Biały szkwał, czyli mój krótki rejs do spełnienia
4 maja 2025
20 min
Nazywają mnie Windy, bo wiatr i woda od zawsze były moimi żywiołami. Tak naprawdę jestem Wanda, ale nie podoba mi się to imię, wolę już angielskie Wendy. Uprawiałam żeglarstwo od ósmego roku życia, kiedy ojciec wziął mnie pierwszy raz na omegę* na małym zalewie pod miastem. Widząc, jaką frajdę mi to sprawiło, następnego dnia zapisał mnie na żeglarskie zajęcia dla dzieci. Uczyliśmy się pływać na malutkich optymistach, szło mi całkiem nieźle. Po kilku latach, już w liceum, byłam wicemistrzynią województwa w klasie laser radial*. Ta lekka łódka z jednym żaglem, przeznaczona do samotnej żeglugi, we wprawnych rękach przemienia się w demona prędkości. Jest podobna do mnie: drobnej, niepozornej dziewczyny o piegowatej cerze, włosach koloru słomy, zazwyczaj zaplecionych w warkocz, skrzętnie kryjącej niewielki biust pod zapinanymi aż po samą szyję bluzeczkami. Ale ten, kto mnie lepiej pozna, wie doskonale, że gdy tylko przykładałam się do nauki, błyskawicznie opanowuję najtrudniejszy materiał, a na WF-ie zadziwiam nawet chłopaków sprawnością, szybkością i siłą. Żeglarski trening zrobił swoje, choć wszyscy śmiali się ze mnie, że nie potrafię zupełnie poruszać się po lądzie. Niezbyt radziłam sobie w kontaktach z rówieśnikami, unikałam imprez i długo nie interesowałam się facetami. Nawet chodziłam jak jakaś kaczka, mało powabnym, kołyszącym się, krokiem.
Pewnie pływałabym sobie dalej swoim laserem, po cichu marząc, aby pójść w ślady Jessiki Watson* i w młodym wieku samotnie opłynąć świat, gdyby nie Juhas. Tak nasza klasa przezwała Tomka, który dołączył do nas na początku czwartej klasy, po przeprowadzce z południa Polski. Mimo że podobnie jak ja, nie był najgorętszą partią w szkole – taki przeciętny, chudy szatyn z włosami do ramion – to od razu między nami zaiskrzyło. Po zaledwie paru tygodniach znajomości zaczęłam studiować materiały na temat 470-tek*, czyli regatowych łódek, na których pływają dwuosobowe załogi mieszane. W moich sportowych snach razem zdobywaliśmy olimpijski medal albo przynajmniej stawaliśmy na podium Masters. W tych bardziej pikantnych, które czasami śnią się młodym dziewczynom po nocach, wykorzystywaliśmy pokład do… nazwijmy to, miłego spędzania czasu we dwoje. Choć to akurat było mało realne, bo ten chybotliwy jachcik z ciasnym kokpitem zupełnie nie nadaje się do romantycznych uniesień.
Niestety marzenia o wspólnym hobby szybko prysły, gdy wyszło na jaw, że chłopak z gór niezbyt przepada za wodą. Żeglarze nie zrażają się łatwo, tak też było ze mną. Przyjaźń pogłębiała się z każdym dniem, bo mieliśmy wiele innych zainteresowań, podobnie też patrzyliśmy na świat: z lekką rezerwą i dużą dozą pogody ducha. Juhas dość szybko zaczął okazywać mi względy i przy nim wreszcie rozkwitałam; zaczęłam częściej rozpuszczać włosy i nosić trochę odważniejsze stroje. Jak to się mówi, „poluzowałam warkoczyki”: wyniki w szkole i na regatach nie były już dla mnie najważniejsze, bardziej zależało mi na błysku uznania i podziwu w brązowych oczach Tomka.
Nigdy nie zapomnę, jak intensywnie lśniły po tym, gdy zimą przeżyliśmy swój pierwszy raz.
