Wzór
13 października 2025
21 min
„Klaps”
„Akademia Pana Klapsa"
Szkolny dzwonek, okrągły, z pomalowaną na czerwono stalową czaszą, wisiał wysoko gdzieś na ścianie. Choć każdy oczekiwał go z utęsknieniem, tylko nieliczni znali jego dokładne położenie. Wśród nich był siedzący w oślej ławce Jacol. Wiedział ponadto, że za czterdzieści dwie sekundy ten ukryty bohater uszczęśliwi mnóstwo osób. Czterdzieści jeden, czterdzieści…
Drrryń!
Chłopak spojrzał na profesor Dulską z pytaniem w oczach. Normalnie od razu wybiegłby z klasy, ale jak wszystkim w szkole wiadomo, lekcje matematyki nie kończy wcale dzwonek, a ta powszechnie szanowana nauczycielka. Dlatego posiłkując się na „pilne sprawy”, zawczasu poprosił o możliwość wcześniejszego opuszczenia sali. Kobieta o przyjaznym wyrazie twarzy kiwnęła głową, dając mu znak, że może iść.
Jacol szybkim krokiem opuścił salę, po czym puścił się biegiem do szkolnych podziemi. Tam wszedł w wąski korytarzyk, pełen pomieszczeń gospodarczych. Wiedząc o zepsutym zamku w jednych z drzwi, złapał za klamkę i w zapomnianym przez wszystkich pokoju zostawił plecak. Sam ustawił się w rogu korytarza, bacznie obserwując drogę, z której przyszedł oraz ostatnią prostą do piwnicznej biblioteki.
To mało uczęszczane miejsce w mapach mentalnych członków Tajnego Bractwa Koneserów Kobiet figurowało pod nazwą Spankstrefy. To właśnie tu, w zgodzie z paradygmatem naukowym Marka, zbierali dane na temat klapsowych dokonań. Działali zorganizowanie, mieli harmonogram i listę dyżurów. Tego dnia obowiązek ten pełnił Jacol. Od początku semestru, ze zmiennym szczęściem, wykonał próbę na czternastu dziewczynach. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, przez kolejny rok przebada jeszcze trzydzieści siedem pośladków.
Metodyka była bardzo prosta. Wystarczyło wypatrzeć dowolną koleżankę z rówieśniczej klasy i poczekać aż minie zakręt. Wówczas, mając pewność, że nikt ich nie widzi, wykonać najprzyjemniejszą część zadania oraz spisać ustrukturalizowany raport.
Trwała długa przerwa. Na tę uczennice miały zazwyczaj ciekawsze zajęcia od książek, toteż Jacol musiał uzbroić się w cierpliwość. Pierwsza pojawiła się Końska, ale ją miał już odhaczoną. Kilka minut później przywitał się z nim Kaszana, bandzior-dresik, co to nawet latem wozi się w grubych bluzach z łączoną kieszenią. Osiłek poklepał go po plecach, życząc powodzenia, po czym odszedł struty zapłacić karę za przetrzymane lektury, których i tak nie przeczytał. Następnie oczom Jacola ukazała się Ola, marzenie każdego chłopaka. Jaki ona miała kuperek! Rozmarzony wartownik musiał obejść się smakiem, bo szkolna gwiazda szła w towarzystwie starszej koleżanki, a to mogłoby zanieczyścić próbę czynnikami społecznymi. Odprowadzając ją wzrokiem mógł tylko pomarzyć o falach na doskonałej krągłości oraz towarzyszącym temu cieple rozchodzącym się po denimie ciasnych spodni. Przełknął ślinę niepocieszony.
Szczęście jednak szybko uśmiechnęło się do młodego badacza. Trzaskowi zamykanych przez dziewczyny drzwi towarzyszyło pojawienie się Olgi na początku korytarza. Idealny timing. Jacolowi szybciej zabiło serce. Pośladki typu V, przypomniał sobie z wykładów. Może nie najatrakcyjniejsze, ale przecież to Olga! Delikatna, niezwykle utalentowana skrzypaczka, której zawsze towarzyszyła aura wyjątkowości. Widok blondynki w długiej, zwiewnej sukience pobudził go momentalnie, a coraz głośniejszy stukot sandałów powodował niemal sceniczną tremę. Jacol upewnił się kątem oka, że nikt nie opuszcza biblioteki. Wszystko idealnie. Poczekał, aż dziewczyna minie go z tym swoim charakterystycznym, smutnym uśmiechem, po czym podążył w ślad za nią. Potarł ręce, wziął zamach i kiedy już miał wymierzyć klapsa, stracił równowagę przez rozwiązaną sznurówkę. Powinien był przerwać, lecz nie zamierzał zmarnować takiej okazji. Otwarta dłoń wytraciła prędkość, bardziej zatrzymując się na tyłku osoby badanej, aniżeli uderzając. Szlag wzięły wszystkie poczynione przez niego obliczenia. Jacol ustał na nogach, ale wiedział, że ma problem.
