Prometa - Tajemniczy znak (I)
10 sierpnia 2025
12 min
Poniższy tekst znajduje się w poczekalni!
Część pierwsza, "Tajemniczy znak", jest wstępem do całej opowieści... całej jeżeli ją napiszę!
Sypialnia przypominała orientalną świątynię miłości. Z krytych brunatnym marmurem ścian zsuwały się leniwie ochrowe draperie, rozpięte dolnymi rogami między zdobnymi kolumnami. Okiennice o ażurowej konstrukcji były zamknięte, wpuszczając przez dziurki plamy popołudniowego światła i nieco nagrzanego, pachnącego kwiatami powietrza.
Podłogę wyłożono grubymi dywanami w fantazyjne, szalone wzory, przypominające jednocześnie seks i wojnę. Poza haftami odznaczały się też plamy, ślady prawdziwych zabaw oraz innych szaleństw, plotące razem jedną, żywą kompozycję. Poza tym w sypialni nie było wielu mebli, ani nawet zachodniego łóżka, tylko góra haftowanych poduszek, na której miękkim szczycie spoczywało ciało Wilhelminy.
Była bezwolna, nieruchoma. Poruszały się jedynie jej usta, skąd miarowo dochodziły stłumione westchnięcia. Była cała mokra, nie tylko od potu, cały czas, raz po raz, przeżywając rozkosz. Kobieta nad nią, której twarzy Willly nie widziała, jakby padł na nią żywy cień, miała nieco czerwonawą skórę i piękne, rude loki, opadające kokardami jej na piersi i plecy. Gdyby Wilhelmina mogła, uniosłaby głowę, żeby chwycić zębami na jeden z czerwonych sutków, wieńczących doskonałe piersi.
Tamta kobieta pracowała nad nią wytrwale, nie okazując zmęczenia, ale też ekscytacji. Zamaszyście ocierała się o Wilhelminę kroczem, wydobywając z niej inne barwy rozkoszy. Co jakiś czas, kiedy Willy traciła dech, nie wierząc, że można jeszcze lepiej, więcej, dalej, rudowłosa kochanka przestawała na chwilę, unosiła jej biodra i jednocześnie palcami masowała wnętrze, czasem wsunąwszy więcej niż dwa, na nowo rozbudzając pragnienia.
W pewnym momencie kobieta przestała pieścić Willy, która zaraz jęknęła, prawie zapłakana, ze skargą, że zaraz zostanie pozbawiona rozkoszy. Rudowłosa przeszła jednak powyżej, ocierając się po drodze o całe ciało Willy, aż doszła do ust, niecierpliwie wodząc łechtaczką po jej wargach.
Wilhelmina chętnie włożyła w nią język. Poczuła pikantny smak pieprzu, ale także coś słodkiego i przyjemnego, jak wanilia. Cała była pyszna, myślała Willy, oblizując i ssąc cudowny wzgórek o czerwonym puchu. Było jej tak przyjemnie, jakby to ją samą lizano.
Kobieta nie wzdychała, w przeciwieństwie do Wilhelminy, lecz jej ciało zaczynało odpowiadać przyjemnością na przyjemność. Trzymając się za kostki, poruszała biodrami, które zaciskała wokół policzków Willy, a jej przepona wschodziła w górę i dół, potrząsając nabrzmiałymi piersiami.
Nagły podmuch wiatru rozwarł okiennice. Orgazm wstrząsnął rudowłosą i z jej wnętrza trysnął tęczowy płyn. Był ostry, drażniący nawet skórę twarzy Wilhelminy, ale pachniał jak ogród pełen przypraw. Otworzyła chętnie usta, pozwalając, by wypełniły się tęczowym płynem, chlupoczący chwilę na języku, nim go połknęła.
Jej żołądek rozgorzał niezwykłą błogością, która rozlewała się ciepłem po całym jej ciele. Poczuła ulgę, jakby wszystkie traumy przeszłości odeszły wraz z ponownymi narodzinami. W tej zatrzymanej chwili była tylko ekstaza.
