Strażniczka Bałtyku (XI) "Hydra"
2 listopada 2025
Strażniczka Bałtyku
50 min
Ze szczęścia znów płakać chcę...
(Urszula, utwór "Ja płaczę")
…Отребью человечества Hołocie ludzkości
Сколотим крепкий гроб! Zbudujemy mocną trumnę!
Пусть ярость благородная Niech wściekłość szlachetna
Вскипает, как волна!… Zakipi, jak fala!..
Fragment pieśni “Święta wojna” (Священная война).
Rosyjska Baza Morska Tartus, Syria, poranek tego samego dnia.
Niewyspany wracałem o poranku do swojego kontenera. Żeby to tylko było niewyspanie się. Polka była nienasyconą harpią. Gdy wróciliśmy do jej campu, dosiadła mnie niczym dzikiego rumaka i nie zeszła, dopóki nie odczuła przyjemności. Jęczała tak głośno, że musiałem dłonią zatykać jej usta. Po raz kolejny przeżyłem niesamowity orgazm.
Z Jekateriną też nieraz kochaliśmy się bez opamiętania, ale to były stare czasy, sprzed narodzin Nadii i zamieszkania Tamarki. Żona nie była jednak tak zachłanna i … no właśnie co? Brakowało mi odpowiedniego wyrazu, na to, co przeżywałem z Klaudią. Szaleństwo? Dzikość? Sam nie wiedziałem.
Otworzyłem drzwi campu i, nie zamykając ich na klucz, walnąłem się w „opakowaniu” na łóżko. Nie miałem nawet siły ściągnąć butów. Zasnąłem natychmiast.
Los mi sprzyjał. Do godziny jedenastej nic się nie działo. Wcześniej rozkazałem, że nie ma porannej zaprawy fizycznej, chcąc dać chłopakom wypocząć. Wyspany „sołdat” to w dużej mierze gwarancja zwycięstwa, zmęczony – wizja klęski. Nigdy nie słyszałem, by zmordowani brakiem snu specjalsi odnieśli sukces. Na ostatni dyżur przed akcją wyznaczyłem „Lochę”, niby medyk potrzebny, ale chciałem mieć przytomnych operatorów, nie przewidywałem strat.
— Dowódco, wstawaj, ruszyło się — usłyszałem głos „Akuły”.
Pomimo zmęczenia, poderwałem się na równe nogi.
— Co jest? — zapytałem.
— Podali sektor, gdzie ma się odbyć spotkanie. Syryjczycy już wystawiają posterunki kontrolne w tamtym rejonie.
— Znamy dokładną lokalizację?
„Akuła” popatrzył na mnie jak na Marsjanina.
— Podali sektor — powtórzył.
Podniosłem się z łóżka i doszedłem do umywalki w łazience. Zimną wodą opłukałem twarz.
— Mów, gdzie? — poprosiłem, powoli dochodząc do siebie.
Zastępca rozłożył mapę i wskazał mi rejon w niedużej odległości od granicy z Irakiem. Skrzywiłem się nieco. Był to problem dla lotnictwa – obawa naruszenia przestrzeni powietrznej obcego państwa, gdzie trwał konflikt.
Na Bliskim Wschodzie wszędzie trwały walki – Liban, Syria, Irak, Izrael. Swoisty kocioł. Walczyli Amerykanie, Polacy, Brytyjczycy, Rosjanie i czort wie, jakie nacje z różnymi odłamami terroryzmu, bardziej lub mniej radykalnego. Tworzyły się sojusze, niektóre krótko, a niektóre długotrwałe.
Nakazałem zebranie wszystkich swoich ludzi. Skoro odprawa terrorystów miała się odbyć w granicach godziny siedemnastej, pozostawało nam niewiele czasu. Musieliśmy, oczami Klaudii rozpoznać „bosa”.
— Zbiórka wszystkich!!! — rozkazałem.
— Już czekają, Polka też — odparł spokojnie „Akuła”, szczerząc zęby.
Siedzieliśmy na pokładzie syryjskiego Mi-8, przebrani w mundury syryjskiej armii. Wszyscy, łącznie z Klaudią. Towarzyszyła nam trójka żołnierzy z syryjskich sił specjalnych – ta sama, która pomagała nam przy uprowadzeniu „skarbnika”. Mieli na sobie uniformy syryjskiej policji. Ich zadaniem, razem z „Priomem”, była bezpośrednia kontrola pojazdów. Mieliśmy nadzieję, że zdążymy, nim boss dostanie się w wybrane miejsce. W samym rogu skuty i pilnowany przez „Burana” i „Urala” siedział „skarbnik”.
Klaudię celowo usadziłem z dala od siebie, pomiędzy „Lochą” i „Akułą”. Nie chciałem przypadkowych dotyków ani rozmów. Nie mogłem być jeszcze bardziej rozproszony, a byłem po ostatniej nocy cholernie. Wczoraj odpowiedziała mi na wiele pytań dotyczących mojej polskiej przeszłości i, szczerze mówiąc, te opowiadania trzymały się kupy.
Do języków obcych miałem smykałkę od dzieciństwa, a i teraz, na ostatniej misji w Syrii, sprawnie opanowałem język arabski na poziomie dostatecznym. Zrobić to w pół roku to sztuka, co prawda tylko w zakresie mówienia i słuchania, bo z pisaniem szło mi ciężko. Angielski opanowałem bez problemu, byłem samoukiem. Podobno słuchałem CNN, zakuwałem słówka i posiłkowałem się podręcznikami. To pomogło mi dostać się na elitarny kurs w US CG, i ukończyłem go, jako jeden z nielicznych Polaków.
Rosyjskiego uczyłem się od dzieciństwa. W Polsce, w tamtych latach był obowiązkowy od piątej klasy szkoły podstawowej, a potem w szkole średniej. Bite siedem lat nauki. Na dodatek należałem do TPPR (Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej) i zająłem wysokie miejsce na szczeblu centralnym, co zaowocowało nagrodą – z trójką innych olimpijczyków pojechaliśmy na słynny wtedy obóz „Artek” na Krymie.
Kolejne dwa lata nauki rosyjskiego to Szkoła Podoficerska. Trudno było, mając smykałkę do języków obcych, w dziewięć lat nie poznać go w stopniu bardzo dobrym. W złapaniu fraz wojskowo-specjalistycznych pomogły mi instrukcje śmigłowców Mi-14 i Mi-2, które były w bibliotece. Podobno uczestniczyłem w tłumaczeniu jakichś periodyków na język polski.
Wreszcie dowiedziałem się, kim była prześladująca mnie w snach śliczna blondynka. Agnieszka, moja miłość i niedoszła żona, zginęła w katastrofie ratowniczego Mi-2RN, z którego tylko ja wyszedłem cało. Jeżeli Klaudia mówiła mi prawdę, to życie w Polsce mnie nie rozpieszczało. Najpierw strata narzeczonej, potem ona straciła mnie. Scenariusz rodem z niezłego sensacyjnego filmu i wyciskacza łez. Gdy teraz dodać moje życie w Rosji, powstałby niezły serial.
Kwestie wysokiej sprawności fizycznej i umiejętności walki wręcz, wyjaśniła mi w sposób przystępny, niebudzący podejrzeń.
Gdy straciłem Agnieszkę, popadłem w skrajny perfekcjonizm. Pływanie, jiu-jitsu, bieganie – ogólnie tężyzna fizyczna stała u mnie na wysokim poziomie, nawet bardzo wysokim. Trochę przystopowałem, gdy poznałem Klaudię, jednak nadal trzymałem formę, której pozazdrościć mi mogli młodsi koledzy.
Podobnie było w kwestii wyszkolenia ogniowego i znajomości broni. Nigdy nie miałem z tym problemów, zarówno z bronią krótką, jak i długą. Nawet reprezentowałem dywizjon w zawodach strzeleckich, zajmując wysoką pozycję.
Słowem, byłem żołnierzem z krwi i kości, znającym się na swoim rzemiośle w sposób perfekcyjny, a woda była moim żywiołem. Klaudię poznałem na kursie w Ustce, gdzie zostałem oddelegowany jako instruktor. Wymuszono to na mnie, gdyż działałem bardzo ryzykownie, balansując nieraz na granicy własnej śmierci. Gdy zginąłem/zaginąłem w czasie akcji, miałem następnego dnia być przeniesiony na etat instruktora do ośrodka szkolenia.
„Dlatego tak łatwo poszło mi w specnazie, a potem w Wympiele” – uzmysłowiłem sobie.
Sprawny, bezkompromisowy, wymagający, ryzykujący życie i perfekcyjny w tym, co robiłem. Doświadczony życiowo, z bagażem złych doświadczeń, nielubiący dróg na skróty. Na dodatek kutas, wymagającym od podwładnych poziomu równego sobie. Byłem obyty ze śmiercią, dotykałem jej nieraz sam i udawało mi się umknąć kostusze. Pierwszy raz, gdy straciłem Agnieszkę, potem gdy zestrzelili nas nad Wickiem, i trzeci raz, gdy uratowali mnie Rosjanie. Trzy razy w Polsce jako Radosław Gancarz, a ile razy teraz, jako Wiktor Graczow?
Przypomniałem sobie wymogi, stawiane kandydatom do specnazu.
W odróżnieniu od czasów radzieckich mniej patrzono się na warunki fizyczne kandydata. Obecnie równie ważna, jeśli nie ważniejsza, jest inteligencja, a więc poziom IQ oraz umiejętności nabyte wcześniej w cywilu, takie jak wykształcenie, znajomość języków czy oryginalna specjalizacja.
Całość zazębiała się w postaci bardziej rozbudowanej selekcji na podstawie testów psychologicznych, wspartych praktyką.
Na przykład: kandydat jest lokowany na kilka dni w grupie weteranów po to, aby uzyskać ich opinię na temat umiejętności życia w kolektywie. To jeden z kluczowych parametrów wartościowania „narybku” do służby. Nie byłem jednak kandydatem, byłem oficerem, a dlaczego tak postąpiono ze mną, nie wiedziałem.
Zawsze filarem psychicznego przygotowania pozostaje bieg, a raczej różne formy biegów o narastającej trudności i dystansach. Wbrew pozorom ciągłe bieganie to nie tylko najlepsza metoda osiągnięcia odpowiedniej formy fizycznej, ale także szkoła wytrwałości i odporności na wszelkie przeciwności. To bowiem podstawowa cecha żołnierza specnazu. Poza tym nauka właściwego oddychania, pomaga w przełamaniu słabości psychicznej, takiej jak zmęczenie, głód czy pragnienie – w Polsce biegałem codziennie, krótkie, długie dystanse, bez względu na pogodę i porę roku. Nawet będąc chory i z gorączką, musiałem przebiec te kilkaset metrów.