Niestety, ze mną w łóżku nie było tak różowo. Choć mój pierwszy kochanek był bardzo czuły i starał się zwracać uwagę na moje potrzeby, szybko uznałam, że seks jest przereklamowany. Owszem, zdarzało się, że leżąc pod kołdrą w ciemnym pokoju i czując jego ręce (no dobrze, nie tylko ręce) w najintymniejszych miejscach ciała, zaczynałam łapać wiatr w żagle. Pożądanie budziło się we mnie powolutku, jak nocna bryza*, ale poryw ten dochodził do dwójeczki, no może delikatnej trójeczki w skali Beauforta i… to by było na tyle. A ja, głupia, wyobrażałam sobie, że seks jest jak huragan, tajfun, tornado. Albo chociaż jak coś, co Anglicy pięknie nazywają „gale”, czyli taki lekki sztorm, pociągający, a nie złowrogi.
Zaczynałam wpadać we frustracje, zupełnie tak, jak parę lat wcześniej, gdy na regatach kilka razy z rzędu zajmowałam czwarte miejsce. Niby nieźle, ale… nie tego oczekiwałam. Tomek czuł to podświadomie; stawał więc na głowie, aranżował sytuacje, które każdą dziewczynę doprowadziłyby do ekstazy: romantyczne kąpiele z pianą i świecami, rozłożony koc pod gwieździstym niebem na pustym wzgórzu za miastem, a nawet komplet bardzo zmysłowej, choć gustownej bielizny, podarowany mi na osiemnaste urodziny. Ja miałam jednak poważny problem z zaakceptowaniem swojego ciała. Nie chciałam pokazywać się mu całkiem nago, nie pozwalałam, aby mnie zbyt odważnie pieścił. Gdy czułam, że rozpalił się do czerwoności i musi jakoś wyładować swoją seksualną energię, bez zbędnej zwłoki zapraszałam go do mojego wnętrza, a potem udawałam, że brak mi tchu, gdy pytał, jak było. Z każdym dniem stawałam się coraz bardziej nerwowa, drażliwa, zaczynałam unikać sytuacji sam na sam z moim najdroższym facetem. Wtedy nie rozumiałam jeszcze, czego mi brakuje, więc nie wiem, jak by się potoczył nasz związek, gdyby nie pewna sobota w środku maja.
– Windy, ale obiecaj mi: żadnych przechyłów! – Tomek popatrzył na mnie błagalnie, niezdarnie gramoląc się na dziób omegi.
Nie miałam sumienia tłumaczyć mu, że bez przechyłów nie ma prędkości. A bez prędkości nie ma adrenaliny. Zbyt wiele wysiłku kosztowało mnie przekonanie go do tego, aby po wielu miesiącach wsiadł ze mną wreszcie po raz pierwszy na jacht. Popierał moje hobby, dopingował mnie z brzegu na regatach, ale nie podzielał fascynacji wiatrem i wodą.
– Juhas, przestań marudzić – odparłam. – Nic ci nie będzie, obiecuję. Ale pod jednym warunkiem: na jachcie musisz mi zaufać. Tak do końca. Ja rządzę na pokładzie!
Skinął głową, choć strach nie zniknął całkiem z jego oczu. Oboje nie zdawaliśmy sobie jeszcze spawy, że wkrótce to zaufanie okaże się kluczowe.
Żegluga początkowo była bardzo leniwa, jak to się mówi w naszym slangu, „sucha”. Zero przechyłów, zero rozbryzgów, tylko leciutki plusk drobnych falek rozcinanych dziobem jachtu. Słońce mocno przygrzewało, więc Tomek ściągnął koszulkę i z podziwem obserwowałam subtelnie zaznaczone mięśnie ramion, gdy na moją komendę wybierał szoty*. Sama nie chciałam zdejmować cienkiej bluzy, bo pod spodem miałam tylko dość skąpy kostium kąpielowy. Wiedziałam, że to zdekoncentruje mojego załoganta i nie będzie mógł skupić się na podstawach żeglarskiej teorii, które właśnie próbowałam wbić mu do głowy. Pociłam się więc w moim regatowym jerseyu, rzucając w myślach różne żeglarskie przekleństwa pod adresem meteorologów, którzy jeszcze parę godzin temu zapowiadali rychłe nadejście frontu chłodnego z przelotnymi opadami, a nawet burzami.