Nagle przypomniał sobie prelekcję klapsologii pod altanką:
„Po wszystkim okaż niezachwianą pewność siebie”.
Dziewczyna odwróciła się. Minę miała nietęgą. Niebieska głowa chłopaka stanowiła łatwy cel do odwetu. Olga jednak wcale nie dała mu z liścia. Zamiast tego wymierzyła zaciśniętą pięścią prosto w nos.
Jacol usłyszał głośne chrupnięcie i zrobił kilka kroków do tyłu. Nie płakał, ale jego oczy natychmiast zalały się łzami. Olga, początkowo wściekła, teraz piszczała ze strachu.
– O mój boże, Jacek!
Młody badacz złapał się oburącz za nos. Spojrzał na swoje dłonie, całe we krwi. Był tak oszołomiony, że nie potrafił wydusić słowa.
– Poczekaj tu, lecę po pielęgniarkę! – Dziewczyna w pełnym biegu zniknęła za rogiem.
Został sam, ale nie na długo, bo nawiedził go potworny ból. Chłopak oparł się o ścianę i osunął powoli na zimne linoleum. Ktoś wyszedł z biblioteki. To zaalarmowany hałasem Kaszana ruszył na ratunek swojemu koledze. Gdy kucnął obok niego, od razu wyczuł żelazną woń krwi, która nie dawała się zatamować.
– Kurwa, Jacol! Co się stało?
– Błąd w technice wynikający z…
– Pytam o twój nos!
– Chyba złamany. Możesz coś dla mnie zrobić? – Niebieskowłosy miał mętne oczy oraz półprzytomny głos pozbawiony emocji. – Weź telefon i notuj: Olga, dwunasty czerwca, luźna sukienka…
– Poczekaj, powoli!
-… technika od boku, otwarta dłoń, siła jeden, postawa pewna siebie.
– Świadkowie?
– Nie. Zachowałem wszelkie środki bezpieczeństwa.
Kaszana spojrzał wymownie na czerwonego kolegę. Ostatnią rubrykę uzupełnił sam: agresja – tak. Ledwo skończył notować, a z końca korytarza nadciągała pomoc. Z przodu Olga, a zaraz za nią mama Ryśka w lekarskim kitlu. Dres machał do nich, krzycząc głośno, że „on jest tutaj”, niczym rozbitek do helikoptera.
– Kaszana…? – wymamrotał Jacol. – Zabierz mój plecak. I schowaj notatki w bezpiecznym miejscu.
***
Rok później, świeżo po ukończeniu trzeciej klasy, nie było w Pomyłce Wielkiej ucznia trzymającego głowę wyżej od Marka. Ten dryblas o ciemnych, kręconych włosach co prawda nie miał na koncie żadnych wybitnych wyników sportowych, jego świadectwo nie zawierało też tak pożądanego przecież czerwonego paska, a mimo to udało mu się osiągnąć coś wielkiego. Dla większości rówieśników lato miało być czasem na naładowanie akumulatorów przed ostrą nauką do egzaminu dojrzałości, ale on ani myślał spoczywać na laurach. Obiecał sobie iść za ciosem i już w nadchodzące wakacje sięgnąć po marzenia.
Zamknął się w swoim pokoju, typowych czterech ścianach nastolatka, z brudnymi ciuchami na wierzchu oraz plakatami przedstawiającymi znanych muzyków, postacie z gier i modelki w niepełnym odzieniu. W jedynym czystym miejscu, na biurku, znajdował się wielki segregator. Marek przechowywał w nim raporty klapsów wymierzanych przez półtora roku w ramach bezprecedensowego przedsięwzięcia.
Celem akcji było opracowanie fizycznego wzoru na idealnego klapsa. Wyzwanie to rzecz jasna przerastało możliwości ambitnego ucznia, dlatego ten zwrócił się o pomoc do starszego o niemal dwadzieścia lat brata Eryka, który w zdumiewającym tempie piął się po szczeblach naukowej kariery. Brachol poświęcił mu wiele czasu, zapoznając się z opracowanymi teoriami. Marek dał sobie wówczas wyperswadować, że wzór klapsa idealnego to utopia, nigdy niespełnione marzenie naszej cywilizacji, znajdujące się na równi nieśmiertelnością czy poznaniem obcych form życia. Jako że eksperymenty oparte na samopoznaniu nie wchodziły w grę, w wyniku ożywionych dyskusji powstała idea opartego na bezpośredniej obserwacji behawioru wzoru klapsa bezpiecznego, czyli takiego, za jaki nie dostaje się w twarz.