Na szkoleniach wbijano mi do głowy różne przykłady. Jeden z wykładowców, którego bardzo szanowałem, stwierdził, że dywersyjna grupa wykryta przez nieprzyjaciela zostanie zniszczona w ciągu sześciu godzin. Albo zdoła wyprowadzić pościg w pole, ten zaś z żołnierzy, który nie daje rady, jest z góry spisany na straty. Musi mieć świadomość, że w krytycznej chwili zostanie porzucony wraz z odpowiednim zapasem amunicji, aby zatrzymać nieprzyjaciela.
Byłem gotowy, by pozostawić najsłabszy element. Zdawałem sobie sprawę, że gdy ja będę tym kruchym ogniwem, muszę poświęcić życie, by ratować towarzyszy broni. Przecież tak zrobiłem, ratując Klaudię i Marzenę wtedy na kutrze. Nieświadomie, nabywałem doświadczenia, mające mi się przydać w rosyjskiej tożsamości.
Dlatego co pół roku wszyscy żołnierze przechodzą morderczy test. Podzieleni na drużyny są na kilka dni desantowani w lesie bez jedzenia i innych środków przetrwania, a następnie „ganiani” przez zmieniających się oficerów, aż do osiągnięcia kresu wytrzymałości. W ten sposób dokonuje się ciągła selekcja kadrowa. Czy trwanie z Agnieszką w tratwie, wśród szalejącego huraganu, nie było tym, co przechodziłem co pół roku? Czy można wyobrazić sobie gorsze warunki niż „dziesiątka” na morzu?
Drugim filarem wyszkolenia pozostaje agresja. Największym przeciwnikiem żołnierza specnazu ma być jego sierżant, tak, aby za poniżenia mógł się odegrać na przeciwniku. Tego nie musiałem przechodzić, stałem w hierarchii o wiele wyżej niż wspomniany podoficer.
Ponadto wszyscy żołnierze są trzymani w ciągłym napięciu. Celem jest osiągnięcie stanu permanentnego stresu, zastępującego ewentualne opory moralne oraz zwykły strach, bezwarunkowymi reakcjami agresji wobec źródeł zagrożenia. Poza tym ciągłe napięcie utrzymuje żołnierzy w stałej czujności.
W tym celu ćwiczebnemu „minowaniu” podlegają łóżka, osobisty ekwipunek, czy przypadkowe przedmioty na widoku. To pozwala również wykształcić nawyk nieufności wobec otoczenia. Nigdy nie ufałem otoczeniu, nawet gdy pogoda była bajkowa; zdawałem sobie sprawę, że na morzu wszystko jest zmienne. Swoim kursantom zawsze starałem się maksymalnie utrudniać zadania i karać ich za popełnione błędy. Jebany perfekcjonista, nieomylny cyborg, nikomu nieufający, bez oporów moralnych. Klaudia opowiedziała mi, jak wyrzucałem z kursu kolejnych marynarzy, jak bez skrupułów obmacywałem ją i Marzenę, i to drugie, nie sprawiało mi żadnej przyjemności. Agresja – potrafiłem zadać cios w twarz szamoczącemu się topielcowi, bez wahania skarcić starszego stopniem, który nie znał się na rzemiośle ratowniczym.
Wreszcie żołnierze są oswajani z widokiem martwych ciał i krwi. Służą temu obowiązkowe wizyty w prosektoriach oraz udział w sądowych sekcjach ofiar wypadków i morderstw. W tym kontekście do rozpowszechnionych metod szkolenia należy ponoć walka wręcz z ucharakteryzowanymi manekinami.
Oficerowie zabijają i patroszą bezpańskie psy, aby umazać manekiny krwią i wnętrznościami biednego zwierzęcia. Widok martwych ciał i ofiar w różnym stanie rozkładu towarzyszył mi od momentu, gdy rozpocząłem swoją karierę jako ratownik. „Heweliusz”, zabici członkowie mojej załogi, topielcy – już wtedy, nie robiło to na mnie wrażenia. Zszokowany byłem, gdy musiałem zabić agresywnego rottweilera i umazać krwią manekiny. Chwila zawahania się, ale gdy spojrzałem w oczy tej bestii, która bez powodu zagryzła Bogu ducha winnego owczarka alzackiego, zrobiłem to. Jedyny pies, zasługujący na „sobacze piekło”.
I wreszcie trzeci, podstawowy filar psychicznego przygotowania.
W każdego żołnierza wpaja się przekonanie, że jest nadczłowiekiem. Jest najlepszym żołnierzem, bo należy do elitarnej formacji górującej nie tylko nad innymi oddziałami własnej armii i każdym przeciwnikiem, ale resztą świata. W Polsce należałem do grona elitarnych ratowników, jednym z nielicznych po kursie w US Coast Guard, gdzie 20% kursantów kończyło szkolenie.
Samozaparcie i dążenie do ciągłego doskonalenia rzemiosła utwierdziło mnie w przekonaniu, bycia nadczłowiekiem – może nie najlepszym na całym świecie, ale w Europie Środkowo-Wschodniej z pewnością. Mało kto mógł się ze mną równać. Utwierdził mnie w tym dodatkowo czas rekonwalescencji po wypadku. Nikomu tak szybko się to nie udało. Musiałem być nadczłowiekiem.
Kwestia częściowej bezkarności wszystkich poczynań oraz przyzwolenie na brutalność i grę bez reguł, podporządkowane celowi fizycznej likwidacji – to przyszło z czasem, w Rosji. W walce z terroryzmem nie ma miejsca na miękką grę, walkę rycerską czy honorową. Oni tego nie przestrzegają, ty też nie musisz. Grasz według plugawych i potępianych zasad. Liczy się cel, a cel uświęca środki.
— Wiktorze, zaraz będziemy siadać, mam informację, że samochody, już na nas czekają — wyrwał mnie z przemyśleń „Patron”.
Jako jedyny miał inną broń niż my – snajperskie SWD. Reszta, z wyjątkiem Klaudii, była uzbrojona w AKM i AKMS kalibru 7,62 mm – standardową broń armii syryjskiej.
— Dzięki — odpowiedziałem i spojrzałem na ratowniczkę.
Poprawiła biało-czerwoną arafatkę, zawiniętą pod szyją, i przerzuciła zapleciony przeze mnie warkocz z prawej strony na lewą. Wyglądała cudnie, mimo że była bez makijażu i w nieco za dużym syryjskim mundurze. Przez chwile nie mogłem oderwać od niej wzroku. Dojrzała to i uśmiechnęła się do mnie; odwzajemniłem się tym samym i momentalnie przeniosłem wzrok.
Miałem rozdarte serce. Coraz bardziej wierzyłem w to, co mi opowiedziała. Mówiła to ze szczerością, nie mogłem mieć najmniejszych podejrzeń, że kłamie.
„I co ja mam teraz kurwa zrobić?” — tłukło się w głowie.
Śmigłowiec wylądował na odludziu; zdołałem tylko dostrzec dwie ciężarówki syryjskich Sił Zbrojnych i kręcących się przy nich żołnierzy.
— To twoi? — zapytałem porucznika z sojuszniczych sił specjalnych.
Kiwnął głową twierdząco.
Opuściliśmy śmigłowiec, który unosił potężne tumany piachu. Sprawnie i szybko załadowaliśmy się na pakę ciężarówek, każdy opatulony arafatką. „Akuła” z „Lochą” załadowali PPK, a pociski do nich taszczyli „Priom” i jeden z Syryjczyków.
Pojazdy ruszyły, kierując się w nieznane.
— Mamy rozstawione blokady, pamiętajcie, poszukujemy dwóch zbiegłych dezerterów z naszej armii. Od was idzie ten, co płynnie gada po arabsku, reszta czeka w dwóch miejscach — przypomniał nam porucznik z syryjskich sił specjalnych.
„Priom”, który miał współpracować z trójką Syryjczyków przy blokadzie, przetłumaczył i przekazał wszystkim obecnym. Zadania mieliśmy już sprawnie podzielone. Czekaliśmy na telefon od bossa do naszego „skarbnika”. Po pewnym czasie dołączyli do nas libańscy wywiadowcy z komórką naszego ptaszka.
Na wyboistej drodze wytłukło nas niemiłosiernie. Pojazdy wznosiły drobinki piachu, a te wpadały pod plandeki ciężarówek. Chusty były zbawienne, chroniły drogi oddechowe, jednak pył dostawał się do oczu. Przeklinałem siebie w myślach, że nie poleciłem zabrać gogli.
Siedziałem naprzeciw naszego pojmanego. Zimnym wzrokiem patrzyłem na tę szuję. Nigdy nie szanowałem zdrajców, a tak go postrzegałem. Nie uciekał wzrokiem; dostrzegłem nawet w jego spojrzeniu pewną butę i pogardę. Odsłoniłem twarz.
— Odbierasz telefon, jak zadzwoni, i żadnych numerów, bo osobiście wypatroszę twoje córki, a wcześniej ci dwaj — tu wskazałem na „Urala” i „Burana” — Poużywają sobie — dodałem.
— Kapitanie, bez obaw, zrobię wszystko co potrzeba, od ludzi z wywiadu dostałem rosyjski paszport, jestem takim samym obywatelem Rosji jak ty — odparł, wcześniej ściągając arafatkę z twarzy.
„Ty skurwysynu, jak możesz porównywać się do mnie” — wzburzyło mnie to stwierdzenie i wiedziałem, że tego tak nie zostawię.
Nie miałem zamiaru dyskutować z tym śmieciem, tym bardziej że dojeżdżaliśmy na miejsce. Niewielka stacja paliw, ogrodzona niewysokim murkiem wydawała się idealnym miejscem dla jednej z grup.
— „Buran”, „Ural” bierzcie naszego skarbnika, Kławdia wysiadaj… — rozkazałem.
Na drugie miejsce, bezpośrednio zlokalizowane na punkcie kontrolnym pojechali „Kola” i „Priom” razem z Syryjczykami. Gdy ich żegnałem, dojrzałem w kabinie jednej z ciężarówek obok kierowcy kobietę.
— Spokojnie, ona da radę, sprawdzona. — rzucił mi porucznik z Syrii.
— Powodzenia — pożyczyłem wszystkim odjeżdżającym.