Na nic były jednak wysiłki edukacyjne, bo po zaledwie kilku minutach zorientowałem się, że chłopaka niezbyt interesuje, co to jest kąt martwy*, bajdewind* czy baksztag*. Jego dłoń, z mojego kolana, które chwycił wcześniej pod jakimś błahym pretekstem, powoli, ale systematycznie przesuwała się do góry. Pech chciał, że tak jak zawsze, gdy zapowiadało się spokojne żeglowanie, zamiast obcisłych spodni z pianki ubrałam krótką sportową spódniczkę, mało krępującą ruchy. Zanim wykład dotarł do fordewindu*, czułam już ciepłe opuszki męskich palców na wewnętrznej stronie ud.
– Juhas, potem, w domu! – wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
Popatrzył mi prosto w oczy i zrozumiałam, że tym razem tak łatwo nie będzie.
– Teraz to ty mi zaufaj – poprosił, składając pocałunek na moim kolanie, a dłoń nie przestawała w tym czasie się przesuwać. – Będzie ci dobrze, zobaczysz!
Nie powiem, uda mam szczególnie wrażliwe, więc pieszczota była bardzo przyjemna. Początkowo więc nic nie odpowiedziałam, co świeżo upieczony żeglarz potraktował najwyraźniej jako przyzwolenie. Usta przesunęły się z kolana na samą granicę spódniczki, zostawiając po drodze mokry ślad na trochę już opalonej skórze, a dłoń dotarła do granicy majtek. I nie zatrzymała się bynajmniej, tylko wślizgnęła pod nie.
Gdy poczułam palce Juhasa wsuwające się między wargi, przestraszyłam się nie na żarty. Nie mogłam utracić kontroli nad sobą! Nie mogłam puścić steru!
– Dość! – syknęłam, odsuwając się gwałtownie. – To jest rozkaz!
Na szczęście Tomek miał jedną wielką zaletę: poczucie humoru, które już nie raz ratowało nas przed kłótnią. Tak stało się i tym razem.
– Tak jest, Pani Kapitan! – odkrzyknął, salutując przede mną, po czym dodał już znacznie ciszej: – Proszę wybaczyć, ale nieopatrznie zrozumiałem, że wśród obowiązków majtka jest dobieranie się do kapitańskich majtek.
Po jakiejś godzinie smażenia się, jak na patelni, na horyzoncie pojawiły się pierwsze pięknie wypiętrzone cumulusy. Gdy chwilę później uderzył w nas drobny szkwał*, zupełnie niegroźnie przechylając łódkę, Tomek aż pisnął.
– Zaufaj mi i nie puszczaj szota*! – przypomniałam. – I chodź tu do mnie!
Mój załogant posłusznie przesiadł się na nawietrzną burtę*. Objęłam go ramieniem, położyłam jego rękę na sterze obok mojej i zaczęłam powoli ostrzyć. W miarę, jak dziób skręcał pod wiatr, przechył się zwiększał; pokazywałam chłopakowi, jak drobnymi korektami na rumplu* oraz delikatnym balastowaniem* własnym ciałem, możemy w pełni kontrolować kąt względem tafli jeziora. Patrzył na mnie wciąż niepewnie, ale nie mówił nic, mimo że nabieraliśmy prędkości, woda chlupała już całkiem głośno, a worek żeglarski wrzucony pod pokład zaczął się przesuwać w dół.
Nagle poluzowałam talię* grota* i ciasnym skrętem postawiłam jacht w linii wiatru. Przechył zniknął w mgnieniu oka, plusk ustał; staliśmy w pełnym słońcu, powoli dryfując w stronę brzegu.
– Patrz! – krzyknęłam, aby przebić się przez łopot żagli. – Panuję nad tym! Jeden moment i jesteśmy bezpieczni, bez żadnego przechyłu.
Juhas spojrzał na mnie z uznaniem, zaskoczony, że sytuacja na wodzie może się tak szybko zmieniać. Kiedy wybrałam* żagle, odpadłam* i powoli nabierałam prędkości, poczułam znowu męską rękę na swoim kolanie, tym razem był to jednak gest inny, wyłącznie przyjacielski.