Zawodowy badacz sporządził dla Marka listę zmiennych, niezbędnych do weryfikacji postawionych hipotez. Były to informacje dotyczące osoby badanej, miejsca i czasu przeprowadzenia testu oraz samej techniki klapsa. Uczulił też, by badanie przeprowadzać w warunkach możliwie laboratoryjnych, co ograniczy zanieczyszczenie danych niemożliwymi do okiełznania czynnikami zewnętrznymi. Reszta była już historią.
Członkowie tajnego Bractwa Koneserów Kobiet jednomyślnie przyjęli projekt prac naukowych. Marek rozdał kolegom przykładowy raport oraz wytłumaczył jak prawidłowo przeprowadzić badanie. Potem kolektywnie wyznaczyli dwie spankstrefy w ustronnych miejscach na terenie szkoły i opracowali procedury sprowadzające test do dziewczyny oraz ręki spadającej na pośladek. Kluczowy był też harmonogram, który chronił badane przed otrzymaniem więcej niż jednego klapsa miesięcznie. Wszystko to miało zapobiec wybuchowi niepokojów społecznych.
W wyznaczonym okresie dziesięciu ochotników sporządziło po pięćdziesiąt jeden raportów, tworzących zawartość opasłego segregatora.
Główny pomysłodawca badania miał trzy dni przed powrotem Eryka do Pomyłki Wielkiej. W tym czasie musiał pobrać z Internetu rekomendowany przez brata excelopodobny program do analiz statystycznych oraz stworzyć matrycę danych. Jak łatwo wyliczył, do wypełnienia czekało go przeszło 10000 komórek.
Zaczął od danych jednostkowych. Dzięki kworum osiągniętemu na posiedzeniu Bractwa uzyskał dostęp do ściśle strzeżonych materiałów organizacji. Zdjęcia dokumentacji medycznej, które Rysiek zrobił w gabinecie piguły, posłużyły mu do przypisania dziewczynom prawidłowego wzrostu i wagi. Jako że każda uczestniczka zajmowała dziesięć wierszy, bezcenna okazała się możliwość kopiowania. Z notesu zawierającego wystawione przez Koneserów subiektywne oceny wyglądu koleżanek przepisał średnią dotyczącą ogólnej atrakcyjności. Po wielu godzinach ciężkiej, acz pełnej poczucia głębokiego sensu pracy, Marek padał z nóg. Chcąc dokończyć część personalną, jako samozwańczy sędzia kompetentny określił kształt pośladków, dzieląc badane na „V”, „H”, „O” lub „A”. W tym celu posiłkował się zbiorami sumiennie uzupełnianego fapfolderu Bractwa.
Nazajutrz zabrał się za spisywanie właściwej części badania. Wyciągał z segregatora kolejne raporty, tworzone w większości na wygniecionych kartkach w kratkę, po czym zapisywał całe rzędy danych: klapsujący, jego waga, wzrost oraz obwód dłoni, data badania, kilka zmiennych dotyczących techniki, w tym otwartość dłoni, kąt uderzenia i wyrażana w skali likerta siła. Na koniec informacja o pewnej siebie bądź strachliwej postawie badacza, ewentualnych świadkach i potencjalnej agresji osoby badanej.
I tak kartka po kartce, kartka po kartce…
Żmudną pracę osładzała Markowi wyobraźnia. Wspaniale było myśleć, że to z jego inicjatywy znajomi obu płci przeżyli tyle wspaniałych chwil. Niemal na własne oczy widział Filipa obrywającego od Alicji i cieszył się wyimaginowanym rozczarowaniem Julki, gdy po raz kolejny to nie on zaskoczył ją na prowadzącym do biblioteki korytarzu.
Mniej więcej w połowie zorientował się, że jednej kartki brakuje. To niedociągnięcie mogło narazić na szwank jego badanie! Złapał się za głowę i odepchnął nogami od biurka, sunąc na kółkach przez pokój. Nagle zastygł w bezruchu. Panikę zastąpił nieokiełznany śmiech. Marek chichrał się sam do siebie, nie mogąc uwierzyć, jak niewiele brakowało, by przeszło rok wcześniej incydent Jacola z Olgą zakończył cały eksperyment.