Na tyłach stacji paliw stał dostawczy samochód ze specjalistyczną aparaturą. Wszyscy z Syryjczyków i „Priom” mieli na mundurach zamontowane dyskretne kamery i mikrofony. Na pace dostawczaka była zamontowana aparatura współdziałająca z tymi urządzeniami. Miejsca w środku było sporo, tak że zmieściła się tam dwójka moich ludzi ze „skarbnikiem” i Klaudia ze mną. Siedzący za konsolą Syryjczyk miał za zadanie nadzorować prawidłowość działania ustrojstwa.
Rozstawiłem pozostałych ludzi na pozycjach. „Patron” z SWD ułożył się na dachu budynku i ukryty za reklamą czekał na sygnał. „Ákuła” z resztą ubezpieczał naszą pozycję w sposób skryty.
Po kwadransie mieliśmy podgląd na oba posterunki. Do zawężonego sektora, gdzie miało odbyć się spotkanie, prowadziły tylko te dwie drogi. Sumarycznie – cztery posterunki i na czterech monitorach mieliśmy podgląd audio i video. Na razie był spokój, normalny ruch pojazdów, nieodbiegający od normy.
Gdy nie było ruchu pojazdów, nakazywałem operatorowi cofać na bocznym ekranie wcześniejsze pojazdy, te, które przekroczyły checkpointy, nim przybyliśmy tutaj.
— Klaudio, jeżeli rozpoznasz, powiedz, daj mi znak, jeżeli cię jego twarz sparaliżuje, bo tak może się stać, chwyć mnie za rękę, uszczypnij, uderz w twarz, daj mi znać, że to on — zwróciłem się do niej po polsku.
Uśmiechnęła się serdecznie, rozbrajając mnie swoim wzrokiem. To były spojrzenia zakochanej kobiety.
— Tak dowódco — po raz pierwszy zwróciła się do mnie w ten sposób, a dłoń ratowniczki dotknęła mojej.
Usłyszałem dźwięk przychodzącego SMS-a w telefonie naszego gagatka. „Ural” wyrwał mu go z rąk.
— Co napisali? — zapytałem arabusa. — „Ural” kurwa daj mu telefon! — dodałem.
Zrobił to, co nakazałem. „Skarbnik” przeczytał informację. Chwilę się zastanawiał, postanowiłem skrócić mu przemyślenia.
— Kurwa, odpowiesz mi na pytanie? — ponowiłem zapytanie, wyciągając z kabury swoją CZ 75. Bez wahania skierowałem lufę w stronę jego głowy.
— Pytają, gdzie jestem i czy mam pieniądze? Schowaj broń i powiedz mi, co mam odpisać — odparł przerażony.
Takiego go chciałem widzieć, zesranego, z wyrazem strachu w oczach, a nie zadowolonego. Zerknąłem na mapę rozłożoną na stoliku obok i wskazałem mu palcem wioskę oddaloną o kilkanaście kilometrów od naszego miejsca.
— I pamiętaj, jeden zły wyraz, jedno słowo, a zajebie ciebie, twoją żonę i dzieci — ostrzegłem, chowając pistolet do kabury. — Patrz i tłumacz mi na angielski, co ten chuj pisze — zwróciłem się po angielsku do syryjskiego operatora, wiedząc, że mnie zrozumie.
W oczach sojusznika dostrzegłem zdziwienie i nutkę strachu. Patrzył na palce Araba.
— Podaje lokalizację i dodaje, że ma pieniądze ze sobą. Prosi o podanie miejsca, gdzie ma się udać — usłyszałem.
Tekstowa informacja poszła w eter. „Buran” natychmiast połączył się z bazą za pomocą komórki i przekazywał dane, aby namierzyć bossa. Była nadzieja, że jeśli ten dupek nie wyłączy telefonu, zlokalizujemy go.
Polka patrzyła na mnie z przerażeniem w oczach. Zacisnęła palce na moim udzie.
— Patrz w monitory, Klaudia, patrz tam! — zestrofowałem ją, widząc, że przeniosła wzrok z ekranów.
Spojrzałem na „Burana”. Rozumieliśmy się bez słów. Zdałem sobie sprawę, że nie namierzyli tego buca. Przywódca terrorystów był twardym przeciwnikiem, przebiegłym lisem. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy na odpowiedź, a ta nie nadchodziła.
— Kurwa, czemu nie odpowiadają, co tam chuju pierdolony napisałeś — wyrzuciłem z siebie i powstawszy, dobyłem cezetę z kabury.
Nie zastanawiając się długo, przybliżyłem lufę do jego policzka i przesunąłem ją w kierunku warg Araba. Na siłę wepchnąłem mu zimną stal broni w usta. Przeładowałem czechosłowackie cudeńko.
— Kamandirze… — rzucił „Ural”.
— Radek, nie — wyrwało się Klaudii.
— Patrz w monitory do kurwy nędzy! — szybko odpowiedziałem stanowczym tonem, a mój zimny wzrok cały czas świdrował „skarbnika”.
Panowałem nad tym, co robię. Ten jebany ciapaty „bankier” musiał poczuć, kto tu dowodzi. Zbyt szybko ludzie z wywiadu dali mu paszport i poczucie spokoju. Popełnili niewybaczalny błąd. Akcja się nie zakończyła, a on był już pewny swojej przyszłości, widząc ją w różowych barwach.
„Nie, kurwa, nie ze mną w tej chwili, ty jebany zdrajco”.
Sygnał SMS-a uspokoił mnie. Wyrwałem mu telefon z dłoni i podałem Syryjczykowi.
— Co odpowiedzieli? — zapytałem wystrachanego operatora elektroniki. — Mów kurwa! — ponagliłem, widząc zestresowaną minę łącznościowca.
— N… Napisali, że dojeżdżają do posterunku, jak go miną, podadzą koordynaty miejsca spotkania — wydukał z siebie młody syryjski podoficer.
Wyciągnąłem pistolet z ust skarbnika. Napawałem się jego strachem, w specyficzny sposób mnie to napędzało.
„Jestem pojebany” — przeszło przez myśl.
„Wcale nie, robisz swoje” — gorsze ja, usprawiedliwiało podjęte działania.
W nozdrza uderzył mnie zapach moczu; ta jebana menda zlała się w portki. Nie przenosząc wzroku, wiedziałem, że to on, bo któż by inny? Młody Syryjczyk? Klaudia?
— Nie mam ubrań na zmianę, a wóz osobiście posprzątasz po akcji — Gorzej już nie mogłem go poniżyć.
Zrobiłem to z pełną premedytacją w obecności kobiety i ziomka z Syrii. Z wściekłością w oczach patrzył na mnie. Zdawał sobie sprawę, że w tym momencie, gówno mi może zrobić. Byłem panem życia lub śmierci. Mogłem go wyprowadzić z pojazdu i zabić jak psa. Jak psa? Nie. Psy szanowałem, a w akcji straciłem oba teriery. On nie był godzien równać się z nimi. Był dla mnie marnym karaluchem, na którego teraz lekko nadepnąłem. Podłym robalem, nic nieznaczącym pasożytem, któremu mój kraj dał szansę.
„Czy naprawdę mój? Kim ja jestem? Rosjaninem? Polakiem?” — tłukło się w czerepie.
— Radek!!! — przeraźliwie krzyknęła Klaudia, patrząc w monitory.
— Który? Mów! Pokaż mi!!! — rozkazałem, analizując wszystkie cztery.
Lewa dłoń kobiety zacisnęła się na moim udzie tak mocno, że ledwo powstrzymywałem ból. Palcem wskazującym prawej ręki wskazała na jeden z monitorów, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. W oczach ratowniczki pojawiły się łzy. Cała, drżała ze strachu, wskazując mi szubrawca.
— Czwórka, mamy cel, gotowość do śledzenia — rzuciłem w eter, bez chwili zawahania się.
— Czwórka przyjął, w gotowości. Podaję blachy i typ pojazdu… — odezwał się „Priom” i zaczął podawać dane.
— Czwórka, dyskretnie, z umiarem, nie spłosz chuja — odparłem.
— Przyjął, przejmujemy. Bez obaw — zapewnił mnie podwładny.
— Jesteś pewna, że to on? — musiałem się upewnić, choć byłem na sto procent przekonany, że to ta kanalia.
Nie odpowiedziała nic, tylko wtuliła się we mnie. To wystarczyło. Miałem pewność. Nie zważając na innych, gładziłem włosy ratowniczki i całowałem je.
— Już, już, spokojnie, zaraz będzie po wszystkim — starałem się uspokoić Klaudię.
Drżało całe kobiece ciało, a oczy się zaszkliły. Z pewnością powróciły do niej demony z przeszłości. Było mi jej żal, a gdy dojrzałem głupkowaty uśmieszek poszczanego Araba, coś we mnie wybuchło.
— O ty chuju! — ryknąłem i zamachnąłem się na niego.
Dobrze, że „Buran” zdołał przechwycić moją rękę, bo chyba bym arabskiemu pomiotowi rozwalił ryja.
— Spokojnie dowódco, spokojnie — starał się mnie uspokoić.
Fala agresji opadła. Poprosiłem operatora, by zwolnił blokadę ręki. Uczynił to po chwili.
„Uspokój się, kurwa, uspokój”.
Dał się słyszeć dźwięk przychodzącego SMS-a. „Ural” wziął z dłoni „skarbnika” telefon i przekazał go operatorowi elektroniki.
— To pewnie koordynaty, ale zaszyfrowane, ten tu musi znać klucz — usłyszeliśmy.
— Pokazuj, gdzie jest to miejsce. Już! — „Ural” nie miał zamiaru pierdolić się z naszym gagatkiem.
Gdy wskazał nam miejsce, połączyłem się z bazą lotniczą i podałem koordynaty dla lotnictwa.
Półtorej godziny później, Armenian Cemetery w gubernatorstwie Daj az – Zaur, Syria, niedaleko granicy z Irakiem.
Nie musieliśmy jechać daleko, a miejsce, jakie znaleźliśmy, było kapitalne i fantastyczne. Stary armeński cmentarz. Tu pozostała większa część grupy. „Patrona” z „Priomem” i „Kolą” pozostawiłem na kolejnej stacji paliw, tym razem po drugiej stronie ulicy. Ulokowali się na dachu budynku i stamtąd obserwowali zabudowania, gdzie miało odbyć się spotkanie terrorystycznej śmietanki. To oni właśnie mieli podświetlić cel laserem.
Nasze miejsce też było znakomite; wzdłuż podrzędnej drogi był niewysoki wał ziemny, który maskował nas od strony krajowej szosy M20. Owa grobla, po kilkuset metrach odbijała w lewo, tak że nieprzyjaciel nie mógł dostrzec naszych ruchów. Mogliśmy się zbliżyć na odległość kilometra od celu.
