień wcześniej Jerzy rozłączyłby się i zablokował jej numer, ale po materiale od ministra i historii Iny coraz więcej elementów układanki kleiło się w całość. Mimo to część jego „ja” ignorowała fakty jako historię zbyt nieprawdopodobną, aby mogła wydarzyć się tutaj, obok.

– Bo mi to powiedział. – Wyszeptała. – Mam być świadkiem i prorokiem. Mam dać świadectwo temu, co ma się wydarzyć. – Bezwiednie zaczęła mówić, jakby czytała katolicką ewangelię. – Za jakiś czas, jeszcze nie wiem jaki, urodzi się jego syn, który spowoduje, że całą planetę pokryje mrok i nic nie uratuje ludzkości. Jednak jego plan ma wady. – W jej głosie pojawiła się nutka twardości. – Urodzić go musi kobieta, Polka, jedna z nas, a ja widziałam ją we śnie, wiem, jak wygląda. I jeśli ją znajdziemy, jego plan spali na panewce.

– Dlaczego? – Jerzy coraz bardziej gubił się w opowieści.

– Bo nie pozwolimy jej urodzić?

– Ale – Jerzemu nie wszystko się kleiło. – Jak dojdzie do, hm, zapłodnienia? Duch nieświęty zstąpi z piekła i nastąpi niepokalane poczęcie? – Zakpił. – Ina?

– A jak myślisz, skąd i po co ci wszyscy nieumarli? To oni mają ją znaleźć i zapłodnić!

– Kurwa, to już za dużo, nawet na mnie. – Antczak podniósł ręce w geście obrony, zapominając, że rozmawia przez telefon.

– Jerzy, jeśli coś wiesz, musisz mi o tym powiedzieć. A przede wszystkim, muszę dotrzeć z tym do władz państwowych.

– Władze już wiedzą o zombiakach, przepraszam, nieumarłych. – Poprawił się. – Ale ta cała historia o księciu ciemności brzmi tak nieprawdopodobnie, że chyba nikt w to nie uwierzy.

– Jurek. – Pierwszy raz zdrobniła jego imię. – Proszę cię, przez wzgląd na to, co nas kiedyś łączyło, uwierz mi. Nie widzieliśmy się ponad dwadzieścia lat, czy dzwoniłabym do ciebie z czymś, co nie byłoby poważną sprawą?  Przecież sam słyszysz, że nasze wersję pokrywają się i zazębiają.

Milczał przez dłuższą chwilę.

– Jurek? – Szepnęła, wyczuł, że jest bliska płaczu.

Wiedział, że nie może jej tak zostawić.

– W porządku. – Westchnął. – Gdzie jesteś?

– W Mysłakowicach.

– Gdzie? Co to za dziura? Myślałem, że mieszkasz w Warszawie.

– Wyprowadziłam się ze stolicy prawie dwadzieścia lat temu. – Uśmiechnęła się po raz pierwszy. – Mieszkam pod Jelenią Górą.

– Ja pierdolę. – Złapał się za głowę. – Przecież to jest jakieś sześćset kilometrów.

– Niecałe pięćset. – Poprawiła go.

– Mamy kilka godzin, myślę, że za pół doby rozpęta się piekło.

– Jak to? To ty o wszystkim wiesz? Skąd? – Ina bała się coraz bardziej.

– Nieważne skąd, ważne, że wiem. Dasz radę przyjechać tu sama? Do Warszawy. Samochodem to jakieś pięć, sześć godzin, powinnaś zdążyć.

– Mam zdiagnozowaną amaksofobię.

– Co? Co to jest?

– Strach przed prowadzeniem samochodu. Nie wsiądę za kółko, a jak próbuję, to następuje hiperwentylacja i mdleję.

– Ja pierd… – Zmełł przekleństwo. – Masz kogoś, kto cię podwiezie do Jeleniej Góry na dworzec kolejowy? Kogokolwiek? – W jego głosie zaczęła pobrzmiewać desperacja.

        – Chyba mam. – Pomyślała o Wolskim. Jego żona pewnie nie będzie zachwycona, tym bardziej, że patrzyła na Inę spod byka podczas kilku przypadkowych spotkań. Trudno, siła wyższa. – Tak, mam. Nie martw się tym.