Na całe szczęście złamał się wówczas tylko nos Jacola – pomyślał – a nie któryś z bezcennych paluszków Olgi. Gdyby z powodu kontuzji zdolniacha została wykluczona z ćwiczeń na choćby tydzień, zrobiłaby się draka na całego. A tak? Bractwo zorganizowało centrum zarządzania kryzysowego. Na dwa tygodnie przed rozpoczęciem wakacji postanowiono zawiesić do września działalność w spankstrefie i jakoś rozeszło się po kościach, a właściwie po jednej kości.
Kiedy Jacol wrócił do szkoły, dziewczyny trochę się z niego śmiały, ale z niebieskimi włosami i czarnej masce ochronnej jawił się przed kolegami niczym prawdziwy superbohater. Nie dość, że zabezpieczył materiały Bractwa, to jeszcze z pomocą kolegi dzielnie dokończył badanie. W uznaniu za swoje męstwo otrzymał od organizacji darmowe wejściówki do nieotwartego jeszcze Pokoju Degustacji.
Marek otworzył skrzynkę mailową. W mgnieniu oka znalazł wiadomość od Kaszany z brakującą notatką. Przepisał ją i na dobre wrócił do pracy. Działał metodycznie, w pełni skupiony na bezbłędnym nanoszeniu danych. Nie zauważył nawet, gdy słońce schowało się za chmurami, a potem – za horyzontem. Skończył chwilę przed pojawieniem się księżyca. Od patrzenia przez cały dzień w ekran rozbolały go oczy, ale była to niewielka cena za kolejny krok w kierunku prawdy.
W przeddzień wyczekiwanego przyjazdu Eryka oddał Bractwu pożyczone materiały. Potem skupił się już tylko na przygotowaniu warunków godnych akademickiej pracy. Chciał poczuć się jak prawdziwy naukowiec, taki z państwowym grantem na własne badania, któremu nigdy nie brakuje pieniędzy na pizzę. Naciągnął więc matkę na wielbioną przez brata familijną z kurczakiem, a gdy skończył sprzątać pokój, wyglądał prawie jak prawdziwe laboratorium.
Eryk, szerzej znany jako doktor Zawada, przyjechał niczym rycerz na białym koniu. Miał przesolaryzowaną cerę, starannie zaczesane włosy, a na nosie okulary intelektualisty. Niegdyś zaczynał podobnie do Marka, z pozycji przeciętnego ucznia, który tylko być może dociągnie do pracy magisterskiej. Teraz w blasku chwały, co roku odwiedzał rodzinę drogim samochodem, oślepiając przy tym sąsiadów zarezerwowanym dla ludzi sukcesu szelmowskim uśmieszkiem.
Marek podziwiał starszego brata na długo przed innymi. Teraz, gdy wreszcie dotarł, nie pozwolił nacieszyć się jego wizytą nawet dumnej mamie:
– Mogę ci pokazać, co zrobiłem? – Zapytał z pełnymi ustami, dopychając na siłę ostatni kęs pizzy.
Na skinienie głową od razu pobiegł do pokoju, włączył laptopa i uruchomił polecany program. Na ekranie wyskoczyła matryca wypełniona tysiącami metadanych. Chłopak nie tylko wyjaśnił co znajduje się w poszczególnych kolumnach, ale z przekonaniem odpowiadał na zadawane pytania.
– Wszystko jak chciałeś – zapewnił.
– Włożyliście w to mnóstwo zdrowia. Sam musiałbym słono zapłacić za zebranie tylu informacji. – Stwierdził z uznaniem. – Pokaż mi jeszcze pisemne zgody dziewczyn na udział w badaniu. Bez tego nie możemy zacząć.
– Ale nie mówiłeś…
Marek znieruchomiał. Przecież nie miał żadnych zgód! Dlaczego brachol nie wspomniał o tym wcześniej?! Czuł, jak zapada się pod ziemię, przygnieciony zawiedzionymi oczekiwaniami kolegów z Bractwa. Półtora roku pracy, tyle starań i wyrzeczeń…
– Musiałbyś zobaczyć swoją minę! – Doktor śmiał się do rozpuku. W pokoju słychać było tylko jego.
– To miało być śmieszne?
– A nie? – Młody nadal siedział nadąsany, więc Eryk przemówił: – Teraz działasz hobbystycznie, ale kiedyś, jeśli dojdziesz do mojego poziomu, będziesz miał przed sobą wiele ograniczeń.
Między braćmi mieszała się zaduma z pretensjami o nieśmieszny żart.
– To jak? Zobaczymy, co wyszło z waszych wyników? – Jeszcze raz spróbował przerwać niezręczną ciszę.