Dochodziła szesnasta, mieliśmy jeszcze godzinę, choć z meldunków przesyłanych przez „Kolę” mogliśmy wywnioskować, że większość terrorystów wraz ze swoją obstawą już była na miejscu.
Nasz „skarbnik” wił się w wysyłanych informacjach i starał się być w tym wszystkim wiarygodny. Najpierw zwodził, że stoi w kolejce do punktu kontrolnego, potem zaś, że zatrzymał się na stacji benzynowej i tankuje pojazd.
Zdałem sobie sprawę, że nie warto zwlekać. Terroryści nie byli aż tak głupi, by uwierzyć w kolejną bajeczkę.
— „Akuła”, „Buran”, bierzcie „Korneta” i rozstawcie najbliżej, jak się da, tylko ostrożnie, żeby was nikt nie dojrzał — rozkazałem.
Wolałem mieć przygotowany ten środek ogniowy. Niby pogoda była dobra, widoczność odpowiednia i z bazy lotniczej w Humajmim miały wystartować dwa Su-24. Zawsze jednak należy brać pod uwagę najgorszy scenariusz.
— Jak rozstawicie, meldować — dodałem.
Tkwiliśmy przy cmentarnym płocie w rogu cmentarza. Nikt nie mógł nas dostrzec od strony drogi i z budynków, gdzie miało odbyć się spotkanie. Na szczęście terroryści nie wystawili na dachach żadnych obserwatorów, by nie zwracać na siebie uwagi.
— Gotowe — usłyszałem po dwudziestu minutach.
Połączyłem się z bazą w Humajmim. Podałem sygnał.
Rosyjska baza lotnicza Humajmim, Syria, w tym samym czasie.
Dwa frontowe bombowce Su-24M powoli kołowały na pas startowy. Pierwszy z numerem burtowym 054 był dowodzącym, drugi z wymalowanymi białą farbą cyframi 013 był maszyną zapasową. Każda z „suczek” miała przymocowaną pod skrzydłami bombę KAB-500L, a jako przeciwwagę pod drugim ze skrzydeł tkwił odrzucany zbiornik paliwa o podobnym wagomiarze.
Bomby były sterowane wiązką laserową, a podświetlić cel mógł nosiciel, inny samolot lub siły naziemne.
KAB-500L jest podobna do amerykańskiego systemu Paveway. Głowicę bojową stanowi bomba ogólnego przeznaczenia FAB-500 o masie nominalnej 500 kg, wyposażona w półaktywną laserową głowicę naprowadzającą i powierzchnie sterowe do korygowania lotu. Cel musi być oświetlony zewnętrznym znacznikiem laserowym typu Kljon, Kajra lub Szkwał.
Głowica bomby, zawierająca 450 kg materiału wybuchowego, ma na celu niszczenie celów za pomocą fali uderzeniowej z dokładnością do 7 metrów.
Zrzut można przeprowadzać z wysokości od 500 do 5000 metrów, przy prędkościach od 550 do 1100 km/h, w odległości do 9 kilometrów od celu. Po jego namierzeniu i zrzuceniu bomby, dalsze naprowadzanie odbywa się automatycznie (zrzuć i zapomnij).
— 054, Автоматика крыла и двигатели в порядке. Прошу разрешения на взлёт. (054, automatyka skrzydeł i silniki w porządku. Proszę o zgodę na start) — zameldował pilot pierwszej maszyny.
— 054 У вас есть разрешение. Удачи. (054, masz zgodę. Powodzenia) — dało się słyszeć kontrolera lotów.
Pierwszy potężny bombowiec rozpędzał się po pasie startowym. Po chwili maszyna wzbiła się w powietrze i skierowała nad wyznaczony punkt nawigacyjny, gdzie miała krążyć w oczekiwaniu na drugą „sukę”.
— 013 Готов к взлету — zgłosił liotczik drugiej maszyny.
— 013 Старт — kontroler podał skróconą formę, dając zielone światło drugiej z maszyn.
Po kilku minutach oba samoloty były w powietrzu. Osiągnęły przelotowy pułap 3500 metrów i kierowały się w wyznaczone miejsce.
Każda z załóg odczuwała wagę postawionego rozkazu. To nie było zadanie szkoleniowe, lecz prawdziwa misja bojowa. Cele miały być podświetlone z ziemi.
— Tu 013, przerywa prawy silnik, praca niestabilna — zakomunikował kapitan Korolew, dowódca drugiej „suki”.
Nie minęli jeszcze Hamy, a już zaczęły się kłopoty. Samoloty miały swoje lata, a klimat również nie sprzyjał. Takie zdarzenia czasami miały miejsce i nie były niczym nadzwyczajnym; amerykańskie F-16 i F-18 również nieraz zawodziły.
— Возвращение 013. Сброс груза в зоне Z-33 и возвращение на базу. (Zawracaj 013, Zrzut ładunku w strefie Z-33 i powrót do bazy) — zadecydowało dowództwo.
— 013 понял. Выключаю правый двигатель. (013 zrozumiał. Wyłączam prawy silnik) — zameldował pilot i wykonał delikatny zwrot, kierując się na morski poligon Z-33 niedaleko morskiej bazy Tartus.
Dowodzący 054, podpułkownik Błochin, zastępca dowódcy pułku, pozostał sam. Miał doświadczenie z Czeczenii. Nalot i uprawnienia instruktora spowodowały, że do tego zadania wyznaczono jego.
— Zostaliśmy sami Pietia — zwrócił się do drugiego członka załogi.
— Damy radę Jewgieniju — usłyszał w odpowiedzi.
Pokonywali dystans dzielący ich do celu. Dotarli we wskazany rejon, w momencie, gdy 013 zrzucił bombę oraz dodatkowy zbiornik z paliwem do Morza Śródziemnego i kierował się na macierzyste lotnisko.
— „Wolfy”, tu 054, dajcie Zorze — podpułkownik rzucił umówiony sygnał do naziemnych operatorów z „Wympieła”.
Stacja paliw w gubernatorstwie Daj az – Zaur, Syria, w tym samym czasie.
„Priom”, gdy usłyszał w słuchawkach głos pilota, uruchomił laserowy podświetlacz celu. Wiązkę dokładnie wycelował w budynek, gdzie znajdowali się bojownicy. Obserwowali oba budynki i wiedzieli, gdzie przebywa większość terrorystów. W drugim z nich znajdowało się co prawda kilkanaście osób, ale byli to głównie ochroniarze i kierowcy. Najważniejsi przebywali w domostwie, na które teraz skierował wiązkę lasera.
— No to teraz Koleńka będzie bum i pójdą w pizdu do Allacha — szepnął do leżącego obok towarzysza.
Słyszeli odgłos samolotu. Zrzut bomby miał nastąpić z czterech góra pięciu kilometrów. Su-24 to nie kukuruźnik, słychać go z daleka.
— Trzymaj cel, nie pierdol — usłyszał w odpowiedzi.
— 054, masz zorzę — nadano do pilota.
— Potwierdź zorzę.
— Potwierdzam, zorza.
Pozostało im czekać na działanie pilotów.
Gubernatorstwo Daj az – Zaur, Syria, 700 metrów od cmentarza armeńskiego, tuż przy wale ziemnym, w tym samym czasie.
— Masz, zobaczysz, jak twój oprawca kończy żywot, skończą się twoje koszmary — powiedziałem, wręczając Klaudii lunetę o dużym powiększeniu.
Chciałem, by to widziała; byłem pewien, że gdy to dostrzeże, strach i stres, jakie przeżyła przy rozpoznaniu tego szubrawca, z niej ustąpią.
Była spokojna. Co chwila przerzucała zapleciony warkocz z prawej na lewą stronę szyi. Najwyraźniej nikt nigdy w dorosłym życiu jej go nie zaplótł. Z pewnością czuła się niekomfortowo w tej fryzurze, nie chciała mi sprawić przykrości i rozpuścić włosów.
— Radek… — zaczęła.
— Wiktor, mam na imię Wiktor — przerwałem, zauważając, że po raz trzeci użyła polskiego imienia, jakby chciała mnie zdemaskować.
Już wcześniej widziałem zdziwione miny operatorów, gdy tak do mnie się zwróciła. Nie panowała nad tym. Byłem w stanie zrozumieć, że w momencie, gdy rozpoznała „bossa”, puściły jej nerwy, ale nie teraz.
— Tam są jakieś kobiety — zauważyła, patrząc przez lunetę.
— Nałożnice lub przyszłe terrorystki. Poznałem takie; dwie z nich wysadziły się w Biesłanie. Terroryzm nie ma płci — odpowiedziałem sucho.
Odłożyła lunetę na bok i spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem, jakby się mnie bała. Niedaleko nas leżał skrępowany „skarbnik”, pilnowany przez „Lochę”.
— Chcesz, chuju, zobaczyć koniec twoich ziomków? — zwróciłem się do niego.
Gardziłem nim, a każde moje stwierdzenie, zadające mu ból, dawało mi poczucie przyjemności. Nienawidziłem go z całych sił. Pragnąłem go poniżyć, upokorzyć, zgnoić, a najchętniej zabić. Wizja, że ta szuja ma do końca swoich dni wieść spokojne życie w Rosji, była nie do przyjęcia.
Kiwnął głową przecząco. Nawet na to go nie było stać. Podły tchórz i zdrajca.
— Nie, nie chce na to patrzeć, powinniśmy ich pojmać i osądzić, wszystkich — stwierdziła Klaudia.
Jaka ona była dobra, wspaniałomyślna, pomimo tego, co ją spotkało. Mało widziała chyba w swoim życiu. Zbyt mało krwi, ludzkich tragedii, trupów i tego wszystkiego, co ja widziałem.
— Ty nie jesteś taki, ja wiem, jesteś inny, tylko tu taki musisz być. Jesteś dobrym człowiekiem — usłyszałem i poczułem palce Klaudii dotykające mojej dłoni.
Mówiąc to, patrzyła na mnie łagodnym wzrokiem. Te oczy nie mogły kłamać; ona wierzyła w to, co mówi.
Su-24M Rosyjskich Sił Powietrznych o numerze burtowym 054. Pieć kilometrów od celu, Syria.
— Pułap 1500 metrów, odległość do celu 4700, prędkość 950, gotowy do zrzutu bomby — zameldował drugi pilot.
— Przygotuj Kajrę na wszelki wypadek — odpowiedział dowódca załogi.
— Przyjąłem. Odległość 4400, pułap 1350, zrzut za trzy… dwa… jeden… JUŻ! — podawał II pilot.
