Źdźbła
20 grudnia 2025
9 min
Poniższy tekst znajduje się w poczekalni!
Był komunistą z Węgier i przyjechał tutaj, żeby walczyć otwarcie z bronią w ręku po kilkunastu latach ukrywania się. Siedzieliśmy w barze. Piliśmy gin z tonikiem Schweppesa, ostatnią butelkę z zapasów właściciela, który oddał mi ją za półdarmo w geście przyjaźni. Teraz, w oblężonym Madrycie, mógł wziąć za nią kilka razy więcej niż przed wojną czy nawet przed oblężeniem, ale był dobrym socjalistą.
– Nie mamy szczęścia. – Zwiesił ponuro głowę nad szklanką. – Rosjanie mają szczęście.
– Mają wielkie szczęście – przytaknąłem. W zamkniętym mieście wielu coraz bardziej otwarcie nie zgadzało się z tym. Mówiono za to, że doradcy boją się wracać do Rosji, bo tam od razu pod ścianę.
– Nie rozumiem, dlaczego ludzie nie chcą szczęścia w komunizmie. – Zamieszał napój półokrągłym ruchem nadgarstka. Podniósł szklankę do ust i wypił trochę.
– Albo są głupi, albo nie dorośli – odpowiedziałem. To było jasne, że tylko tacy ludzie nie widzą wielkości i wspaniałości komunizmu.
– Nie przyjacielu. Nie. Większość narodu nie może być głupia. Nawet jeśli nie potrafią czytać i pisać, nawet jeśli są rządzeni batem, to nie są głupi. A skoro nie są głupi, to jest jasne, że potrafiliby uznać, że dorośli. – Jednako kaleczył angielski i hiszpański swoim silnym węgierskim akcentem. Nacisk na pierwszą sylabę powodował, że nawet hiszpański, brzmiący jak ciągły krzyk, brzmiał już niemal jak ciągły wrzask.
Kilkanaście lat ukrywania się i do tego dotkliwe klęski w tej wojnie podkopały jego wiarę w komunizm
W barze nie było o tej porze tłoczno. Większość mieszkańców Madrytu koncentrowała się na zdobyciu czegoś do jedzenia. Warunki stanu oblężenia były trudniejsze dla cywili niż dla wojska.
Spojrzał na zegarek.
– Obaj wiemy, że bywają sytuacje, kiedy większość wcale nie ma racji. I po to jest właśnie komitet centralny, żeby orzekać, kiedy większość ma rację, a kiedy nie – odpowiedziałem, starając się uniknąć ostrego tonu reprymendy. Spojrzał na mnie i jeszcze raz zerknął na zegarek na ręku. Zegarek miał dobry, szwajcarski, z posrebrzaną kopertą. Srebro poczerniało od kontaktu ze skórą. A wskazówki coraz słabiej fosforyzowały, może od zbyt częstego wpatrywania się w nie.
– Zaraz muszę iść – powiedział. W jego głosie przebijało się znużenie. Odwrócił się do mnie twarzą, ziemistą i poszarzałą jak jego kiedyś oliwkowy mundur.
– Nie pytam, czemu.
– Ale ci powiem. Chcesz?
– Chcę.
– Za dwie godziny mam zaatakować jedno wzgórze. Przyszedłem tu, żeby się pożegnać i wypić dla odwagi – wyznał.
– Rozumiem – odrzekłem. – W takim razie: za powodzenie.
Unieśliśmy szklanki, stuknęliśmy i dopiliśmy do dna gin z tonikiem Schweppesa.
– Jeśli chcesz, zaprowadzę cię do budynku, skąd będziesz miał dobry widok. Może kiedyś o tym napiszesz.
Wyszliśmy z knajpy i skierowaliśmy się w stronę, z której dolatywał do nas niesiony lekkim wiatrem cichy odgłos strzałów, jak grzechotanie dziecięcej zabawki. Było ciepłe, wiosenne przedpołudnie i nikt nie chciał w nie umierać.
Rozmawialiśmy, idąc, o naszej sąsiadce, Hiszpance w średnim wieku, starszej od nas nieco, która była moją kochanką. Mówił o niej z szacunkiem, który ciężko było znaleźć u ludzi spoza Europy Wschodniej.
Zaprowadził mnie do opuszczonego budynku o odrapanych ścianach i smętnie zwisających szczątkach balkonu na drugim piętrze. Powiedział, żebym wszedł na trzecie piętro i pod żadnym pozorem nie wychodził na dach, a potem poszedł do swoich ludzi kilka przecznic dalej.
Wspiąłem się po schodach na trzecie piętro. W środku budynek był tak samo zniszczony jak na zewnątrz. Farba złuszczyła się i odstawała wielkimi płatami od brudnych ścian. Z zapchanych toalet śmierdziało fekaliami.
Na górze, na balkonie, leżał na dziurawym i brudnym materacu obserwator artyleryjski, obserwując rozciągające się o milę dalej zielone, ciche wzgórze.