– Tak. – Marek z rozgniewaną miną zwolnił fotel przy biurku. Sam usiadł na pufie obok.
– Chcemy zmaksymalizować bezpieczeństwo podczas dawania klapsów, więc naszą zmienną zależną będzie mierzona binarnie agresja osób badanych. Sprawdźmy korelację z porami roku. Najlepiej nada się do tego test chi-kwadrat.
Na ekranie wyskoczyła tabelka z mnóstwem niezrozumiałych dla laika liczb.
– Mamy tu do czynienia z niemal zerowym, acz istotnym statystycznie związkiem pomiędzy danymi – wyjaśnił Eryk.
– Czyli nic nie odkryliśmy.
– Wprost przeciwnie. Odrzuciliśmy hipotezę, jakoby zimą nieogolone dziewczyny były bardziej agresywne z powodu braku gotowości do aktywności seksualnej. Odkryliśmy zatem, że bezpieczeństwo klapsiarza jest takie samo, niezależnie od pory roku.
Marek był niepocieszony. W dodatku mało co do niego docierało. Tymczasem brat dalej mówił tym trudnym językiem:
– Zrobiłem Shapiro-Wilka, aby sprawdzić normalność rozkładu zmiennej ilościowej. Dzięki temu dobiorę kolejny test.
Na ekranie pojawił się histogram przypominający krzywą Gaussa. Niestety, początkującego naukowca coraz bardziej frustrowało poczucie dezorientacji.
– Dobra, nie tłumacz mi, tylko rób – burknął.
Eryk westchnął bez żalu. Zamierzał zaszczepić w braciszku bakcyla do nauki i porobić razem coś fajnego. Dlatego postanowił wyjść mu naprzeciw.
– Co chciałbyś teraz sprawdzić?
– Mogę wybrać? – Marek rozchmurzył się.
– No jasne.
– Wpływ siły klapsa.
– Korelacja między siłą klapsa a agresją – poprawił Eryk.
Poklikał trochę po skomplikowanym menu. W powstałej tabeli uwagę zwracały liczby zaznaczone na czerwono. Marek spojrzał na brata:
– Czy to jest istotne statystycznie…? – zapytał nieśmiało.
– Zaczynasz kumać! Tak… do tego całkiem solidna korelacja. Czekaj, wykonam analizę wieloczynnikową, dodając do siły wzrost oraz wagę dziewczyn.
W okularach doktora odbił się histogram, potem jedna tabela, druga. Na jego twarzy zaszły trudne do odczytania zmiany. Pochylił się w stronę ekranu, nie wierząc własnym oczom.
– Jesteś pewien – zaczął Eryk – że wszyscy rzetelnie wypełnili raporty? Wyszła nam bardzo silna korelacja…
– Ręczę za nich.
Doświadczony naukowiec potarł podbródek, dumając nad czymś intensywnie. Od początku przejawiał sporo zapału, ale teraz zaangażowany był jakby inaczej. Z roli pomocnego brata, przerodził się w badacza z krwi i kości. Doszedł do wniosku, że chłopacy nie daliby rady sfabrykować tego typu wyników. Nagle zamknął laptopa i odchylił się na krześle.
– Mówię ci, że za nich ręczę! – Powtórzył zaniepokojony Marek.
– Nie w tym rzecz. Działamy na pograniczu psychologii, socjologii i biomechaniki. Muszę się z tym przespać. – doktor Zawada spojrzał poważnie na brata. – Stoimy być może przed największym dokonaniem w historii klapsologii preindustrialnej.
Następnego ranka Marek długo nie podnosił się z łóżka. Dopiero wskazujący dziewiątą wyświetlacz telefonu zmobilizował go do rozpoczęcia dnia. Ziewnął sobie smacznie; przeciągnął się, co sił. W końcu wygramolił się spod kołdry i powędrował na bosaka do kuchni.
– O, jesteś – Eryk przywitał się z bratem, nie odrywając oczu od ekranu.
Siedział przy kuchennym stole. Z lewej miał nagryzmolone kartki, z prawej zaś kilka puszek po energetykach. Pośrodku laptop młodego dyszał ciężko jak po wielogodzinnym graniu na najwyższych parametrach graficznych. Marek na widok okupujących blat śmieci podrapał się po rozczochranej czuprynie.
– Nie mogłem usnąć. Fartownie na stacji benzynowej mieli otwarty sklep – wytłumaczył doktor Zawada. – Chcesz zobaczyć, co robię?
Młodszy z braci zrobił sobie przy stole nieco miejsca na miskę z podgrzanym w mikrofalówce mlekiem. Wsypał do niej płatki. Bardziej od jedzenia interesowały go jednak poczynania na monitorze. Szczególną uwagę przykuło przeszło dwadzieścia kart otwartych w programie statystycznym.