– Musisz tam podjechać, mnie dojazd na Dolny Śląsk zajmie kilka godzin, w tym czasie Ty dojedziesz tam z tego zadupia i spotkamy się na miejscu.

– To nie jest żadne zadupie, tylko piękne miejsce! – Obruszyła się.

– Będziesz się ze mną spierać o walory turystyczne tego mysła coś tam, czy ruszysz cztery litery?! – Podniósł głos. Była starsza o ponad dwie dekady od chwili, kiedy ostatni raz widział się z nią, ale charakter pozostał ten sam, czasem trzeba było na nią huknąć, żeby zaczęła słuchać. – Zaczekaj chwilę. – Klikał w ekran smartfona i zaklął siarczyście. – Za półtorej godziny masz pociąg, musisz na niego zdążyć, jest czwarta rano, we Wrocku będziesz – Zerknął na zegarek na nadgarstku – około siódmej trzydzieści. Zadekuj się gdzieś na dworcu, jakby zaczęło robić się źle, idź na komisariat. Ina, słyszysz mnie? – Upewnił się, że jest po drugiej stronie. Przytaknęła na zgodę. – Mój pociąg startuje o piątej, jedzie niecałe pięć godzin, na miejscu będę przed dziesiątą.

– I co dalej zrobimy? – Całkowicie zdała się na niego. Jak małe dziecko, pomyślał. A kilkanaście minut temu nie miał pojęcia, gdzie jest, kim jest (w sumie tego dalej nie wiedział) i co robi.

– Wrócimy do Warszawy, może uda się pociągiem, jeśli zdążymy, we dwójkę będzie bezpieczniej, mam – zawiesił na chwilę głos – znajomości w rządzie i służbach specjalnych. Twoje wieści mogą pomóc w rozwiązaniu problemu.

– Jerzy, powiesz mi w końcu, co się dzieje?

– Na miejscu, teraz nie ma czasu, ale stoimy na krawędzi apokalipsy, cała ludzkość. – Powiedział to, jakby ogłaszał pochmurną pogodę w telewizji. Ina była zszokowana informacją, ale nie zachowaniem Antczaka, zawsze uważała go, że pod fasadą trochę nieporadnego na pierwszy rzut oka naukowca, wyglądającego jak współczesna odmiana Einsteina, krył się zimny sukinsyn.

– Aha, i jeszcze jedno. – Dodał na koniec. – Puszczę ci zaraz sygnał, zanotuj sobie ten numer. To telefon satelitarny, będzie działał zawsze, dopóki nie padną satelity. Koniecznie miej ze sobą ładowarkę i powerbank, Ina?

– Tak?– Głos miała poważny, ale uśmiechała się, czego Jerzy nie widział. Za to, jaki był teraz, kochała go w przeszłości. I chyba nigdy nie przestała kochać, co uświadomiła sobie teraz.

– Uważaj na siebie.

– Ty też, Jerzy. – Teraz uśmiechnęła się również głosem i nacisnęła czerwoną słuchawkę.

Pozostał mu jeszcze jeden telefon do wykonania. Wyjął telefon satelitarny i wybrał numer.

– Wiesz już, co się dzieje? – Odebrała po jednym sygnale, a on nie bawił się w uprzejmości. Zresztą nie miał na to czasu, a na pewno ochoty.

– Wiem, że pacjenci uciekli.

– Za kilka godzin rozpęta się piekło, udało mi się odczytać treść pergaminu.

– I?

– I treść sprowadza się do tego, że za kilka, do kilkunastu godzin całą ziemię opanują hordy nieumarłych, a sam szatan lub jak tam go sobie nazwiesz, sprowadzi na nasz świat swojego syna.

        W słuchawce zaległa cisza.

– Ja wiem, że dużo pijesz, że palisz zielsko, ale naprawdę? Jerzy!

– Nie mam czasu, żeby cię przekonywać. Zabierz dzieci gdzieś, gdzie możesz ukryć się z dala od ludzi, unikajcie cmentarzy. Pamiętasz o Hajnówce? – Przytaknęła. – Jedźcie tam, sam miałem tam się ukryć, ale muszę jechać jeszcze do Wrocławia.