– Dzień dobry – przywitałem go. Obrócił się na plecy. Był bardzo młody, miał może dwadzieścia dwa lata. Sięgnął odruchowo do parcianej kabury przy pasie po rewolwer, ale kiedy zobaczył, że jestem nieuzbrojony, uspokoił się.
– Dzień dobry. Kim pan jest?
– Jestem pisarzem. Mój przyjaciel będzie atakował to wzgórze. Prosił mnie, żebym na to patrzył i kiedyś opisał.
Gestem zaprosił mnie koło siebie i odwrócił się na brzuch, przytykając lornetkę do oczu. Wziąłem sobie materac i położyłem się obok niego. Podał mi drugą lornetkę.
– Proszę, niech pan patrzy.
Wzgórze oglądane przez szkła lornetki nie było już tak zielone i ciche. Zieleń przerywały brązowe, pulchnobrzegie blizny okopów, głębokie ospowate wżery silniej umocnionych stanowisk i pryszcze bunkrów. Ciszę zaburzały figurki żołnierzy rozmawiające ze sobą i poruszające się.
– Ach, proszę tylko, żeby pan uważał i starał się nie pokazywać, że tu jesteśmy. Mają dobrą artylerię i obserwatorów, a szkoda byłoby tu zginąć.
– Oczywiście.
Leżeliśmy obaj, on notujący coś w schludnym notatniku równymi rzędami znaków, i ja beztrosko laicko wpatrujący się we wzgórze, nieświadom do końca wagi tych liter i cyfr.
Po naszej stronie coś się ruszyło. Zadzwonił telefon polowy.
– Tak, colonello, już podaję namiary. – Obserwator uderzył ręką widełki, pokręcił korbką i przekazał rządki liter i cyfr artylerzystom po drugiej stronie drutu.
Działa huknęły. Pociski przeleciały z gwizdem nad nami.
Huk, dym, kurz. Za krótkie. Plus pięćdziesiąt.
Mimo huku dosłyszałem gwizdek. Przytknąłem oczy do gumowych dystanserów.
Piechota rozwinęła się w tyralierę. Rzadką. Posuwali się skokami, od osłony do osłony. Mój przyjaciel szedł na skrzydle, z pistoletem.
Doszli do połowy wzgórza, kiedy odezwał się świetnie wstrzelany karabin maszynowy faszystów. A potem drugi. Zamiotły od prawej do lewej i z powrotem.
Siedziałem w knajpie, trzymając w ręku szklankę z sangrią. Obok mnie siedział młody obserwator artylerii. Na dworze było ciepłe, wiosenne popołudnie, a ci, co nie chcieli umierać w przedpołudnie, leżeli martwi na stokach wzgórza.
– Gdzie jest pański przyjaciel, z którym pił pan rano? – zapytał właściciel, dobry socjalista.
– Skosił go karabin maszynowy – odparłem.
– Jego i wielu innych – dodał młody obserwator artylerii.
– Padli jak źdźbła skoszonej trawy – podsumował właściciel, lojalny socjalista. Jak każdy Hiszpan lubił poetyckie porównania.
Zostawiłem pustą szklankę na blacie i poszedłem na piętro. Zajmowałem tam jeden z kilku małych pokoi, urządzonych prosto, z łóżkiem, małym stolikiem, dwoma krzesłami i szafką. Okno wychodziło na podwórko, nędzne i odrapane, ale pełne życia i dziecięcego śmiechu. Dzieci bawiły się w to, w co w całym kraju bawili się właśnie dorośli.
Zaskrzypiały drzwi. Wychyliła się z nich kobieta, czarnowłosa i piękna, i uśmiechnęła do mnie.
– Usłyszałam, że wróciłeś. Przyjdziesz? – spytała.
– Przyjdę – odpowiedziałem. – Ale byłem tam i muszę się umyć.
– Będę czekała.
Syn właściciela przyniósł mi po chwili miednicę i świeży ręcznik. Umyłem się, pochylony nad naczyniem, rozchlapując krople po dawno już bielonych ścianach. Na koniec nabrałem z dzbanka ciepłej wody w usta i wyszczotkowałem zęby.
Zastukałem do kobiety i pchnąłem drzwi. Podniosłem do góry butelkę czerwonego wina, którą wziąłem ze sobą, a ona poszła po szklanki. Wypiliśmy i pocałowałem ją. Miała wspaniałe usta, choć czuć było, że nie są ustami młodej dziewczyny.
– Więc byłeś tam – bardziej stwierdziła, niż zapytała. – Znowu.
– Tak. Byłem.
– Powiesz coś?
– Jest mi ciężko, kochanie. Bardzo ciężko.
– Kto zginął? – To pytanie było w tych czasach zadawane zbyt często, szczególnie w oblężonym Madrycie.
– Węgier.
– Och!
– Tak. Dostał się pod krzyżowy ogień karabinów maszynowych.
– Tak mi przykro.
Ona i Węgier nie byli przyjaciółmi ani kochankami. W ogóle rzadko rozmawiali. Węgier tylko obserwował, jak chodzę do niej, bo mieszkał naprzeciwko.
– To miłe.