– Wi, wiem, że mogę ci zaufać. Nie tylko na wodzie. Nigdy w to nie wątpiłem.
Od tego momentu poczułam, że faktycznie czuje się ze mną bezpiecznie. Nie zaciskał tak mocno palców na mojej dłoni. Nie luzował foka*, gdy tylko jacht zaczynał się nieco przechylać. A kiedy pierwsza większa fala zamoczyła mu całkiem czarną czuprynę, uśmiechnął się do mnie i krzyknął:
– Windy, nie wiedziałem, że na łódce wychodzi z ciebie taka diablica!
Biały szkwał* jest zabójczy, bo wygląda pięknie: niewinna, jasna mgiełka przesuwająca się po wodzie, na pierwszy rzut oka niewróżąca nic złego. Tomek wypatrzył ją pierwszy, ale jego fascynacja tym spektakularnym zjawiskiem pogodowym zniknęła natychmiast, gdy popatrzył na moją twarz. Byliśmy na samym środku jeziora, daleko od brzegu, a ja widziałam, co taki szkwał wyprawia z łódkami, zwłaszcza jeżeli sternik się go nie spodziewa.
– Ubieraj kapok! – rzuciłam, sama również sięgając po kamizelkę. Błyskawicznie ustawiłam jacht pod wiatr i poluzowałam fał* foka.
– Zwijaj ten żagiel i pod pokład, aby się nie podarł! – zakomenderowałam, nie bawiąc się w konwenanse. Musiałam działać błyskawicznie, ale wiedziałam już, że i tak nie zdążę zrefować* grota. A to mogło oznaczać kłopoty, poważne kłopoty.
Nadeszły nawet szybciej, niż się spodziewałam. Nie przewidziałam, że niedoświadczony towarzysz żeglugi przeniesie się na zawietrzną, bo tak mu będzie łatwiej zapanować nad zdejmowanym, łopoczącym żaglem. Wiatr uderzył nagle, a ja musiałam poluzować talię*, inaczej momentalnie leżelibyśmy przewróceni. Juhas oberwał solidny cios bomem* i mocno się zachwiał. Bezwładne ciało poleciałoby do wody, gdybym nie chwyciła go za pasek od kamizelki ratunkowej. Dziwiąc się, skąd mam tyle siły, pociągnęłam go tak, aby upadł na drewnianą podłogę w kokpicie.
Najbliższe trzydzieści sekund było jednym z moich najgorszych doświadczeń, jakie przeżyłam w trakcie żeglugi. Większość uwagi musiałam skoncentrować na utrzymaniu sterowności i ustawieniu omegi prostopadle do fal, które nagle wyrosły jak spod ziemi. Kątem oka widziałam, że Tomek się nie rusza. Nie wiedziałam, jak mocno oberwał, choć pocieszające było to, że nigdzie nie zauważyłam krwi.
Biały szkwał nagle nadciąga i nagle ustępuje, pozostawia za sobą tylko szum wzburzonej wody. Wśród tego hałasu usłyszałam cichy jęk, który sprawił, że kamień spadł mi z serca.
– Tak się kończy zaufanie do baby za sterem! – Tomek powoli siadał, rozmasowując guza z tyłu głowy.
Gdy jednak popatrzył na mnie, zrozumiałam, że żartuje. W jego oczach, oprócz lekkiego bólu, był bezgraniczny, głęboki podziw.
– A tak serio, to kochana, jesteś mistrzynią! Co tam regaty, ta akcja pokazała, co naprawdę umiesz. Poradziłaś sobie jak stary wilk morski. Wiem, że gdyby nie ty, zaliczylibyśmy wywrotkę. O, zupełnie tak, jak tamci!
Popatrzyłam w kierunku, który wskazał ręką i natychmiast zapomniałam o właśnie usłyszanym komplemencie.
– Na prawą burtę, Juhas, natychmiast! – rzuciłam. – Przygotuj koło ratunkowe!
Jakieś sto metrów od nas, na godzinie trzeciej, dryfował niewielki jacht kabinowy, odwrócony dnem do góry, a uczepiona burty postać rozpaczliwie machała rękami.