Uśmiechając się z rozkoszy, Willy uniosła leniwie wzrok na twarz rudowłosej. Próbowała przejrzeć niezwykły cień, oblepiający jej rysy kobiety niczym aksamit, niczego jednak nie dostrzegła. Wtedy to rudowłosa, usiadłszy na piersi Wilhelminy, ujęła jej głowę w dłonie i przekręciła ją tak, że Willy nadle dostrzegła szeroką smugę światła, która teraz padała na twarz kobiety.
Była pozbawiona rysów, gładka jak maska. Na jej środku wymalowano henną duży znak ว.
— Wo waen… — wyszeptała nieznajoma i wtedy z jej gładkiej twarzy rozbłysła nieskończona jasność, wyrywającą Willy z miejsca, niczym podmuch bomby.
Zamrugała. Poraził ją blask, więc zacisnęła powieki, a potem przekręciła oczy na trawę i znowu je otworzyła, by dać im czas, na przyzwyczajenie się do południowego słońca.
Musiała zasnąć, czekając w parku na ministra. Jak długo?, zapytała siebie sięgając do torebki po lusterko w kształcie muszli. Bez znaczenia na czas, na szczęście zbyt krótko, żeby nabawić się opalenizny. „Chwała angielskiemu słońcu”, pomyślała z ulgą.
Miała tylko nadzieję, że nie jęczała przez sen.
Poprawiła jeszcze włosy i zmieniła postawę na bardziej oficjalną. Zastanawiała się co znaczył ten tajemniczy sen. Była racjonalną kobietą, dlatego nigdy nie ignorowała zaszyfrowanych wskazówek przekazywanych przez sny.
Rozejrzała się po parku. Nie widziała Inez, ale słyszała śmiechy zza wysokiego, zielonego parkanu. Był tam plac zabaw; pewnie jej asystentka zabawiała dzieci pokazując swoje akrobatyczne sztuczki. Czasem lubiła, dla popisu, stanąć na rękach i przejść kilka kroków, żeby niespodziewanie zrobić salto albo zgiąć ciało tak, że gdyby wystawiła język, mogłaby sama popieścić swoje krocze. Zwłaszcza ta ostatnia sztuczka przydawała się w sypialni. Wilhelmina też ćwiczyła rozciąganie, ale nigdy nie osiągnęła takiego mistrzostwa. Natomiast Inez była jak zrobiona z gumy i, chociaż dużo mniejsza, uwielbiała, niczym ośmiornica, oplatać szefową swoim wrzącym, wysportowanym ciałem.
— Jest pani rozkojarzona, Gunhildo.
Poczuła nieprzyjemne ukłucie. Gunhild było jej prawdziwym, szwedzkim imieniem, które odrzuciła, kiedy Brytyjczycy pozwolili jej się zainstalować w Londynie. Znało je tylko niewielu ludzi. Nazwisko też nieco przekręciła, z „Waller” na „Wallen”.
— Panie ministrze – wyciągnęła do niego dłoń, a Lonbottom staromodnie ją ucałował. Towarzyszący mu dwaj policjanci w hełmach ograniczyli się do ostrożnych przywitań.
Minister usiał obok niej. Zdjął kapelusz, który położył na skórzanym neseserze.
— Chłopcy, robicie za dużo zamieszania – zwrócił się do policjantów. – Idźcie gdzieś indziej i sprawdźcie. czy was tam nie ma.
— Zabezpieczymy perymetr, panie ministrze! – zasalutował wyższy konsabl, a drugi dodał z ręką przy daszku – Będziemy wypatrywać podejrzanego elementu!
Longbottom machnął na nich, żeby już sobie poszli. Policjanci zakręcili się w miejscu, próbując znaleźć jakiś azymut, do którego mogliby zmierzać, zabezpieczając, jak obiecali, perymetr przed podejrzanym elementem. Niższy konstabl wskazał drugiemu na parkan, a tamten, tyczkowaty drągal, który powinien był wybrać karierę koszykarza, przechylił się, wyglądając za krawędź roślinności.
— Tam jest klaunica.
— Pałujemy?
— Nie, tylko popatrzymy. Lubię klaunów.