– Mów co robisz – poprosił.
– Sprawdziłem ANOVĄ, czy w dziewczynach rosła złość po kolejnych klapsach, trochę jak w badaniach longitudinalnych, ale nic takiego nie stwierdziłem. Świetnie się spisaliście z zachowaniem odstępów pomiędzy próbami. – Eryk z niezwykłą wprawą poruszał się w gąszczu tysięcy liczb. Wkrótce miał kolejne wnioski: – Teraz badam zależności między zmiennymi. Obaliłem hipotezy dotyczące fizyczności klapsującego, ale teraz widzę, że rozmiar ręki ma pewną moc predykcyjną. Generalnie im większa powierzchnia dłoni, tym szerszy margines błędu. Miałeś rację.
Młody poprawił się na krześle, dumny jak paw. Widząc złożoność obliczeń, nie chciał przerywać pracy i na własną rękę próbował rozeznać się w sytuacji. Mimo to brat informował go na bieżąco:
– Pamiętasz chi-kwadrat? Sprawdzam, czy pewna siebie postawa klapsującego hamuje agresywne zapędy…
Marek ucieszył się z całkiem przyzwoitej korelacji, ale wówczas Eryk wskazał palcem na inną kolumnę, świadczącą o braku istotności statystycznej. Taki wynik nadaje się wyłącznie do kosza.
Kolejne testy, kolejne niepowodzenia. Doktor miał do przekazania złe wieści:
– Cholera! Klapsy są bezpieczne wyłącznie na osobności. Do tego nasz tercet waga-wzrost-siła traci moc predykcyjną przy stosowaniu niewłaściwej techniki. Trzeba koniecznie uderzać na wprost otwartą dłonią od spodu. Tracimy to…
Młodszy z braci zaczął nerwowo obgryzać paznokcie. Godzinę po przyjściu do kuchni wciąż miał nietknięte śniadanie. Mleko już dawno ostygło, a płatki zamieniły się w mało apetyczną breję.
– Analiza wieloczynnikowa…
– Dasz radę, prawda?
– Robię, co mogę.
Każdy mięsień Eryka napięty był jak u aktora w kulminacyjnej scenie. Z czoła skapywały mu kropelki potu, prosto na rozgrzanego do czerwoności laptopa. Gdyby tylko matka nie krzątała się po kuchni, nieustannie go rozpraszając…
– Mamo, przeszkadzasz mi – powiedział z czułością w głosie. – Nie rób dziś obiadu. Potem zamówię pizzę.
– Ale pizza była wczoraj.
– To nic.
– Może być teraz z salami? – zapytał cicho Marek.
– Zobaczymy. Cicho.
Od tej pory prace zyskały na intensywności. Maszyna mieliła ogrom danych i poddawała je niezliczonym ilościom procesów statystycznych. Eryk wspinał się na wyżyny swoich możliwości. Wymawiał kolejne nazwy złożonych testów niczym zaklęcia, a Markowi „Mann-Whitney” czy „Kołmogorow-Smirnow”, zależnie od intonacji, kojarzyli się raczej z Wingardium Leviosa albo Avada Kedavra. Początkujący badacz patrzył na tę epicką batalię z niesłabnącym podziwem. Starszy brat jawił mu się niczym szermierz, naprzemiennie parujący ciosy i wyprowadzający zabójcze ataki. Niczym tytan, który nie tylko wyrywa z rzeczywistości bezcenne odłamki prawdy, ale ze wszystkich sił stara się zamknąć je w ramach możliwych do ogarnięcia ludzkim rozumem.
Markiem targały silne emocje. Pragnienie poznania prawdy, strach przed zmarnotrawieniem całego trudu kompanów z Bractwa. Wiedział przy tym, że jeśli ktoś miał podołać wyzwaniu opracowania wzoru na bezpiecznego klapsa, to tylko jego pieprzony brachol.
Nagle Eryk uśmiechnął się do siebie. On jeden dostrzegał na ekranie rzeczy niedostępne dla zwykłych śmiertelników.
– Chodź na dwór, wszystko ci opowiem. Muszę zapalić.
– Myślałam, że nie palisz! – obruszyła się matka w pokoju obok.
– Są takie chwile, kiedy zapalić po prostu trzeba.
Bracia wyszli na świeże powietrze, mrużąc oczy przed palącym słońcem. Z ich podwórza roztaczał się malowniczy widok na pole rzepakowe i znajdujący się u wjazdu do wioski budynek szkoły. Eryk niespiesznie odpalił papierosa. Towarzyszyło mu poczucie świetnie wykonanej roboty.