Jakby mało nam było problemów, gdy pruliśmy ostrym halsem* w stronę rozbitka, na horyzoncie błysnęło, a potem nad jeziorem przetoczył się grzmot. Patrząc na pędzące na nas postrzępione ciemne chmury, oceniłam, że mamy góra dziesięć, może piętnaście minut, a potem może rozpętać się piekło. Taka superkomórka burzowa nie powoduje kilku minut szkwału, ale solidną nawałnicę.
Zapatrzona w niebo źle oceniłam prędkość. Położyłam jacht w wiraż do martwego konta nieco za późno i siłą bezwładności dość mocno uderzyliśmy w kadłub przewróconej jednostki.
– Uważajcie! Tam pod spodem jest moja wnuczka! – krzyknął starszy facet, unoszący się w wodzie w pomarańczowej kamizelce ratunkowej.
Od razu oceniłam sytuację. On nie zdoła uwolnić dziewczynki, bo nie da rady zanurkować pod pokład w tym rynsztunku. Z kolei mój towarzysz słabo pływał, do tego wydawał się mocno wystraszony całą sytuacją, więc niezbyt nadawał się na ratownika. Pozostałam tylko ja.
– Trzymaj ster, Juhas – krzyknęłam, zrzucając kapok i bluzę, bo namoknięta krępowałaby ruchy. – Cały czas kieruj dziób na fale i nie pozwól, aby nas zniosło zbyt daleko od tej łódki. – Wskoczyłam na burtę i mocno się od niej odbiłam, w locie nabierając powietrza do płuc.
Pod pokładem panował półmrok i nie od razu zauważyłam dziewczynkę. Była najwyraźniej w szoku, nie krzyczała, nie płakała, ale unosiła się swobodnie w podnoszącej się powoli wodzie. Dziadek był odpowiedzialnym człowiekiem; dziecko miało na sobie nie jakieś dmuchane rękawki czy koło, które w takich sytuacjach na niewiele się zdają, ale porządny pas ratunkowy. Zapewne uratował jej życie, gdy biały szkwał zaskoczył ją w kabinie, ale teraz stanowił pewien problem. Kiedy podpłynęłam i zaczęłam rozpinać klamry, dziewczynka zaczęła panikować i rozpryskując rączkami wodę w moim kierunku, odpłynęła w głąb jachtu. Dogoniłam ją w dwie sekundy.
– Jestem Wendy. – Objęłam ją mocno, aby uspokoić, choć nie mieliśmy zbyt wiele czasu na czułości. – Jak ta dziewczynka, którą porwał Piotruś Pan. A ty?
– Marysia – wyszlochała, ale już trochę ciszej.
– Marysiu, posłuchaj mnie. Tam na zewnątrz czeka twój dziadek. W tym kapoczku do niego nie dopłyniesz. Musisz mi zaufać!
– Utonę, ja na pewno utonę! – Dziewczynka nadal zanosiła się płaczem.
– Pamiętasz? Wendy też nie wierzyła, że Piotruś potrafi latać, ale mu zaufała. Nie pozwolę, Marysiu, abyś utonęła – obiecałam, ale widząc, że bajka ją nie przekonała, sięgnęłam po twardsze argumenty: – Znam się na tym. Jestem mistrzynią żeglarstwa.
Chyba faktycznie potrafię wzbudzić w ludziach zaufanie, bo mała bez dalszych sprzeciwów pozwoliła, abym rozpięła zabezpieczenie. Chwyciła mnie mocno za rękę i na trzy, cztery, razem zanurkowaliśmy. Kilkadziesiąt sekund później już razem z dziadkiem wdrapywała się na przewróconą łódź. W naszą stronę zmierzała motorówka WOPR-u, ale wiedziałam, że my na nią czekać nie możemy, bo czarna ściana wiatru i deszczu była mniej niż kilometr od nas. Zanim dotrze, rozbitkowie będą w dobrych rękach ratowników, więc najwyższy czas było zatroszczyć się o naszą omegę.
