Złośnica Zuzanna
11 czerwca 2025
6 min
Poniższy tekst znajduje się w poczekalni!
To pełna humoru, ciętej riposty i błyskotliwych dialogów komedia o dziewczynie, która nie boi się mówić, co myśli.
Zuzanna to mieszanka odwagi, sarkazmu i wrażliwości. Potrafi rozbroić najbardziej nadęte ego jednym zdaniem, ale za swoją szczerość i determinacje płaci wysoką cenę – czasem zyskuje szacunek, czasem... zostaje sama z własnymi myślami.
Czy znajdzie się ktoś, kto pokocha ją taką, jaka jest – z całym jej temperamentem.
Ta historia to emocjonalny rollercoaster z dodatkiem kawy, kłótni, flirtu z kategorii: dziewica kontra kobieciarz. Idealna dla tych, którzy kochają silne bohaterki, inteligentny humor i odrobinę chaosu w sercu.
Jeśli chcesz być na bieżąco zapraszam również na mojego świeżego bloga literackiego
https://naliavire.blogspot.com
Rozdział 1
„Zuza z LaCafe”
Mogłam być wdzięczna losowi za jego przewrotność. I byłam — serio, naprawdę. Choć czasem miałam ochotę zwinąć się w kłębek i wyć do księżyca, to jakaś część mnie (ta uparta) mówiła: „Płacz, ale nie zapomnij się ogarnąć”. Bo życie nie czeka. Nie pyta, czy masz siłę. Żąda obecności. Na pełnych obrotach.
Do stolicy przeprowadziłam się z jedną walizką i całym stosem wątpliwości. Bliscy twierdzili, że nie dam rady — dosłownie. Że za słaba, za głupia, za bardzo „dziewczyna z prowincji”. Cóż, dzięki za wsparcie! W szkole szło mi średnio — poza angielskim i WF-em. Sport dawał mi mocne nogi, angielski — skrzydła. Kiedy nauczycielka rzuciła: „Masz talent”, pomyślałam: „Aha. No to lecimy”. I o to teraz jestem — poliglotką.
Nie studiowałam. Jakoś mnie nie kręciło płacenie tysięcy za to, żeby ktoś czytał mi z prezentacji. Zamiast tego — biuro na peryferiach. Wynajęty pokój, trochę oszczędności. Ale po dwóch latach za biurkiem czułam się jak zgniły papier w drukarce. Niby działa, ale zaraz się zatnie. Więc? To był czas na zmiany.
Znalazłam ogłoszenie: kawiarnia, centrum, języki mile widziane. Zatrudnili mnie. Najważniejszy wymóg? Mleko do art ma być perfekcyjne! Pierwszy dzień? Oczywiście porażka. Kierownik byłby świetnym bohaterem horroru: zero uśmiechu, za to wzrok jak nóż. Ale ja miałam w sobie coś w rodzaju zemsty perfekcjonistki. Ćwiczyłam tak długo, aż latte wyglądało jak Mona Lisa (no, może taka po nieudanej stylizacji).
Praca była intensywna, ludzie fajni, klienci jeszcze lepsi — zwłaszcza turyści. Tylko kierownik miał… specyficzne podejście do granic. A kiedy odważyłam się odejść, rzucił: „Sama mnie prowokowałaś”. Jasne. Bo każda kobieta marzy o tym, by uwodzić faceta, który pachnie stresem i cebulą.
Trafiłam do małej kawiarni, szukając schronienia przed deszczem i przed własnym życiem. W środku była Marta — właścicielka. Zaczęłam opowiadać swoją historię (bo kiedy masz dość, to mówisz, co ci leży na wątrobie, nawet nieznajomym). Miała problem z personelem, dała mi szansę. Może jej się spodobał mój urok osobisty, a może po prostu była zdesperowana. Nie ważne. Dla mnie to był uśmiech losu.
Dziś pracuję w LaCafe, gdzie pachnie wanilią, kawą i luksusem. Goście są z tych, co mają karty kredytowe z limitem jak roczny budżet małego państwa. Cenią spokój, jakość i dyskrecję — taka kawiarnia w stylu klubu dżentelmena. A ja? Robię dla nich najlepsze cappuccino w mieście, uśmiecham się szeroko i czasem pozwalam sobie na złośliwy komentarz w głowie. No bo ile razy można słuchać, że „to ma być naprawdę gorące, ale nie za bardzo”?
Nie wiem, dokąd mnie to wszystko zaprowadzi. Ale wiem jedno — już nikt mnie nie zdmuchnie. Chyba że huragan. Albo promocja w Sephorze.
Dojazd do pracy zajmował mi teraz dwadzieścia minut tramwajem — w sam raz, by zdążyć zdać telefoniczny raport bliskim, zanim wciągnął mnie wir codziennych obowiązków. To był mój mały rytuał, coś w rodzaju miękkiego lądowania między domem a pracą.