— Zrzucam — zameldował pierwszy pilot.
Zapaliła się kontrolna lampka.
— Job twoju mać — zaklął dowódca załogi.
— Co?
— Zaczepy nie puściły, bomba nie zeszła!
— Jewgienij, odległość 3200, pułap 1250, odchodzimy, bo inaczej ich wpierdolimy. Podnoś maszynę!!! JUŻ!!!
Pierwszy pilot ściągnął wolant do siebie, nabierając wysokości. Zawracali w mocnym skręcie. Korciło go, by włączyć dopalacze, lecz terroryści usłyszeliby to z pewnością. Pewnie i tak dochodził do nich, odgłos nadlatującej maszyny.
— Jenisej, tu 054, nul, powtarzam nul — nadał do bazy podpułkownik.
— Tu Jenisej, zrozumiałem nul, podaj status na 04.
Suchoj Su-24M odchodził znad celu. Załoga miała poważny problem. Z zaczepów nie zeszła 500-kilogramowa bomba. Czy to tylko awaria, czy też za chwilę sama odpadnie? Czy była uzbrojona?
— Kurwa, jak oni sobie dadzą radę? — rzucił w interkom Jewgienij.
— O nich się nie martw, to chłopaki z „Wympieła”. Odbili naszych, to i tych kutasów załatwią. Jak my wylądujemy? — usłyszał od członka załogi.
— Lecimy nad Z-33, tam spróbujemy ją zrzucić jeszcze raz. Jak nie, to może odpuści przy ostrych manewrach, a w ostateczności…
— Nie, nie oddamy naszej „suczki”, czasami ma swoje humory, ale jest nasza — odparł kapitan statku powietrznego, nie biorąc nawet pod uwagę opcji katapultowania się.
Gubernatorstwo Daj az – Zaur, Syria, 700 metrów od cmentarza armeńskiego, tuż przy wale ziemnym, w tym samym czasie.
— Pierwszy tu czwarty, sygnał Nul, powtarzam sygnał Nul — usłyszałem w słuchawkach.
Coś poszło nie tak, pierwszy wariant nie wypalił. Byłem wściekły na siebie, gdy odbijaliśmy zakładników, że nie nakazałem zabrać karabinu maszynowego, a teraz odczuwałem zadowolenie, gdy poleciłem przygotować „Korneta”.
Dał się słyszeć pomruk odrzutowych silników. Jeżeli my to słyszeliśmy, to tym bardziej ochroniarze terrorystów.
— Co się stało? — zapytała mnie Klaudia.
Nie miałem czasu, by odpowiadać. Te kutasy za chwilę mogły się zawinąć z tego miejsca.
— Ruch przy budynku — meldował „Patron” — Likwidować? — zadał pytanie.
— Czekaj, wariant drugi, realizujemy wariant drugi!
Nie musiałem wydawać komendy „Buranowi” i „Uralowi”. Momentalnie doskoczyli do przygotowanej wyrzutni.
— Termobaryczna czy przeciwpancerna? — padło zapytanie od „Urala”.
Przeciwpancerna penetruje pancerz i ma większą siłę przebicia, jednak nie masakruje celu, tak, jak druga. Mury budynków nie wyglądały na solidne, było ryzyko, że gdy użyję pocisku przeciwpancernego, to ów wejdzie i wyjdzie przez drugą ścianę.
— Termobaryczną! — rozkazałem.
Klaudia, skulona, nie zdawała sobie sprawy, co się dzieje. Mogła domniemywać, że lotnictwo zawiodło i teraz na nas spadło zadanie likwidacji terrorystycznej śmietanki.
— Dawaj kurwa dawaj — klął „Buran”, czekając, aż odpali się celownik termowizyjny 1PN79-1.
— Wychodzą z budynku. Proszę o zgodę na otwarcie ognia — słyszałem w słuchawkach głos „Patrona”.
— Czekaj kurwa, czekaj, Zabraniam!!! Wariant drugi. Potwierdź!!! — wrzasnąłem w radio. — „Buran”, kurwa! Podświetliłeś cel?! — darłem się do operatora.
— Chwila, sekunda!!!
Ta sekunda trwała dla mnie wieki. Widziałem, jak z „Uralem” robią wszystko, co mogą, by przyspieszyć ten proces. Pewnych rzeczy nie podgonisz.
— Cel podświetlony…
— Wal!!! — wrzasnąłem na całe gardło.
Rakietowy pocisk termobaryczny 9M133F-1 wyszedł z wyrzutni i z ogromną prędkością, prowadzony w wiązce laserowej, zmierzał do celu.
— Ładuj przeciwpancerny i napierdalaj w drugi budynek — rozkazałem i bez chwili zastanowienia przeładowałem AKM-a.
Śmiercionośna rakieta, pędziła z prędkością bliską 250 m/s i potrzebowała niewiele czasu, by dotrzeć do celu. Ochrona terrorystów zdołała się zorientować, że nastąpił atak i otworzyła w naszym kierunku chaotyczny ogień na oślep.
— Piąty ogień!!! — wreszcie zezwoliłem „Patronowi” na włączenie się do walki.
— Tu „Szczuki”, potrzebujecie wsparcia? — to dowódca sekcji morskiego specnazu, zadał pytanie.
— Nie, pozostań! — odparłem.
— Poszła druga! — całkowicie niepotrzebnie meldował „Buran”, gdyż dobrze dostrzegłem rakietowy pocisk wychodzący z wyrzutni.
Niby dziesięć kilogramów ekwiwalentu TNT, jednak mieszanka azotanu glinu i izopropylu w głowicy termobarycznej ma zabójcze działanie.
Pierdolnęło mocno, a pióropusz dymu i ognia zasłonił trafiony budynek. Co tam się musiało dziać, mogłem tylko sobie wyobrazić.
Dłużej trwająca fala uderzeniowa niż w zwykłych głowicach przenika do obszarów za przeszkodami, wnika przez otwory okienne i drzwiowe do budynków i rozprzestrzenia się wzdłuż korytarzy, stanowiąc zagrożenie dla ludzi chroniących się w budynkach, bunkrach, jaskiniach i tunelach. Wybuch ładunku termobarycznego nie wybija dziury w ścianie, tak jak to robi punktowy ładunek wybuchowy, ale je przewraca. Ładunki termobaryczne zabijają skokiem ciśnienia.
— Pakować trzeci?! — znów pytanie od „Burana”.
— Pakuj i czekaj!
— Jaką?!
— Przeciwpancerną, jebniemy ewentualnie w pojazd, gdyby się komuś udało – odparłem, nie wierząc, że tam ktoś byłby w stanie przeżyć.
Huk eksplozji drugiej rakiety, Inny, przytłumiony, głuchy. Podniosłem lunetę do oczu. Przez podniesiony pył nie dostrzegłem nic. Cel był niewidoczny.
Czekaliśmy na ruch z tamtej strony i ewentualny ogień. Nic takiego się nie wydarzyło. Nikt nie strzelał w naszym kierunku. Nastała błoga cisza, a kłęby kurzu i dymu powoli opadały.
— Zostajesz — zadecydowałem, patrząc na skuloną kobietę.
— Nie, idę z tobą, muszę, on zabrał mi wszystko, co mi bliskie – odparła hardo i wyciągnęła z kabury pistolet.
Przeładowała broń i spojrzała na mnie. Po tym, co przeżyła dzisiaj nie spodziewałem się takiego działania z jej strony.
— Jesteś pewna? My nie bierzemy jeńców, nie zabieramy rannych, my ich likwidujemy — ostrzegłem.
— Boże, kim ty jesteś? — na szczęście tylko szepnęła — Muszę zobaczyć na własne oczy, że on nie żyje, muszę — dodała po chwili.
— Czwarty, piąty, jak sytuacja? — rzuciłem w eter.
— Brak ruchu, cel częściowo niewidoczny, sugeruję odczekać, osłaniamy — usłyszałem w odpowiedzi.
— „Locha”, zostajesz z tym kutasem, reszta za mną. „Akuła” na przód razem z „Uralem”, „Buran” na tyle — rozkazałem, od razu ustawiając ludzi w ugrupowaniu.
Posuwaliśmy się szykiem ubezpieczonym. Powoli pokonywaliśmy dzielące nas metry od zniszczonych domów.
— Brak ruchu, uważajcie. Osłaniam — poinformował mnie „Patron”.
Nakazałem Klaudii iść za sobą. Gdy dotarliśmy do ulicy, naprzeciw domu nakazałem wzmożona czujność. Czuć było smród spalonych ciał. Gdzieś w oddali słychać było jęki.
— Zostań tutaj. Proszę cię — zwróciłem się do kobiety.
— Nie, idę z tobą, Muszę, muszę zobaczyć jego ciało i odebrać to, co moje — była cholerną uparciuchą.
Poleciłem odczekać chwilę, do czasu, aż opadnie kurz.
Czwórka, piątka, osłaniajcie — zadecydowałem po chwili. — Idziesz za moimi plecami. Jasne, broń gotowa do strzału — rzuciłem do Klaudii.
— Piątka przyjął. Osłaniamy — usłyszałem.
Mając broń w gotowości, posuwałem się powoli za awangardą. Po chwili dało się słyszeć pojedyncze strzały. Wiedziałem co to oznacza — operatorzy na przedzie likwidowali terrorystów, dających jeszcze oznaki życia. Mijaliśmy zwłoki, w różnym stanie: niektóre były rozczłonkowane, inne pozbawione kończyn czy głów, a część leżała w całości. Jęki i krzyki ustawały po każdym strzale.
— Rozglądaj się, jak zobaczysz go, daj mi znak — poprosiłem kobietę.
Kątem oka dostrzegłem, że jest skupiona. W obu wyciągniętych dłoniach dzierżyła pistolet. Uśmiechnąłem się pod nosem. No, rasowa operatorka „Wympieła”.
— Jedynka, mamy ich wszystkich, to chyba oni — zameldował „Akuła”.
— Przyjąłem, wchodzę — odparłem i ruszyłem w to miejsce.
Ciała przywódców leżały przed budynkiem; najprawdopodobniej próbowali dostać się do swoich pojazdów, stojących nieco z boku. Trzech terrorystów nie żyło. „Akuła” robił zdjęcia ich twarzy.
— Poznajesz go?
Kiwnęła głową przecząco. Cholera, czyżby temu sukinsynowi udało się umknąć?
„Nie, to niemożliwe, nikt nie opuścił terenu, musi gdzieś tu być”.
Wszedłem do zniszczonego budynku, powoli posuwając się wzdłuż ocalałej ściany. Mijaliśmy zwłoki terrorystów. Klaudia w pewnej chwili się zatrzymała.