Nie było najmniejszych szans na dotarcie do żadnej bezpiecznej przystani. Chwyciłam ponownie ster i położyłam jacht w najszybszym z możliwych kursie – półwietrze. Piorun uderzył w wysoki dąb na brzegu jeziora, wzniecając spektakularny pożar.
Akurat w momencie, gdy półmrok rozświetlił kolejny błysk, na pełnym spidzie wryliśmy się w gęste trzciny, rosnące wzdłuż bagnistego brzegu. Z nieba lunęło, na jeziorze rozszalało się prawdziwe piekło, ale w sitowiu, osłonięci od wiatru przez niewielki cypel, byliśmy całkiem bezpieczni. Zrzuciłam grota i stanęłam na dziobie. Oceniłam, że woda jest zbyt płytka, a dno zbyt grząskie, aby przebić się do brzegu, musieliśmy więc przeczekać na jachcie.
Odwróciłam się w stronę rufy i spostrzegłam w strugach deszczu, że Tomek stoi przy maszcie, wpatrzony we mnie. Nie był przerażony. W jego wzroku był podziw i bezgraniczne zaufanie. I coś jeszcze: prawdziwa męska fascynacja kobietą. Zdziwiło mnie to, bo czułam się w tej chwili mało atrakcyjnie w przyklejonej do nóg spódniczce i mokrej górze od kostiumu, z ociekającym wodą, rozwalającym się warkoczem i pasemkami włosów spadającymi w bezwładzie na oczy. On był chyba jednak innego zdania, bo znowu dostrzegłam ten dziwny blask w oczach.
Gdybym była na lądzie, pewnie bym się wycofała. Powiedziałabym chłopakowi, że to nie jest miejsce i czas na amory. Ale będąc na wodzie, nigdy nie bałam się niczego. Zeszło ze mnie całe napięcie, a przede mną stała moja pierwsza, wielka miłość. Wiatr targał jego włosami, a strużki wody spływały po półnagim, umięśnionym ciele, znikając za gumką od kąpielowych szortów. Wyglądał tak cholernie seksownie, że nie potrafiłam zapanować nad sobą.
Podeszłam do Juhasa i bez zbędnych słów zsunęłam spodenki z jego bioder, zatapiając palce w mokrych włosach między nogami. Był zdziwiony moją odwagą, ale czułam, że mu się to podoba. Staliśmy tak w środku nawałnicy, wiatr gwizdał jak szalony na wantach, woda lała się na nas z nieba. Ja pieściłam rosnącą męskość, on scałowywał krople z mojego czoła, policzków, nosa, zjeżdżając powoli coraz niżej.
– Windy, serio chcesz to zrobić teraz i tutaj? – zapytał, dostrzegając, że nabrzmiałe sutki wyraźnie zarysowują się pod czerwonym materiałem biustonosza. – Ty naprawdę na wodzie jesteś diablicą!
Tak, chciałam go. Zamknęłam więc mu usta długim pocałunkiem, a gdy skończyłam, przekrzykując pioruny, wydałam komendę:
– Na co jeszcze czekasz, majtku? Luzuj górny fał bikini*!
Uśmiechnął się i rozwiązał kokardkę przytrzymującą stanik na szyi. Gdy zaczął całować obnażone piersi, musiałam chwycić się sztagu*, bo nogi ugięły się pode mną. Nie od kołysania na falach, ale z powodu ogromnej rozkoszy, jaka zalewała moje ciało. Gdy Tomek zsunął ze mnie kompletnie mokrą spódniczkę, nie wytrzymałam i upadłam, przewracając nas na chłodny laminat na dziobie.
W chwilach naszych dotychczasowych uniesień, kiedy krew buzowała mu już mocno w żyłach, bywał niecierpliwy; teraz też błyskawicznie pozbył się do końca swoich szortów, a potem próbował mnie przewrócić na plecy, aby dostać się do mojego skarbu. Tym razem jednak to ja chciałam trzymać wszystkie fały w rękach.
– Kto jest dziś kapitanem? – zapytałam, uśmiechając się zalotnie. – Mówiłam ci, że ja tu rządzę. Masz mi zaufać. Aż do końca.