Kiedy wreszcie poszli, żeby dołączyć do dzieci, Lonbottom pozwolił sobie na niedyskretny gest przeciągnięcia dłonią po twarzy, zdradzający jego obawy wobec przyszłości brytyjskiego aparatu przemocy.
— Premier nalegał na ich obecność – powiedział minister, jakby czuł, że powinien się wytłumaczyć. – Przez nich jestem ciągle na widoku!
— Proszę nie być tak bardzo ostry w słowach, ministrze. Jestem pewna, że ci dwaj doskonale wyglądają, kiedy stoją na rogach ulic. Chyba, że muszą chodzić razem, ze względu na rozbieżne umiejętności czytania i pisania?
Minister fuknął, aż mu wąs zafurkotał.
— Pani się śmieje, a sprawa jest poważna. Proszę – wyjął z neseseru kopertę. Była duża, żółta i miała ekscytującą pieczątkę TOP SECRET. Minister próbował ją nieco zasłonić ręką.
— Proszę się nie martwić. Na pewno wszyscy postronni myślą, że jest pan moim wujkiem i przyniósł mi pan moje stare zdjęcia szkolne, których, absolutnie przypadkowo, ma pan mnóstwo i nie wszystkie chce pokazywać światu.
Minister był albo zbyt zmartwiony, albo nie zrozumiał podtekstu w żarcie, bo go zupełnie zignorował, przechodząc do sedna:
— Wczoraj z Muzeum Brytyjskiego skradziono jedną z tabliczek króla Aszurbanipala. Tak zwana „Czerwona tabliczka”. Słyszała pani o tym?
— Tak. Jak wszyscy – Wilhelmina słyszała o tym tylko dlatego, że Inez spędzała trochę za dużo czasu w Internecie i mówiła jej o wszystkich nowościach. Ona sama była zbyt zajęta sprawami wagi wyższej, żeby przejmować się problemami śmiertelnych. – Jeżeli dobrze pamiętam moje lektury z zakresu kultur starożytnych – czym musiała się pochwalić, nawet jeżeli jej wiedza nie była aż tak głęboka, jak udawała — tabliczka jest czerwona nie od koloru, tylko od treści.
— Tak. To długi wywód na temat podboju i krwawych ofiar. Bardzo barwny.
— Iteresuje się pan starożytnością, ministrze?
— Nie, ale obok tabliczki leżało tłumaczenie. Rzuciłem na nie okiem, ale bardziej na samą gablotę. Nawet ja widziałem, że była źle zabezpieczona. Wyjęcie tej tabliczki nie było trudne, wystarczyło tylko przeciąć kabel starego alarmu. Przesłuchujemy jeszcze pracowników, ale na razie jeszcze niczego nie znaleźliśmy.
— Dziwny wybór. Aszurbanipal stworzył wiele takich tabliczek o podbojach i mordowaniu ludzi – Wilhelmina naginała do granic możliwości swojej powierzchownej wiedzy na ten temat. – A w Muzeum są znacznie cenniejsze przedmioty. Nawet pod względem znaczenia historycznego.
— „Bycie znaczącym”, to kwestia względna, Gunhildo. Powinna pani to wiedzieć.
Uwag odnośnie jej wiedzy Wilhelmina nie lubiła bardziej, niż nazywania jej Gunhildą.
— Myśli pan, że ktoś chce odtworzyć krwawy rytuał króla—czarownika, żeby zagrozić całemu światu?
— Myślę, Gunhildo, że to nie jest takie proste.
— Dlaczego?
— Dowie się pani, kiedy przeczyta dokumenty.
— Już to kiedyś słyszałam.