Swoją drogą, to właśnie Marta pomogła mi znaleźć nowe mieszkanie. A właściwie pomogła… swojej siostrze. Ta bowiem wyszła za mąż i razem z mężem — Brytyjczykiem, co swoją drogą robiło na mnie spore wrażenie — wyjechała do Londynu. Miły gość. Mogłabym z nim rozmawiać godzinami, choćby tylko po to, by słuchać jego akcentu, którego za nic nie potrafiłam naśladować.
I tak, dzięki splotowi cudzych decyzji, trafiłam na parter nowego budynku, gdzie dzieliłam mieszkanie z Renatą. Miałyśmy nawet niewielki tarasik wychodzący z mojej sypialni. W stolicy. Ja — w takim mieszkaniu! Czułam się, jakby los właśnie wręczył mi kolejną niespodziankę w pięknym opakowaniu.
A ja? Miałam zamiar przyjmować od życia wszystko, co tylko zechce mi podarować.
Pomimo że pracowałam już od roku w „klubie dżentelmena” i przewinęło się przez niego wielu panów, żadnego z nich nie miałam oczarować — nie jako kelnera. A pojawiali się tacy, których chętnie bym zobaczyła bez koszulki — ale rzecz jasna byłam bez szans. No, poza Rafałem — nową zdobyczą Renaty. A to było coś.
Z każdym kolejnym bukietem kwiatów stawianym na stole — bez okazji, ot tak — czułam, jak pustka we mnie wyżera nową wyrwę. A kiedy obściskiwali się na kanapie czy nocami jęczeli tak, że musiałam zainwestować w porządne słuchawki, robiło się gorzej. Ich miłość aż kapała ze ścian, a ja tylko patrzyłam i coraz mocniej pragnęłam tego samego.
Chciałam być zakochana. Chciałam być kochana. Całowana. Przytulana. Po prostu — chciana.
Więc szukałam. Pan mojego serca miał się gdzieś czaić. Ale jak to mówią — kiedy szukasz, to świeci pustkami. Trochę to trwało, zanim się pojawił. Taki, który miał wywrócić moje życie do góry nogami. Wysoki, z mocnymi rysami twarzy, które w młodości pewnie powaliły niejedną kobietę. Gęsta siwizna i eleganckie okulary tylko dodawały mu klasy. — Pan Drawiedzki. Stały bywalec. Właściciel biura księgowego tuż obok.
Miał około sześćdziesiątki. Kulturalny, zawsze z klasą, zawsze z porządnym napiwkiem. Nie, nie zakochałam się w nim. I on we mnie też nie. Ale był inny. Często wpadał z zagranicznymi klientami, co dawało mi okazję, żeby się trochę popisać językami. Pamiętam moment, w którym rozmawiałam z jego niemieckim gościem — zauważyłam błysk w jego oku. Tak, zaimponowałam mu. On sam mówił tylko po angielsku.
Kiedy spotkanie się skończyło, nie zrobił tego, co zwykle. Nie zostawił napiwku na rachunku i nie wyszedł. Zamiast tego przywołał mnie i poprosił, żebym się dosiadła.
Gdybym pracowała w poprzedniej kawiarni, pewnie bym odmówiła. Ale tu… dzięki relacji, jaką miałam z kierowniczką, mogłam usiąść bez poczucia, że zza lady śledzą mnie czyjeś nieprzychylne spojrzenia.
– Mówisz biegle po niemiecku – stwierdził bez owijania w bawełnę.
– Niemiecki, angielski, rosyjski i włoski – wyprostowałam się z dumą. – Obecnie uczę się łaciny.
Uniósł brwi i wciągnął powietrze w szczerym podziwie.
– I pracujesz w kawiarni?
– Lubię to miejsce – wzruszyłam ramionami.
– To jest twoja wizja na przyszłość? — zabrzmiał dokładnie tym samym tonem co mój ojciec.
– Nie mam studiów, żeby robić coś innego tylko parę mało imponujących kursów – odpowiedziałam szczerze. – Biorę od życia to, co daje. A obecnie podarowało mi LaCafe.
Jeszcze raz, nie poszłam na studia bo było mi szkoda pieniędzy, a dlaczego? Rodzice po prostu nie mogli sobie na to pozwolić. Ale dziś, gdy widzę moich rówieśników zaplątanych w kredyty i udawanie „życia na poziomie”, to czuję ulgę. Nie muszę przynajmniej niczego udawać.
– Cztery języki to niezła furtka do kariery… – rzucił, a ja opowiedziałam mu o mojej pierwszej biurowej pracy, która pozostawiła we mnie więcej niesmaku niż satysfakcji.
A on w zamian… zaproponował mi pracę w swoim biurze!
Zawahałam się. Nie dlatego, że nie chciałam. Po prostu… tak nagle? Zamiast odpowiedzieć, spojrzałam mu prosto w oczy i powiedziałam:
– Nie wolałby pan najpierw poznać mojego nazwiska?
Roześmiał się szczerze.
I wtedy już wiedziałam, że los znowu zatoczył fikołka w moim życiu.
Jak Ci się podobało?