– Po co do Wrocławia? Poza tym dzieci są dorosłe, mam ich zmusić?

– To już nie twoja sprawa, nie jesteś w pracy. – Odbił piłeczkę. – Tak, masz je zmusić, tak jak wielokrotnie zmuszałaś mnie. Możesz wykazać się w tym, czym jesteś dobra. – Nie omieszkał wbić szpilki. – W razie problemów, mam telefon, który dostałem od ministra, dzwoń na tamten numer. Muszę kończyć. – Rozłączył się bez pożegnania.


Major Czubak nie zgodził się na samotną jazdę Grzesiaka do budynku KPRM i wyznaczył mu kierowcę, który mówił mniej więcej tyle, co ściana. Pawłowi było to na rękę – nie miał ochoty na gadkę–szmatkę z gościem, którego najprawdopodobniej nigdy więcej nie zobaczy i mógł skoncentrować się na czytaniu materiałów o wirusie. W sobotę o siódmej rano na drogach powinno być pusto, tymczasem ruch był spory, momentami stali w korkach. Z jednej strony nie dziwiło go, że sporo samochodów wyjeżdżało ze stolicy, ze względu na środek wakacji, z drugiej, dziwił również ruch w stronę centrum, tak jakby nagle większość Warszawiaków postanowiła dzisiaj rano pojeździć.

Wyjął smartfona i uruchomił pierwszy, lepszy internetowy serwis informacyjny. Na szczęście nie było jeszcze żadnych informacji o uciekinierach, ale czuł podskórnie, że to kwestia czasu.

– O kurwa! – Wpatrzony w ekran smartfona aż podskoczył, kiedy kierowca zaklął. Zerknął przed siebie i zaniemówił.

Byli tuż za Wisłą, zbliżając się do odcinka między Rozbrat a Placem na Rozdrożu, gdzie Trasa Łazienkowska prowadziła wysokim wiaduktem, kilkanaście metrów nad ziemią.

– O mój Boże. – Grzelakowi zaparło dech w piersiach. Pod wiaduktem mrowie poruszających się kształtów, wyglądających na ludzi, parło w kierunku Wisły, zmiatając wszystko i wszystkich, napotkanych po drodze. – Jakim kurwa cudem to jeszcze nie wypłynęło w sieci? – Powiedział do siebie głośno i odblokował ekran smartfona. Nie zauważył wcześniej, że wczytana strona była w trybie offline, a informacja pochodziła z wczoraj wieczora. Sprawdził zasięg – zero kresek i brak Internetu.

– Kurwa, nie jest dobrze. – Zaklął. – Przez Plac na Rozdrożu możemy nie przejechać, zna pan inną drogę?

– Spróbuję. – Młody chłopak w stopniu chorążego rozglądał się wystraszonym wzrokiem dookoła. – Tam na dole…? – Urwał pytająco.

– Tak, to byli nieumarli. Zombie. – Grzesiak postanowił, że nie ma co go oszukiwać. I tak wszystko widać, jak na dłoni. Martwiło go najbardziej, że nie działa Internet, ale może to kwestia pobliskiego nadajnika, który zniszczyli nieumarli. Kluczowe było w obecnej sytuacji dostanie się jak najszybciej na teren KPRM.

– Nie dojedziemy tam, proszę zobaczyć. – Chorąży Janiak, bo tak miał na nazwisko chłopak, otworzył szeroko usta i zatrzymał samochód. Wiadukt przy Placu na Rozdrożu, przebiegający nad Trasą Łazienkowską, leżał na jezdni, a sto metrów przed nimi kłębiło się mrowie ciał, uciekających we wszystkie strony.

– Zawracaj pan, kurwa jebana mać! – Grzesiak zorientował się, że grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo. Janiak nie zastanawiając się, ruszył na pełnym gazie na wstecznym, wykonując po kilkudziesięciu metrach obrót o 180 stopni, ruszył pod prąd. Na szczęście ruch w tamtym kierunku był minimalny, ale dopóki nie przejadą mostu, będą w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

– Jeśli most będzie zablokowany, skręcaj na dół na Wisłostradę. – Grzelak w emocjach przeszedł na ty z chorążym. – Pędzili na włączonym klaksonie i sygnalizacji, a nieliczne samochody jadące w przeciwnym kierunku ustępowały im na szczęście drogi.