Całkiem niedawno ministerstwo najęło ją w sprawie morderstwa attaché kulturalnego Indii. MI5 było kompletnie bezradne, ponieważ węszyło jakąś wielopoziomową intrygę, w którą byli zaangażowani Rosjanie i Chińczycy. Coś tam faktycznie znaleźli, ale kompletnie nie na temat, a na co poszła całość środków kontrwywiadu. Śmierć attaché to jednak poważna sprawa. Minister Longbottom, mając dość gierek wywiadów, kiedy chodziło o sprawę kryminalną, sięgnął po pomoc prywatnej detektyw Wallen („i jej asystentki”, jak zawsze dodaje Inez). Wilhelmina poszła kierunkiem najprostszym, od razu zakładając, że chodziło o jakąś urazę. Wkrótce udało jej się odkryć, że znajoma attaché zgłosiła kradzież diamentowej kolii. Wilhelmina sprawdziła jednak ten detal i, wedle wiedzy wszystkich znajomych, takiej ozdoby nie posiadała. Było to zbyt dziwne, żeby nie spróbować połączyć obu spraw. I rzeczywiście o to chodziło – attaché grał na dwa, a właściwie trzy fronty. Poza żoną, która nie miała tutaj znaczenia, miał jeszcze kochanka. Razem z tamtym drugim lubili się przebierać i któregoś razu attaché obiecał ulubieńcowi diamentową kolię. Jednak nawet dla kogoś tak znacznego zakup tego rodzaju to jednak wydatek, więc ociągał się z tym strasznie, a kiedy wreszcie kupił ozdobę…postanowił podarować ją nowej kochance. Kiedy stary kochanek się o tym dowiedział, zabił attaché po drodze, kiedy ten szedł wręczyć prezent kobiecie. Morderca nie wiedział jednak, że druga oblubienica była w okolicy i wszystko widziała. Nie mogła jednak tak po prostu zgłosić morderstwa, ponieważ zdradzony kochanek był bardzo ważną szychą w Rządzie. Postanowiła więc rozwiązać problem dyskretnie i po angielsku, zgłaszając kradzież kolii, w nadziei, że to naprowadzi kogoś na morderstwo attaché. Wszyscy bardzo potem dziękowali Wallen, ale ona do końca uważała, że sprawę dałoby się rozwiązać trzy razy szybciej, gdy nie skrytość Longbottoma.
— Jak zwykle jest pani bardzo pewna siebie. Jak mężczyzna.
Wilhelmina uznała to za bardzo zabawną uwagę. To samo powiedziała jej pewna dziewczyna, kiedy chcąc jej zaimponować, przyszła na pierwszą randkę ze składanym strap-on’em, który z wypiekami na twarzy wyjęła podczas wspólnej przerwy na toaletę. Wallen odparła wtedy: „Myślałam, że przyjdziesz z większym…”. Potem wystarczyło jeszcze nieco przycisnąć dziewczynę i zamieniły się rolami; Wilhelmina tak ją zrobiła w kabinie tym członkiem z tworzywa, że jak laska wyszła, to tak się trzęsła, że z wrażenia zapomniała założyć majtki.
— Nonsens – odpowiedziała, oczywiście nie mogąc mu przyznać racji. – Jestem strachliwa i chwiejna jak wszystkie kobiety. Żartem maskuję swoją niepewność.
Longbottom pokręcił wąsem. Nie potrafił rozmawiać z Wallen. Nigdy nie rozumiał o co jej chodzi.
— Proszę się nie martwić, ministrze – powiedziała łagodniej, biorąc od niego kopertę. – Na pewno znajdziemy rozwiązanie.
— Hej, Willy!
Od strony placu zabaw nadchodziła Inez, trzymając pod rękami obu policjantów Longbottoma. Mimo niewielkiego wzrostu, jej energiczna sylwetka swobodnie ciągnęła obu niezbyt zgrabnych mężczyzn.
— A znacie ten? – kończyła wątek Inez. — Wychyla się dżdżownica z dziury i widzi, że obok jest też druga, taka sama. „O, cześć”, mówi. „Miło spotkać ziomka tego samego gatunku!”. Wiecie co odpowiada ta druga?
— Nie – przyznał wysoki.
— „Część”? – zasugerował drugi.
— Nie. Mówi tamta: „Jestem twoją dupą, bałwanie!”.
Cała trójka ryknęła śmiechem. Natomiast Wilhelmina i minister Longbottom grzecznie poprzestali na zażenowanym milczeniu.
Inez puściła roześmianych policjantów, żeby też usiąść na ławce. Był to znak dla ministra, żeby odejść. Inez doprowadzała go do szału, a razem z Wilhelminą były dla niego kompletnie nieznośne.
— Niedługo zadzwonię z pierwszymi informacjami – Wallen rozłożyła, niczym łabędź szyję, rękę do pocałowania.