– No powiedz w końcu, co odkryłeś? – Marek niecierpliwie skakał wokół niego.
– Mamy wzór. – Doktor zaciągnął się głęboko.
– No…?
– Po spełnieniu odpowiednich warunków, takich jak brak świadków oraz odpowiednia technika – ciągnął naukowiec – na podstawie wagi i wzrostu kobiety jestem w stanie określić siłę klapsa zapewniającą bezpieczeństwo w niecałych dziewięćdziesięciu sześciu procentach.
– Tylko tyle? – Chłopak wyglądał na zawiedzionego. – Przecież ja już teraz mam podobne wyniki, opierając się tylko na intuicji.
– Ty masz wyjątkowy talent. – Eryk położył rękę na ramieniu brata. – Przyznaj. Tak naprawdę nigdy nie chciałeś opracować wzoru tylko dla siebie.
– Racja. To jaki jest ten wzór? Wzrost podzielić przez wagę…?
– Świat nie zawsze jest tak prosty, jak wzór na pole trapezu. – Doktor uśmiechnął się życzliwie. – Przygotuję kalkulator, który po wpisaniu danych w odpowiednie okienka sam wyliczy idealną siłę.
– Czyli wzór jest skomplikowany. To mało sexy.
– Nie skomplikowany, tylko tajemniczy. Coś jak pilnie strzeżona, tajna formuła na zrobienie pepsi. Niby wiesz mniej więcej, o co chodzi, ale nie jesteś w stanie odtworzyć niepowtarzalnego smaku. Sexy jak koronkowa bielizna.
– Naprawdę tak myślisz?
– Marek. – Doktor przechwycił spojrzenie brata. – Prawdziwa zabawa dopiero się zaczyna.
***
Nieco ponad miesiąc później obaj badacze stali dokładnie w tym samym miejscu. Dla Marka była to słodko-gorzka chwila. Z jednej strony Eryk rozpakowywał przed nim owoc ich wspólnej pracy, z drugiej jednak wiatr niósł do niego przywodzącą negatywne emocje muzykę ze szkoły. Odbywała się tam osiemnastka Julki, na którą nie został zaproszony.
– I co myślisz? – Doktor stał nad urządzeniem w pozie telewizyjnego prezentera, z dłońmi skierowanymi na osobliwe urządzenie.
Przed oczami Marka materializowały się słowa brata: „z szacunku do nauki nie wypada nam tworzyć sztuki dla sztuki. Niech z naszego odkrycia wyniknie coś dobrego”. I oto jest. Wykonana przez Eryka w drukarce 3D prostokątna podstawa utrzymywała silikonowe pośladki w Marka ulubionym kształcie „A”, które młodszy z rodzeństwa zamówił z Chin. W środku akumulator, aparatura do mierzenia siły uderzenia oraz niewielki głośniczek. Prowizorka. Jakże piękna prowizorka.
– To jest cudo! – Dryblas z zachwytu zasłonił ręką usta. – Jak udało ci się…
– Trochę zrobiłeś ty, trochę zleciłem moim doktorantom. Sam zająłem się najtrudniejszym. Wykorzystałem pokrewne badania ze Stanów Zjednoczonych na chłopakach w wieku 17-19 lat do skalibrowania siły uderzenia. Teraz, zamiast subiektywnej skali likerta, mamy pomiar w pełni obiektywnych niutonach, czyli sile, z jaką należy działać na ciało o masie kilograma, by nadać mu przyspieszenie równe metrowi na sekundę do kwadratu. To tylko brzmi skomplikowanie.
– Czyli ktoś już przeprowadził podobny eksperyment?
– Niezupełnie – odparł z charakterystycznym uśmiechem doktora Zawady. – Sprawdzimy, czy działa?
Młody ochoczo pokiwał loczatą głową. Podłączył urządzenie z laptopem poprzez kabel USB. Na ekranie pojawiło się prymitywne okienko z paroma miejscami do wpisania danych. Marek z pamięci podał wagę i wzrost Julki, po czym urządzenie dostosowało idealną dla niej siłę, podaną w niutonach. Wiele się nie zastanawiając, chłopak strzelił z otwartej dłoni w silikonowy pośladek.
Ach! – Urządzenie wydało z siebie podniecający głos młodej kobiety. Jeden z tych, które na polecenie Eryka młodzian wyciął z filmików znalezionych na pomarańczowym youtubie. Obaj spojrzeli na pomiar: siła klapsa odbiegała od wytycznych o zaledwie jedną dziesiątą niutona. Ideał.