– Pruj prosto. – Grzelak, widząc, że most jest pusty, zdecydował, że zaryzykują. Po kilkudziesięciu metrach mniej więcej w połowie mostu poczuli drżenie.

– To przęsła! – Janiak krzyknął wystraszony. – Chcą rozwalić most!

– Szybciej kurwa! – Grzelak spojrzał na prędkościomierz. Jechali siedemdziesiąt na godzinę pod prąd, ruch był niewielki, ale w każdej chwili mogli w kogoś uderzyć.

– Staram się, do chuja! – Młody kierowca manewrował, zwalniając i przyspieszając. Kiedy dojechali na wysokość zjazdu do Wału Miedzeszyńskiego poczuli, jak konstrukcja po raz kolejny zadrżała.

– Spierdalajmy stąd, inaczej wylądujemy w wodzie. – W głos Grzesiaka wkradła się panika. Samochód zjechał w lewo w Saską i zatrzymał się na poboczu.

Paweł wysiadł z niego, wyjął telefon satelitarny, który wręczył mu dzień wcześniej minister i wybrał numer.

– To nie jest najlepszy moment. – Głos w słuchawce był zdenerwowany.

– Jestem na Saskiej, Most Łazienkowski za chwilę przejdzie do historii. – Rzucił nerwowo. – Nie dojadę do KPRM, Plac na Rozdrożu jest w ruinie.

– Proszę podjechać – Minister zawiesił na chwilę głos – na Rondo Waszyngtona. Wyślę po pana helikopter. Robię to z jednego, prostego powodu, jest pan jedną z niewielu osób, które mogą rozwikłać zagadkę wirusa. – Rozłączył się bez pożegnania.

– Jedziemy do Ronda Waszyngtona. – Rzucił Janiakowi, wsiadając do samochodu.

– Po co tam? – Chorąży zadał zasadne pytanie, odpalając silnik.

– Czeka tam na nas helikopter. – Postanowił, że jeśli w maszynie będzie miejsce, nie zostawi tego młodego chłopaka na pastwę losu.

– Chyba ważna z pana szycha, co? – Chorąży ukradkiem zerknął na Grzesiaka.

– Wolałbym nią nie być. – Westchnął Paweł i wybrał numer do żony. Zgłosiła się poczta, co nie było niepokojące, zważywszy na jego problem z zasięgiem. Poza tym była na terenie jednostki wojskowej, więc zbytnio się o nią nie obawiał.

– Musimy jak najszybciej dojechać do Ronda. – Minęli z piskiem opon Walecznych i skręcili w lewo. Kiedy ukazał się im widok ronda, Grzesiakowi zmroziło krew w żyłach. Helikopter próbował wystartować, a na jego płozach oraz bokach wisiały dziesiątki uczepionych kształtów, wyglądających jak ludzie.

Tyle że nie byli to ludzie, Paweł od razu to rozpoznał.

Obaj zszokowani spoglądali na apokaliptyczny widok przed sobą, a kiedy helikopter spadł i zamienił się w kulę ognia, ujrzeli nacierającą na ich armię nieumarłych.

– No to kurwa nie żyjemy. – Szepnął i zamknął oczy w oczekiwaniu na śmierć.


KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


 

517
2/10
Podziel się ze znajomymi

Jak Ci się podobało?

Średnia: 2/10 (1 głosy oddane)

Pobierz powyższy tekst w formie ebooka

Teksty o podobnej tematyce:

pokątne opowiadania erotyczne
Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.

Pliki cookies i polityka prywatności

Zgodnie z rozporządzeniem Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r (RODO). Potrzebujemy Twojej zgody na przetwarzanie Twoich danych osobowych przechowywanych w plikach cookies.
Zgadzam się na przechowywanie na urządzeniu, z którego korzystam tzw. plików cookies oraz na przetwarzanie moich danych osobowych pozostawianych w czasie korzystania przeze mnie ze stron internetowej lub serwisów oraz innych parametrów zapisywanych w plikach cookies w celach marketingowych i w celach analitycznych.
Więcej informacji na ten temat znajdziesz w regulaminie serwisu.