— Mnie też, mnie też! – Inez wyciągała swoją.
Longbottom, jako człowiek kulturalny i na poziomie, chcąc nie chcąc najpierw ucałował dłoń starszej Wilhelminy, a potem, z pewną odrazą, Inez. Jego stłumione, angielskie reakcje bardzo bawiły obie kobiety, natomiast policjanci zastanawiali się, czy też powinni je pocałować. Ostatecznie, ze względu na wstydliwość, zdecydowali się na salut.
— Czuwaj! – Inez też im zasalutowała, a wtedy minister, nie chcąc publicznie wybuchnąć, złapał za ramiona tych dwóch kretynów i sam zaprowadził ich do samochodu.
Dopiero kiedy nieco się oddalili, kobiety pozwoliły sobie na subtelny chichot, który trwał przed dobrą chwilę.
— Cieszę się, że znalazłaś sobie kogoś na podobnym poziomie intelektualnym!
— No pewnie! – Inez przeciągnęła się. – Śmiali się bardziej niż dzieci!
Inez sama była bardzo młoda. Pochodziła z Hiszpanii, z południa półwyspu iberyjskiego. Wilhelmina zgarnęła ją podczas śledztwa w jakiejś nudnej sprawie związanej z brytyjskimi turystami. Chodziło o coś w klimacie bekonu na jajkach i ciemnego ale, pitego na skraju basenu, nic co by ją prawdziwie interesowało, ale pomagała jej Inez, wówczas recepcjonistka basenu. Już podczas pierwszego rekonesansu terenu jakoś tak wyszło, że zamiast roboty wybrały szybki seks w krzakach. Potem wymyślały sobie powody dlaczego recepcjonistka ma pomagać detektyw w jej pokoju, poza hotelem, w publicznej toalecie, na plaży, cichcem w restauracji, znowu w toalecie, tym razem na pokładzie samolotu i tak dalej, aż się kompletnie utrwaliło.
Inez była niska, drobna. Jej wysportowane ciało od kształcie klepsydry, z ładnie zarysowaną linią ud, nie od razu było widoczne pod ubraniem. Dziś nosiła szorty z czarnymi rajstopami, adidasy, czarny top na ramiączkach i dżinsową kurtkę, a do tego miała jeszcze okulary przeciwsłoneczne, wsunięte dla szpanu do przedniej kieszeni. Taki styl pasował jej, bo miała śniadą skórę i bardzo krótkie, czarne włosy.
Wilhelmina stanowiła jej przeciwieństwo, nie tylko zresztą kolorystyczne. Nosiła się na biało i biało—kremowo, zawsze w żakiety, koszule często z żabotami albo jakąś wstążką, do tego spódnica do kompletu, białe rajstopy oraz pantofelki. Była dużo wyższa od Inez, a także od wielu mężczyzn, blada („niczym kość słoniowa”, jak określił ją kiedyś pewien mężczyzna, z którym była związana), zmysłowo zbudowana, o dużych piersiach i szerokich ramionach, równoważących szerokie biodra. Lubiła podkreślać urodę makijażem, zwłaszcza pełne usta, najmocniejszy kolorystycznie element jej stylu. Czasem zakładała też do kompletu kapelusik, ale to raczej na spotkania towarzyskie.
Wallen, wciąż myślami przy opowieści Inez, kreślącej wizję dwóch dorosłych policjantów zafascynowanych klaunadą asystentki, otworzyła machinalnie kopertę. Wewnątrz, jak zwykle, był gruby plik dokumentów oraz zdjęć, ujęte w plastikową okładkę. Prawie krzyknęła, kiedy zobaczyła pierwszą stronę.
— Co tam Willy? – zapytała Inez, a kiedy Wilhelmina jej nie odpowiedziała, wpatrzona stężała w zawartość koperty, asystentka objęła ją w pasie. – Co się stało?
Listę dokumentów otwierała fotografia. Była podpisana: „Zostawiono na miejscu kradzieży”. Zdjęcie przedstawiało otworzoną gablotę, a na jej dnie leżała kartka z symbolem ว.
Jak Ci się podobało?