Wstałam, przytrzymując się masztu, bo wciąż mocno bujało. Patrząc mu prosto w oczy, rozwiązałam boczne tasiemki i pozwoliłam, aby dół od bikini opadł na pokład. Tomek podniósł się nieco na łokciach, przesuwając wzrokiem po moim mokrym ciele. Pierwszy raz widział mnie całkiem nagą w świetle dziennym, ale moje kompleksy najwyraźniej zostały na lądzie, bo spojrzenie to było jak pieszczota. Ogarnęłam wzrokiem scenerię wzburzonego jeziora i pomyślałam, że w takich warunkach seks na pewno nie będzie taki, jak do tej pory.
Gdy siadłam na jego biodrach i zdecydowanym ruchem wprowadziłam męskość do szparki, wiatr zaczął słabnąć, a daleko na zachodzie pod chmurami pojawiła się czerwona łuna zwiastująca spokojny wieczór po burzy. Nad nami rozszalał się jednak huragan. Trąba powietrzna. Tornado. Gale.
Ukryci wśród sitowia, kochaliśmy się w ostatnich akordach burzy na mokrym, śliskim pokładzie dziobowym. Z każdym ruchem, z każdym uniesieniem ciała, czułam, jak kadłub porusza się pode mną w rytmie fal. To potęgowało doznania; penis Juhasa docierał w najgłębsze zakamarki mojej jaskini, tak, że chwilami próbowałam przekrzyczeć szum jeziora. Wyciskałam z załoganta siódme poty, stanowczymi rozkazami domagając się, aby mocno pieścił piersi. Nasze rytmiczne jęki niczym w szancie fałowej* wyznaczały tempo opuszczania i unoszenia bioder. Byłam jak surowy, ale doświadczony kapitan, w obliczu zagrożenia niepozwalający załodze nawet na chwilę wytchnienia. A Juhas wywiązywał się z obowiązków załoganta idealnie, wychodząc mi przy każdym ruchu na spotkanie. Traciłam zmysły, czując go tak mocno i głęboko. Porwał mnie w swoje objęcia biały szkwał.
Cóż, tak jak zapowiedziałam jeszcze na przystani, w pełni rządziłam na tym jachcie i zrozumiałam, że właśnie tego brakowało mi do tej pory w łóżku. Chciałam być sternikiem, a nie tylko bezwolnym balastem.
To był niesamowity rejs, pod koniec którego dopłynęłam pierwszy raz w życiu do rajskiej wyspy spełnienia.
SŁOWNICZEK DLA SZCZURÓW LĄDOWYCH:
Biały szkwał – bardzo rzadkie, niebezpieczne, krótkotrwałe zjawisko pogodowe w postaci silnego podmuchu wiatru, nadchodzącego nagle, przy pięknej pogodzie, widocznego z daleka tylko w postaci unoszących się w powietrzu kropel wody. Białe szkwały potrafią wywrócić wiele jachtów, znajdujących się na ich drodze.
Bom – drewniana lub metalowa belka, przymocowana do masztu mniej więcej pod kątem prostym i napinająca dolną krawędź głównego żagla (grota). Na małych jednostkach bom stanowi spore niebezpieczeństwo dla załogi, bo znajduje się nisko, jest ciężki i przy nagłej zmianie kierunku wiatru lub kursu jachtu może uderzyć w głowę.
Bajdewind – ustawienie jachtu względem linii wiatru, w którym wieje lekko z boku od przodu.
Baksztag – ustawienie jachtu względem linii wiatru, w którym wieje lekko z boku od tyłu.
Burta nawietrzna – burta po tej stronie, z której wieje wiatr. Ponieważ jacht często żegluje przechylony, burta nawietrzna zazwyczaj znajduje się wyżej i na małych jednostkach siadają na niej załoganci, aby ciężarem ciała równoważyć przechył (balastowanie).
Burta zawietrzna – burta po stronie przeciwnej, niż wieje wiatr, przy przechyle znajduje się niżej, blisko linii wody i za głównym żaglem.
Fał – lina służąca do wciągania żagla na maszt i opuszczania.
Fok – żagiel pomocniczy na jachtach dwużaglowych, rozpinany z przodu, przed grotem.