— Co? Jest? — zapytałem.
Wymiotowała. Obie dłonie położyła na ścianie, a ciałem wstrząsały torsje. Nie dziwiłem się, nie była przyzwyczajona do takich widoków, a i zapach nie był przyjemny.
— Wycofaj się. Idź do „Akuły”. Sam sprawdzę — zaproponowałem, widząc, jak się męczy.
— Nie. Muszę — odparła, gdy wymioty w końcu ustały.
Otworzyłem drzwi do łazienki i dostrzegłem poranionego, niskiego Araba. Był częściowo przywalony gruzem, ale jeszcze żył. Skierowałem broń w jego kierunku. Miał szczęście, przeżył eksplozję z „Korneta”. Nie zamierzałem być Samarytaninem. Młoda twarz, jakby nastolatka i nieproporcjonalnie duże, nieco wyłupiaste oczy. Miałem podejrzenia, kim jest.
— To on — usłyszałem głos Klaudii.
Próbował sięgnąć po leżący z boku pistolet. Kopnąłem nogą w „Glocka 17”, który leżał w zasięgu ręki terrorysty. Patrzył na mnie z pogardą.
Klaudia wyszła zza moich pleców i odsłoniła twarz. Oczy Araba zrobiły się duże. Patrzył na nią, jakby dojrzał ducha. Nim zdążyłem zareagować, pochyliła się nad nim, chowając wcześniej pistolet do kabury. Nie mógł jej zrobić krzywdy — był do połowy przywalony gruzem i miał tylko jedną rękę wolną.
— Pamiętasz mnie? — zapytała tego śmiecia po angielsku.
Kiwnął głową twierdząco.
— Pamiętasz, co mówiłam?
Kiwnął przecząco. Z ust płynęła mu strużka krwi. Nie przerywałem. Zdałem sobie sprawę, że dla niej to swoiste oczyszczenie, zmierzenie się z bestią, z niedawnym demonem.
— Przypomnę ci: obiecałam, że nasi ludzie cię zabiją, a ty odpowiedziałeś, że zabijesz ich wszystkich. I kto miał rację? — nie poznawałem tej delikatnej istoty; prowadziła z nim grę na swoich zasadach.
— Pomóż mi, odwołam wyrok na twojej rodzinie — po raz pierwszy szeptem odezwał się „boss”.
— Uratuję, oddaj mi tylko to, co mi zabrałeś. — Postępowała twardo.
— Mam tam, wszystko mam tam — wskazał dłonią na przysypaną część swojego ciała.
Odrzucała na bok kawały gruzu ,a po chwili on sięgnął dłonią do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył stamtąd notes i dokumenty. Wyrwała mu je z rąk.
— Co jest kurwa? — usłyszałem za plecami głos „Urala”.
— Nic. Nasza Polka odzyskuje swoją własność — odparłem. — Ilu? Wszyscy obfotografowani? Elektronika i papiery zabrane? — zadałem pytania.
— W realizacji. Z tym tutaj dwudziestu dziewięciu plus trzy kobiety.
— To do roboty. Osłaniam ją. Działajcie.
Obrócił się na pięcie i zniknął, zostawiając mnie z nią i tym jebanym przywódcą.
— Pomożesz mi? — zapytała, patrząc błagalnym wzrokiem.
Nie miałem zamiaru, nie taki dostałem rozkaz. Fizyczna likwidacja, nic więcej. Zasłużył na śmierć. Koniec i kropka.
Zdał chyba sobie sprawę, co go czeka.
— Ty niewierna dziwko, moi ludzie zaszlachtują twojego bachora — wyrzucił z siebie.
Powstała momentalnie z kucek. Zrobiła krok w tył, wydobyła pistolet z kabury i skierowała lufę w jego kierunku. Widziałem, drżącą kobiecą rękę; w jej wnętrzu toczyła się walka dwóch osobowości. Jak ja to dobrze znałem i perfekcyjnie potrafiłem w takiej sytuacji stłumić w sobie łaskawcę. Była ratowniczką, a zabicie człowieka, rannej osoby, która potrzebuje pomocy, stało w opozycji do tego, co robiła.
Gdy już miała opuścić broń, stanąłem za plecami kobiety i uchwyciłem dłoń z pistoletem.
— Zrobimy to razem, zrobię to ja kochanie, niech to spadnie na mnie — mówiąc to, docisnąłem swój palec wskazujący do palca Klaudii tkwiącego na języku spustowym.
Huk wystrzału przeszył ciszę panującą w pomieszczeniu. Jeden, potem drugi. Ten drugi oddała sama. Dobrze wiedziałem, że pierwszy pocisk trafił skurwysyna w czoło; z takiej odległości dzieciak by trafił.
— Nie!!! Nie!!! — zawyła niczym ranione zwierzę.
Bez problemu wyciągnąłem z drobnej dłoni „Tariqa”. Mocno wtuliłem rozdygotaną dziewczynę w swoje ciało. Drżała, drżała, tak jak wtedy, gdy go rozpoznała. Szlochała, a spazmy przeszywały drobne kobiece ciało.
— Już dobrze, już go nie ma, już po wszystkim — szeptałem, całując jej czoło.
— Zabiłam człowieka — wyrzuciła z siebie, patrząc na mnie z przerażeniem w oczach.
— Zabiliśmy go, ja go zabiłem twoimi rękoma — odparłem i ponownie mocno wtuliłem ją w siebie.
Przeżywała egzekucję, ciało nadal nie potrafiło sobie z tym poradzić. Jedyne, co mogła zrobić, to mocno opleść mój korpus dłońmi i wtulić się cholernie mocno.
— Drugi cel zlikwidowany, dawaj tutaj — rzuciłem w eter.
Z jej dłoni wyciągnąłem zabrane od nieboszczyka rzeczy. Notes, dwa zdjęcia i zawinięty w chusteczkę jednorazową pierścionek. Dokładnie przyjrzałem się jednej z fotografii.
— To ty, tak to ty — powiedziała — A ten pierścionek dałeś mi osiem lat temu, gdy się oświadczyłeś — dodała.
Uderzyły we mnie nagle miliony obrazów, znów mózg się przegrzewał. Zbyt dużo bodźców, dostałem naraz. Czułem, że moje nogi stają się jak z waty, powoli odpływałem.
— Nie, Radku, nie!!! — to ostatnie, co zapamiętałem, nim straciłem przytomność.
Ocknąłem się, leżąc na deskach ciężarówki. Nade mną tkwił „Locha” i Klaudia. Chciałem się podnieść, lecz nasz medyk stanowczo mi zabronił.
— Leż, leż spokojnie, musisz odpocząć, za dużo na ciebie spadło wodzu — usłyszałem od niego.
— Wróciłeś, tak się bałam — wyszeptała „Biełka” i poczułem, że głaszczę mi twarz.
— Co jest? Dlaczego nie wysłali śmigłowca? — zapytałem.
— Pogoda się spierdoliła, burza piaskowa, nikt się z naszych nie podniesie — otrzymałem informację od „Akuły”.
Wszystko się na mnie zwaliło. Niewyspanie, zdjęcie oraz pierścionek, który zobaczyłem. Nie, to nie mógł być wymysł, coraz bardziej wierzyłem Klaudii i byłem na sto procent pewien, że to, co mi przekazuje jest prawdą.
„Co ja mam teraz zrobić?”
— Przepraszam, już wszystko dobrze — rzuciłem.
— Nie przepraszaj, wrzucono na ciebie cholerną odpowiedzialność. Sam był pierdolnął na zawał lub udar. Za dużo naraz, i w krótkim czasie — „Locha” był na swój sposób kochany.
— Kurwa, nigdy takiego cię nie widziałem. Szacunek kamandir. Chujowo będzie, jak odejdziesz i zajmiesz miejsce Fiodora — Więc i oni wiedzieli, że mam odejść, no grubo.
— „Priom”, nie dziel skóry na niedźwiedziu — odparłem.
„Locha” pochylił się nade mną, zbliżył usta do mojego ucha.
— A ona to się chyba w tobie zabujała, musiałem ją siłą odciągać od ciebie — szepnął tak cicho, że ledwie mogłem usłyszeć.
Skrzywiłem się, najwyraźniej przeginała, nie zdając siebie sprawy, że tak nie można. Po pierwsze, wcześniej czy później stosowny meldunek trafi do dowództwa. Gdy nie wiedziałem tego, co teraz, to nie było obaw. Kolejna dawka serum prawdy, hipnoza i chuj wie, co jeszcze. Skończę kurwa w najlepszym wypadku w kolonii karnej, a moja rodzina, kochane córeczki, żona?
Tak, kurwa teraz mi się o żonie przypomniało, a kiedy z Polką kopulowałem to co? Chwila przyjemności z rozumem w dupie? Ciągnęło mnie do Klaudii jak rybę do wody. Robiłem wiele podłych rzeczy w służbowym życiu. Tak, w wojskowym, ale nie w prywatnym, nie w stosunku do kochających mnie osób.
„Kim ja jestem? I co ja mam teraz kurwa zrobić?” — setne pytanie i brak odpowiedzi.
W Polsce ona i wymarzony syn, tu w Rosji kochająca żona i córki. Najchętniej sklonowałbym się, tylko, gdzie wysłałbym klona? Do Polski, czy do Rosji?
„Jebnę za chwilę, chuj mnie strzeli jasny”.
Podniosłem się na łokciach, a potem powoli wstałem i usiadłem na drewnianej ławce. Dopiero teraz zauważyłem, że za nami jedzie druga ciężarówka.
— Syryjczycy i nasi z morskiego specnazu — rzucił „Buran”, uprzedzając moje pytanie.
— Gdzie jedziemy? — zapytałem.
— Najbliższa baza Syryjczyków, tam przeczekamy do rana — usłyszałem w odpowiedzi.
— Wracamy wszyscy, wodzu. Zadanie wykonane, a to najważniejsze — „Akuła” najwyraźniej chciał mi się przypodobać.
Koszary syryjskiego batalionu zmechanizowanego, kilkadziesiąt kilometrów od miejsca ostatniej akcji, kwadrans później.
Byłem zaskoczony, że syryjski podpułkownik dowodzący bazą czekał na nasz przyjazd. Doszedłem do siebie, czułem się lepiej, choć ta kolejna chwilowa niedyspozycja mnie przerażała. Może „Locha” miał rację — spadło na mnie za dużo w zbyt krótkim czasie. Nie znał jednak całej prawdy.
— Dla pana ludzi wydzieliłem parter budynku. Warunki może… — zaczął.