– Prawdziwy mistrz – skomentował starszy brat.
Marek nie słuchał. Ze wzrokiem wpatrzonym w budynek szkolny, myślami był przy Julce, która pewnie doskonale się bez niego bawi. Eryk westchnął. Wiedział, co męczy jego brata.
– Bardzo lubisz tę Julię? – zapytał.
– Mówimy na nią Julka, bo… – Machnął ręką. – Jest jedyna w swoim rodzaju. Nie była moją pierwszą, ale to przez nią polubiłem klepanie w tyłek. Bez niej nigdy bym nie odkrył, co naprawdę chcę robić w życiu.
Jeszcze raz zamachnął się w silikon. Tym razem ostro, siarczyście, jakby chciał ukarać dziewczynę za nieodwzajemnienie uczuć. Maszyna wydała z siebie obrażone „ej!”. Marek oczyma wyobraźni widział Julkę odwracającą się na pięcie, żeby wymierzyć sprawiedliwość na jego policzku. Ostatecznie nie robi tego, bo wytracona na mięciutkiej pupie moc rezonuje w jej umyśle, informując o dobrych intencjach chłopaka.
Dlaczego to nie dzieje się naprawdę? Odwrócił głowę i z dala od oczu brata wytarł mokry nos.
– Zobacz, co jeszcze potrafi to cacko – Eryk wyrwał go z zamyślenia.
Klepnął w fantomowy tyłek, po czym zamiast oderwać dłoń, ściskał delikatnie pośladek maszyny, bawiąc się zmiennym pomiarem. Marek uśmiechnął się kwaśno niczym Włoch na wieść o makaronie z truskawkami.
– Klaps to uderzenie otwartą dłonią w pośladek celem uzyskania obopólnej satysfakcji seksualnej. To, co robisz, to jest jawna profanacja mojej sztuki – powiedział gorzko. – Przytrzymując dłoń, pozbawiasz ją przyjemnych wibracji. Ona zaraz się odwróci i zerwie kontakt. Oddałeś jej sprawstwo, gra skończona. Klaps musi być krótki, zdecydowany. Być może potem będzie chciała uwolnić się od twojej obecności na pośladku, ale prędzej czy później dotrze do niej, że jest bezsilna. Ten klaps już się dokonał i nie ma od niego odwrotu, rozumiesz?
– Chodź, usiądźmy – Eryk postanowił rozładować emocje. Klapnęli na ciężką ławkę pod parasolem. – Masz już pomysł na nazwę?
– Ee… nie myślałem o tym.
– Może „Plask”?
– Plask 5000!
– Dlaczego „5000”?
– Wiele świetnych wynalazków ma to w nazwie. Widziałeś nową maszynę sąsiadów? John Deere 5000 series. Chodzi jak marzenie.
– Zatem Plask 5000! – Eryk klasnął w dłonie. – Jak ci się podoba?
– Jest genialny… Myślisz, że mógłbym go pokazać kumplom z Bractwa?
– Sądząc po ich wynikach, nawet powinieneś. Zorganizuj dla nich ośrodek szkoleniowy. Pewnie ocalisz w ten sposób kilka nosów.
Zaśmiali się beztrosko.
– Może zabiorę go we wrześniu na wycieczkę do Grecji…
– Z tym byłbym ostrożny.
– Dlaczego?
– To, co działa w Polsce, z różnych względów może nie sprawdzić się w innych krajach. Należałoby wpierw zaadaptować kulturowo test i ponowić całą procedurę. Być może w Hiszpanii wzór klapsa bezpiecznego zawierałby nieco inne parametry.
Zamilkli. Wpatrzeni nie tyle w rozległe plony ani zachodzące słońce, co w prototyp Plask 5000. Marek posmutniał z powodu zaściankowości własnych dokonań, ale tylko na moment. W ostatnim czasie nauczył się od brata dostrzegać szanse tam, gdzie inni widzą przeszkody. Roztoczył przed sobą piękną wizję wyjazdu na gorącą Copacabanę, celem wyklepania paru brazylijskich dupeczek. Najlepiej na koszt podatnika.
– Myślisz, że mógłbym kiedyś otrzymać na to grant?
– Gdzieś, kiedyś… wszystko jest możliwe.
– W takim razie chyba mam się po co uczyć do tej matury.
– Pamiętaj – Eryk przyjął moralizatorski ton – nauka to potęgi klucz.
Drogi Czytelniku! Przeczytałeś do końca? Pozostaw po sobie komentarz. To najlepsza nagroda dla twórcy.
Jak Ci się podobało?