Wypiłem.
– Chcesz się kochać? – znów raczej stwierdziła, niż zapytała. Jej ręka wędrowała po moim udzie. Lekko drapała mnie paznokciami.
Nie odpowiedziałem. Nachyliłem się do niej i pocałowałem ją. Jej wprawna ręka bezbłędnie trafiła na mój członek i wślizgnęła pod spodnie.
Wiedziała, że potrzebuję zbliżenia i że im większa tragedia mnie dotknęła, tym będę potrzebował ich więcej. Kiedy stawałem twarzą w twarz ze śmiercią, musiałem jej zaprzeczyć, musiałem rzucić jej wyzwanie afirmacją życia. To była moja wojna z wojną. To był mój bunt wobec gwałtowności wojennego przemijania. Po wiadomości o bombardowaniu Guerniki kochaliśmy się bez przerwy przez trzy dni, a po klęsce pod Santanderem dwa. Było też wiele pojedynczych nocy, które spędziliśmy na tej walce, czcząc pamięć moich przyjaciół.
Dotknąłem jej piersi przez materiał luźnej koszuli. Rozpiąłem trzy duże kościane guziki i zsunąłem koszulę, odsłaniając jej ramiona, a jej sutki stały, podniecone i gotowe. Piersi miała piękne, spore, pełne, nieco już obwisłe, lecz i tak nie mogłaby się ich wstydzić nawet znacznie od niej młodsza kobieta. Wziąłem te piękne piersi w dłonie, pieszcząc kciukami sutki, a potem je całując.
Kiedy się tym nasyciła, opadła na łóżko, wciąż trzymając szklankę z winem w dłoni. Rozłożyła lubieżnie nogi i zrosiła swoje łono kilkoma gęstymi jak krew kroplami. Zapraszała mnie. Potem, kiedy dreszcz od mojego języka przebiegł jej ciało, wylała jak frywolna grecka bogini płodności, resztę wina na piersi i brzuch, a ja podążyłem w kierunku jej ust, zlizując słodkie kałuże po drodze. Wszedłem w nią i kochaliśmy się, klejący winem.
– Był twoim przyjacielem? – zapytała, kiedy uspokoiliśmy oddechy. Kiedy opadł kurz po naszej walce ze śmiercią i wojną.
– Tak. Był moim przyjacielem.
– Nic z tym nie możesz zrobić. To już przeszłość. Chodź do mnie – wyszeptała.
Ona sama była wojenną wdową, choć z mężem nigdy nie była tak naprawdę po ślubie. On był oficerem frankistów i poległ zaraz na początku. Ona z kolei nie zdążyła uciec z Madrytu przed oblężeniem. Potem miała kochanków, cywilów i wojskowych, bo była piękna i stroniła od polityki, a panieńskiego nazwiska nie powiązano z jej poległym mężem. Kilku z tych kochanków także pochowała.
Za drugim razem to ona była na górze. Umyliśmy się przedtem i zjedliśmy, więc nasze ruchy były spokojniejsze. Jej długie, czarne włosy łaskotały mnie po czole, kiedy opadała i podnosiła się na moim członku. Jej powolne, pełne wyczucia ruchy stopniowały naszą rozkosz, jak picie dobrego wina łyk po łyku wzmaga rausz.
– Już dobrze, już dobrze – sapała w rytm ruchów, jednocześnie uspokajając mnie i samej sobie mówiąc o rozkoszy. – Już dobrze.
Była już ciemna noc, raczej cicha, nie licząc dalekiego pohukiwania armat, których nie zagłuszały dźwięki codziennej krzątaniny wielkiego miasta. Wsłuchiwałem się w te pomruki, odległe, ale groźne, ona zaś spała odwrócona ode mnie, wciskając nagie pośladki w moje biodro. Myślałem, jak bardzo jestem wdzięczny za jej obecność i za to, że na swój sposób rozumieliśmy się i wspierali.
Spokojny oddech zmęczonej miłością kobiety w końcu uśpił mnie, a w nocy śniły mi się straszne rzeczy. Karabiny maszynowe celowały we mnie, wprost na mnie spadały bomby. Węgier z odstrzeloną twarzą kiwał na mnie zakrwawionym palcem. A przede mną stało to wzgórze, zryte okopami, upstrzone lejami po pociskach, obsypane gęsto trupami.
Przerażenie wybudziło mnie i wybudziło też ją, i kochaliśmy się znów, najpierw szybko i gwałtownie, by przepędzić lęk, a potem już powoli, do rana, by zatrzeć nieprzyjemne wrażenie nocnych mar. Zasnęliśmy na krótko.
– Czy dziś też będziesz tam szedł? – zapytała przy śniadaniu, które jedliśmy u niej. Chleb, oliwa i garść pomidorów oraz kawa wystarczyły, byśmy nabrali sił.
– Nie, nie wydaje mi się.
– To dobrze, bo bardzo się o ciebie boję.
Otarłem jej łzę, pocałowałem i wyszedłem w kolejny wojenny dzień.
__G__
Jak Ci się podobało?