— Pułkowniku, jeżeli są łóżka, dach nad głową, toaleta i natrysk, to nic więcej do szczęścia nam nie potrzeba. Proszę mi wskazać miejsce, gdzie mogę się rozgościć z moimi ludźmi i się nami nie przejmować — odparłem, ściskając mu dłoń.
Spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem, nie wiedziałem, o co mu chodzi. Czyżbym walnął jakiegoś babola?
— Kapitanie, dla pana mam osobną kwaterę, mój osobisty taki niby apartament, skromny, to nie Hilton, ale nie pozwolę, by pan spał na żołnierskiej pryczy.
Zaskoczył mnie, nie byłem żadnym wysoko postawionym w wojskowej hierarchii oficerem, ot zwykły kapitan, a że z sił specjalnych, no bez przesady.
— Naprawdę, nie trzeba…
— Nalegam i poczuje się urażony, jeżeli pan odmówi — no, postawił sprawę na ostrzu noża.
— Skoro tak, to przystaję, ale mam też kobietę, może pan zapewnić jej osobny pokój, pan rozumie.
Dojrzałem pewne zakłopotanie, starszawy podpułkownik chyba nie był przygotowany na taki problem.
— No nie mam, ale pana kwatera ma dwa osobne pomieszczenia, Jak to mówią w Europie — salonik i sypialnia, no i osobna łazienka z wanną — To mnie cholera załatwił.
Nie chciałem, by Klaudia spała razem z chłopakami. Nie, nie obawiałem się, że obudzą się w nich samcze instynkty. To nie byli ludzie tego pokroju, chroniliby ją jak rodzeni bracia. Nie zrobiliby krzywdy, nie po tym, co dla nas zrobiła i przez co przeszła.
Krępowałaby się, czuła nieswojo, śpiąc w dwunastoosobowej izbie żołnierskiej, gdzie jeden chrapie, drugi beknie, a trzeci pierdnie. Poranne erekcje, normalne u facetów…
„Tak, tak to sobie chuju tłumacz”
— Oczywiście, jest to wyjście z sytuacji — odparłem po angielsku, bo w takim języku prowadziliśmy konwersację.
Wstałem, dając mu do zrozumienia, że chcę zakończyć rozmowę. Niby nie powinienem, bo młodszemu stopniem nie wypada, ale byłem zmęczony i marzyłem o tym, by położyć się spać.
Obaj zeszliśmy na parter. Syryjscy żołnierze wskazywali moim ludziom wydzielone pomieszczenia. Zauważyłem Klaudię, biedactwo nie wiedziało, co począć. Stała skołowana, nie wiedząc, gdzie się udać.
— Chodź, dawaj za mną — rzuciłem po polsku i pociągnąłem ją za rękaw.
Dowódca batalionu szedł przodem, a po chwili dotarliśmy do zlokalizowanego na drugim piętrze apartamentu. Otworzył go i wręczył mi klucze.
— Jeżeli nie spotkamy się jutro, proszę zostawić klucze służbie dyżurnej. Miło mi było gościć naszych sojuszników — usłyszałem.
Uścisnąłem mu dłoń i rozstaliśmy się. Klaudia zapaliła światło. Jeżeli to miał być skromny apartament, to jaki standard był na szczeblu brygady tej armii? Mój kontener jawił się podłą norą w porównaniu do tego, co zastaliśmy tutaj. Średniej klasy hotel w Damaszku nie oferował podobnego standardu. Klaudia stała z rozdziawioną buzią.
— Radek, zobacz, jakie tu jest łóżko i jest wanna — cieszyła się niczym mała dziewczynka.
— Schodzę do chłopaków, łazienka jest twoja, trochę mi to zajmie — oznajmiłem, opuszczając apartament.
Wróciłem po trzydziestu minutach. Trochę zajęło mi omówienie akcji z chłopakami. Poleciłem „Akule”, by ogarniał wszystko na dole. Skarbnika po prostu „Buran” przykuł kajdankami do łóżka. Na jego pytanie, co jeśli zachce mu się sikać, odparł krótko – „lej w pory, i tak masz zaszczane”.
— Wypoczywaj, „Poliak”, ogarnę wszystko. Daliśmy im dzisiaj w pizdę i ci powiem, że kurwa byłeś…
— No, no. Wszyscy daliśmy z siebie wszystko — uciąłem.
Czekała na mnie, naga, z rozpuszczonymi, mokrymi włosami. Gdy tylko zamknąłem drzwi, wbiła swe usta w moje.
— Kocham, kocham, kocham cię — po trzykroć to powtórzyła, gdy wreszcie skończyliśmy się całować.
Pachniała cudownie, zagłębiłem nozdrza we włosy. Poczęła rozpinać guziki mojej mundurowej bluzy.
— Klaudia, musimy poważnie porozmawiać — rzuciłem.
— Potem, nie teraz. Pragnę cię — wyznała szeptem.
Przenieśliśmy się do sypialni. Opadłem na szerokie łoże, poddając się Klaudii. Ściągała ze mnie ubranie, nie zważając na to, że byłem nieświeży. Bluza, spodnie, buty, a potem bielizna i skarpetki lądowały na ziemi.
Chwyciłem ją i ułożyłem, tak że to teraz ja byłem u góry. Nasze spojrzenia skrzyżowały się. Widziałem ogniki pożądania w jej wzroku. Otworzyła delikatnie usta, czekając, aż się w nie zagłębie.
Nie, nie miałem zamiaru od razu w nią wtargnąć. Zacząłem całować piersi, schodząc twarzą coraz niżej.
Westchnęła głośno, gdy dotarłem ustami go wzgórka łonowego. Moje szorstkie dłonie poczęły uciskać piersi Klaudii.
— Radku — wyszeptała, gdy zagłębiłem język pomiędzy wilgotne wargi sromowe.
Łono partnerki pulsowało, z pewnością byłą zaskoczona tym, że nie przystąpiłem od razu do frontalnego szturmu. Czułem specyficzny zapach i smak. Wiła się delikatnie, gdy końcówką języka drażniłem nabrzmiałą łechtaczkę.
— Tak, proszę — szepnęła, podnosząc delikatnie biodra ku górze, jakby chciała, bym wszedł głębiej.
Obiema dłońmi dociskała moją głowę do intymności, mierzwiąc palcami włosy. Rozrzuciła nogi na boki, dając pełne przyzwolenie na pieszczoty i napraszając się o więcej.
Nie chciałem oralnie doprowadzić ją do orgazmu, pragnąłem pieścić całe ciało partnerki. Z trudem odsunąłem twarz od łona i zacząłem całować wewnętrzną stronę ud. Nie ominąłem żadnego skrawka ciała Klaudii. Gdy posuwałem się coraz niżej w kierunku kolan, a potem stóp usłyszałem szept.
— Proszę, zrób to.
Uniosłem jej obie nogi i zacząłem całować po kolei każdy z palców nóg. Miała gęsią skórkę. Z pietyzmem zanurzałem w swoich ustach każdy z paliczków, składając na nich pocałunki i ssałem je delikatnie. Gdy lizałem podeszwy jednej ze stóp, dostrzegłem dłonie Klaudii wędrujące w kierunku sromu.
— Nie męcz mnie już. Błagam — jęknęła.
Przerzucała głowę, to na lewą, to na prawą stronę, zagryzając wargi. Na twarzy Klaudii tkwił grymas przyjemności. Miała zamknięte oczy.
Jednym śmiałym ruchem wbiłem organ w ciepłe, nabrzmiałe łono partnerki. Ułożyłem obie cudne nogi na swoich ramionach i powoli jak parowóz zacząłem wykonywać ruchy posuwisto-zwrotne. Dobrze wiedziałem, że była mocno rozgrzana moimi pieszczotami.
Jęczała i wydawała nieartykułowane odgłosy za każdym pchnięciem. Działałem z pełną perwersją, sam nie wiedziałem, dlaczego, może był to fakt, że to ona poprzednio była inicjatorem i motorem napędowym stosunku. Pragnąłem, by wiła się z rozkoszy i prosiła, abym przestał. Dewiacja? Sam nie wiedziałem, dlaczego tak działałem.
Dostrzegłem i poczułem, kiedy orgazm przeszył jej ciało. Uniosła biodra w górę, podtrzymując ciało na głowie i części pleców. Te drgawki, wyraz twarzy, coraz mocniejsze pojękiwania, dłonie, które zacisnęły się na pościeli. Cudny obraz, nie do opisania.
— Jaa, jaaa, ooo — wydawała z siebie, wijąc się w ekstazie orgazmu.
Nie przestawałem, choć czułem, że mocno odpycha mnie od siebie dłońmi, nadal nicowałem intymność, przyśpieszając coraz bardziej.
— Rad… ku — spazmatycznie wydobyła z siebie wyraz, dzieląc go na pół.
Całowałem wewnętrzną stronę kobiecego lewego uda, dłonie miałem ułożone na biodrach Klaudii.
Mierzwiła dłońmi swe rude włosy. Głowę przerzucała na prawo i lewo, coraz szybciej i szybciej. Pożerałem wzrokiem obraz kobiecego orgazmu. Nie rozumiałem słów, jakie z siebie wyrzucała, to były pojedyncze głoski. Mocno zaciśnięte oczy i grymas ekstazy.
Wytrysnąłem i w tamtej chwili tylko mocniej docisnąłem dłońmi biodra ratowniczki do ciała. Sapałem, wydając jęki rozkoszy.
Wydobyłem penisa, rozłożyłem szerzej jej nogi i padłem między nimi, głowę, kładąc na krągłych piersiach.
Słyszałem nasze głębokie oddechy. Serce, które wcześniej kołatało niczym szalone, teraz uspokajało swój rytm.
Nie pamiętam, jak długo oboje leżeliśmy skonani po tym miłosnym uniesieniu. Mając głowę na półkuli piersi, czułem bijące serce Klaudii. Rytmiczne tuk-tuk tłukło mi się w głowie. Zmieszany zapach czystego ciała, z moim nieświeżym potem, tworzył mieszankę, nigdy takiej wcześniej nie czułem w nozdrzach.
— Boże, co to było, ja chyba przez chwilę odleciałam — usłyszałem szept Klaudii i poczułem, że dłońmi mierzwi moją czuprynę.
Powoli podniosłem się na łokciach, zdawałem sobie sprawę, że tkwiąc w ten sposób na niej, sprawiam partnerce pewien dyskomfort. Patrzyła na mnie swoimi przecudnymi oczętami, tym wzrokiem: kochającym, prawdziwym, który widziałem wcześniej tylko u Katii.