Fordewind – ustawienie jachtu względem linii wiatru, w którym wieje od tyłu. Jacht płynie tak zwanym pełnym kursem.
Grot – główny żagiel, na jachtach dwużaglowych tylny.
Górny fał bikini – gra słów, oparta na terminologii żeglarskiej. Fał normalnie przytrzymuje żagiel na maszcie, w tym wypadku chodzi jednak o wiązanie na karku, przytrzymujące górę od kostiumu.
Jessica Watson – najmłodsza żeglarka, która samotnie opłynęła świat (miała niecałe 17 lat).
Kąt martwy – ustawienie jachtu względem linii wiatru, w którym wieje on mniej więcej w dziób. Gdy żaglówka wejdzie w kąt martwy, żagle łopocą, traci prędkość, zatrzymuje się, a następnie dryfuje z wiatrem.
Laser radial – odmiana klasy jachtów sportowych, na której rozgrywane są m.in. regaty olimpijskie kobiet.
Nocna bryza – łagodny wiatr wiejący w upalne dni od morza w stronę lądu, spowodowany wolniejszym stygnięciem powietrza nad ciepłą wodą, niż nad szybko wychładzającym się terenem.
Odpadanie – zakręcanie jachtem tak, aby wiatr wiał coraz bardziej od tyłu (od bajdewindu do fordewindu). Przy odpadaniu zazwyczaj maleje przechył.
Omega – bardzo popularny w Polsce dwużaglowy jacht otwarty (bez kabiny) do szkolenia i turystyki.
Ostry hals – żegluga w bajdewindzie (patrz wyżej), maksymalnie na wiatr. Dalsze wyostrzenie pod wiatr spowodowałoby wejście w martwy kąt i zatrzymanie jachtu.
Ostrzenie – zakręcanie jachtem tak, aby wiatr wiał coraz bardziej z przodu (od fordewindu do bajdewindu). Przy ostrzeniu zazwyczaj rośnie przechył.
Optymist – malutka żaglówka z jednym żaglem, stosowana do nauki żeglowania dzieci i młodzieży.
Półwiatr – ustawienie jachtu względem linii wiatru, w którym wieje z boku (mniej więcej pod kątem prostym). Na większości małych żaglówek w półwietrze osiąga się największą prędkość.
Refowanie – zmniejszanie powierzchni żagla, zazwyczaj osiągane przez częściowe opuszczenie go i nawinięcie lub umocowanie do bomu. Refowanie stosuje się, gdy żagiel jest zbyt duży w stosunku do siły wiatru i mógłby spowodować niepożądany przechył, a nawet przewrócenie jachtu.
Rumpel – ster na małym jachcie w postaci drążka, bezpośrednio wychylającego zanurzoną w wodzie płetwę sterową.
Szkwał – chwilowy silniejszy, lokalny podmuch wiatru, często widoczny na wodzie w postaci charakterystycznych drobnych zmarszczek.
Szot – lina służąca do wybierania (napinania) żagla. Na małych jednostkach zazwyczaj występują dwa szoty foka (przedniego żagla): prawy foka szot i lewy foka szot, które obsługuje załogant niebędący za sterem.
Talia – system bloczków, za pomocą którego wybiera się (napina) i luzuje grota, zazwyczaj obsługiwany przez sternika.
Wybieranie żagli – napinanie żagli za pomocą szotów lub talii, tak, aby nie wpadał w łopot (pracował).
Wanty – metalowe liny podtrzymujące maszt po bokach. Na silnym wietrze często wydają charakterystyczne odgłosy.
Sztag – metalowa lina biegnąca od dziobu jachtu do szczytu masztu, mająca za zadanie (wraz m.in. z wantami) utrzymywanie go w pionie.
Szanta fałowa – rodzaj tradycyjnej pieśni żeglarskiej, śpiewanej na dużych żaglowcach w trakcie pracy przy fałach, wymagającej pociągnięć powtarzanych w stałym tempie. Charakteryzuje się jednostajnym, prostym rytmem.
470 – olimpijska klasa dwużaglowych jachtów regatowych, w której często startują załogi mieszane (kobieta i mężczyzna).
Jak Ci się podobało?