— Idę się wykąpać — oznajmiłem, wstając z szerokiego łoża.
— Pójdę z tobą — zaproponowała.
— Nie, proszę, chcę sam — rzuciłem.
Pozostała na łóżku, bacznie mi się przyglądając. Otworzyłem drzwi łazienki i wgramoliłem się do wanny. Puściłem na zmęczone ciało silny strumień zimnej wody. To mnie momentalnie otrzeźwiło.
„Muszę, muszę jej to powiedzieć” — postanowiłem.
Podkręciłem wodę na nieco cieplejszą i namydliłem ciało. Miałem po raz kolejny wyrzuty sumienia, a co gorsza, za każdym razem, gdy kochałem się z Klaudią, były one coraz słabsze.
Zawodziłem jako dowódca, ta kolejna utrata świadomości. Niektóre mogłem sobie wytłumaczyć – postrzał w kamizelkę, lecz nie ostatniego. Moi ludzie zameldują – nie, to nie jest podpierdolenie, to normalne. Zawiodę w sytuacji krytycznej, gdy będę potrzebny i co wtedy. Zginą. To samo bym zrobił, widząc, podobne symptomy u podległych mi operatorów. Zagrożenie dla grupy – a team to jedna rodzina, wszyscy za jednego, jeden za wszystkich. Narażasz ludzi, ukrywając taką rzecz. Gdy zginą przez ciebie – nie udźwigniesz ciężaru straty. Wiedz, kiedy zejść ze sceny, nie zgrywaj twardziela i nie wmawiaj sobie, że jest OK.
O wiele gorsze było to, że zawiodłem w roli męża, ojca, głowy rodziny. Straciłem głowę dla kobiety, którą znałem kilka dni. Czy kurwa na pewno kilka dni? Jeżeli nawet nie, w co wierzyłem, bo jej słowa i gesty nie były podszyte kłamstwem to czy, to jest usprawiedliwienie?
„Ślubuje ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę, aż do śmierci” — przysięgałem Katii i obraz naszego ślubu teraz, w tej cholernej wannie tkwił mi przed oczyma.
Przysięga, coś więcej niż przyrzeczenie, obietnica. Porównywalne do słowa honoru. Przysięga się żonie i Ojczyźnie. Tak na poważnie, biorąc za to odpowiedzialność, na całe życie. Są inne sytuacje, przysięgasz, że nikomu nie powiesz, że coś. To takie półprodukty przysięgi. Te wcześniej wymienione składasz w obecności innych, w odpowiedniej oprawie, silnym i pewnym głosem.
Zdradziłem żonę, zdradziłem matkę moich dzieci, ukochaną istotę, za którą byłbym gotów oddać życie. To bolało, bolało jak jasna cholera, a jednak nie przestałem, robiłem to znów i znów. Tylko, z kim zdradziłem i kto zdradził? Wiktor – tak, Radek – nie.
„Pierdolone déjà vu”.
Naniosłem szampon na włosy i zacząłem go spłukiwać. Nic nie stało się prostsze, nie odpowiedziałem sobie na nurtujące pytania.
„Wyjdę za chwilę z wanny i co? Położę się przy niej i wszystko będzie OK?”.
Nadia, Tamara, trzecia córka tkwiąca w brzuchu ukochanej Jekateriny to co? Nic nieznaczące persony, bo teraz dowiedziałem się o sobie coś, o czym nie wiedziałem?
— Muszę, muszę to zrobić — mruknąłem do siebie i zakręciłem kurek z wodą.
Klaudia naga siedziała po turecku na łóżku, bezwstydnie, eksponując swoją intymność. Ten szczęśliwy wzrok kobiety mnie rozbrajał Pomimo zmęczenia wiedziałem, że muszę z nią poważnie porozmawiać. Nie mogłem nadal działać na dwa fronty, to nie było w moim stylu.
— Radku… — rzuciła, uśmiechając się serdecznie.
— Klaudia, musimy porozmawiać, poważnie — przerwałem.
Uśmiech zniknął z twarzy kobiety. Usiadłem obok niej i wziąłem jej prawą dłoń.
— Nie, nie, nie chcę — wyczuła mnie, szepcząc cicho.
Palcami delikatnie głaskałem drobną dłoń. Serce mi się krajało, w oczach stały łzy, ale musiałem to z siebie wyrzucić.
— Nie zostawię swojej rodziny, kocham ciebie, ale i kocham ich… — zacząłem, zdając sobie sprawę, że zadania bojowe, nawet najbardziej skomplikowane były niczym, w porównaniu do tego, co teraz musiałem zrobić.
— Ja jestem twoją rodziną, mamy dziecko… — czułem, jak kraje się moje twarde serducho.
— Jak mu to powiesz, tata nie żył i nagle się znalazł, zmartwychwstał?
— Nie mów tak, on to zrozumie, ucieszy się — mówiła, mając łzy w oczach.
Ująłem dłońmi jej przecudną twarz. Patrzyła na mnie z pewnym wyrzutem.
— Jak to sobie wyobrażasz? Wrócę do Polski jako kto? Dezerter? Najemnik? Zdrajca? Jak ułożymy sobie życie? Co mam powiedzieć żonie, z którą spędziłem cudowne lata? Przepraszam, nie jestem tym, za którego wyszłaś za mąż?… — zarzuciłem ją pytaniami.
— Radek, to wszystko da się jakoś załatwić. Przecież ty nie zrobiłeś tego celowo. Oni cię uratowali, a to nie znaczy, że mają do ciebie prawo… — zaczęła tłumaczyć mi to, na swój sposób.
Nie znała realiów życia w Rosji, bo skąd miała je znać. Wydawało jej się to wszystko proste, jasne i klarowne, a takie nie było.
— Masz faceta, Sebastiana. On cię kocha, widziałem to. Tak nie zachowuje się człowiek, który ma zamiar się zabawić i porzucić…
— Przestań, przestań — podniosła głos — Tak, zakochałam się w nim, ale gdy teraz wiem, że ty żyjesz, to on jest nieważny. Kocham tylko ciebie. Zawsze cię kochałam i trudno mi było się do niego przekonać. Teraz gdy wiem, że ty żyjesz… — wzajemnie sobie przerywaliśmy, ale tak ta rozmowa musiała wyglądać.
— Był w stanie mnie zabić. Tego nie robi się ot tak. Zabić dla ciebie. Nie znam większej desperacji w tej sytuacji jak miłość.
— Ty nie znasz? Ty? Naprawdę? Człowiek, który prawie poświęcił swoje życie, by mnie ratować? — uderzyła mocno, zupełnie mnie zaskakując.
Objęła dłońmi moją twarz. Tkwiliśmy naprzeciw siebie. Ona czuła mój delikatny dotyk, ja napawałem się ciepłem delikatnych kobiecych palców.
— Mam poświęcić cztery Bogu Ducha winne osoby na życie w kolonii karnej, bo tak się stanie, jak ucieknę z Rosji. Ich życie i nasze, bo FSB nie przebacza. Zabiłem w swoim życiu wiele osób, nie jestem dobrym człowiekiem, ale nie zmuszaj mnie do takich poświęceń. Nie postawię na szali ich życia tylko dlatego, żeby mi było dobrze. Wiecznie będziemy uciekać? Przeze mnie, tylko i wyłącznie. Tego chcesz dla naszego syna? Będziemy jak zwierzyna, a polujących będzie sporo. Mam stracić swoją rodzinę w Rosji oraz ciebie i Radeczka w Polsce, bo tak się wcześniej czy później stanie? — sam nie wiem, jak to ze mnie wyszło, ale musiałem przedstawić zakochanej kobiecie realia.
— Jesteś dobrym człowiekiem, nie mów tak — odpowiedziała po kilku minutach milczenia, a w końcu, zapłakana, wpadła mi w ramiona.
Gładziłem ją po głowie, czując ciężary spadające z mojej duszy. Miałem nadzieję, że dotarło to do niej. Płakała, a łzy kapały na moje nagie ciało.
— Kochasz mnie? — zapytała, wciąż zapłakana, a jej smutny wzrok utkwił w moich oczach.
Wszystkie szkolenia, nauki i to, co wbijano mi do głowy na kursach, poszły w niepamięć. Ten wyraz oczu, to jak na mnie teraz patrzyła, roztopiłby lodowiec na Arktyce.
— Tak.
— Zapleć mi warkocz, tak jak ostatnio, taki, w jakim ci się będę podobać — poprosiła.
Uchwyciłem rude włosy. Nim zacząłem pleść, pocałowała mnie w dłoń.
— Zawsze cię będę kochać — wyznała, a moje serce omal nie pękło.
Nie mogłem zasnąć. Trzymałem ją w ramionach, patrząc, jak śpi wtulona we mnie. Czułem ciepło kobiecego ciała, słyszałem spokojny oddech. Głowa Klaudii spoczywała na mojej klatce piersiowej. Długo nie mogła zasnąć, w końcu zapadła w sen.
„Dobrze zrobiłeś” — mówił Wiktor.
„Jesteś podłym chujem” — przemawiał Radek.
Kurwa, dwa w jednym, żebym jeszcze miał dwa życia, to byłoby super.
Wszystko mi pierdolnęło. Całe życie runęło przez jedną gównianą misję. Przecież mogli tu przyjechać chłopaki z „Alfy” albo inna sekcja „Wympieła”, a trafiło na mnie.
„Jak teraz żyć?”
Byłem chyba najbardziej skomplikowanym człowiekiem we wszechświecie.
„Dlaczego wtedy ten chuj mnie nie zajebał?” — debilna myśl zagościła w czerepie.
„Nie uratowałbyś jej i osierocił rodzinę, ty jebany głupku” — momentalnie pogoniłem kretyńskie stwierdzenie sprzed chwili.
Ciało kobiety zadrżało, z pewnością uderzały we śnie demony przeszłości. Przytuliłem ją mocniej do siebie i zacząłem delikatnie całować czoło „Biełki”.
— Cichutko, cichutko, już dobrze, jestem z tobą, jestem przy tobie — szeptałem, tuląc drobne ciało, jak najlepiej potrafiłem.
Odgoniłem złe duchy. Przesunęła się delikatnie, wtulając się we mnie mocniej. Przełożyłem zapleciony francuski warkocz z prawego ramienia na lewy.
Na zewnątrz szalała piaskowa burza, a w moim sercu panował o wiele gorszy huragan.
— Spij kochana, śpij spokojnie — szepnąłem ponownie.
Nad ranem żywioł ustał. Nastał piękny dzień. Czas naszego powrotu do bazy…
jamer106
Jak Ci się podobało?