Utulnia (remastered)

29 grudnia 2025

1 godz 15 min

Blisko rok temu debiutowałem tu ponownie tym opowiadaniem, po dziesięcioletniej przerwie.
Tekst został poprawiony z pomocą znamienitego twórcy z NE. Mam nadzieję, że skutecznie.
Zapraszam do lektury.

Końcówka lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, w tym czasie przyszło mi kończyć naukę w szkole podstawowej. Już niedługo dwadzieścia cztery osoby z klasy miały rozejść się do różnorakich szkół średnich i zawodowych. Jako zgrana grupa pragnęliśmy nie rozstawać się ot tak. Coś nas przez te osiem lat łączyło. Razem uczyliśmy się i razem dorastaliśmy. Pierwsze miłostki, pary, trzymanie się za rękę, klimat szkolnych dyskotek. Gdy teraz wspominam…

Byłem normalnym chłopcem, szczupłym brunetem z kręconymi włosami. Brązowe oczy i przeciętna uroda. Słowem, ani piękny, ani brzydki.

Gdy po którejś z wywiadówek dowiedziałem się, że zebrani wtedy rodzice moich koleżanek i kolegów, widząc naszą wieź, zaproponowali, by zorganizować trzydniowy wyjazd w góry, byłem wniebowzięty.

Beskidy Sądeckie – taki był pierwszy pomysł, wszak stamtąd pochodziliśmy i to pasmo górskie było nam najbliższe, a i koszty eskapady nie nadwyrężyłyby portfela naszych rodziców. Ojciec mojego dobrego kolegi, Włodzimierza, z którym siedziałem w ławce, był przewodnikiem PTTK. Przyjął na siebie opracowanie planu wycieczki i zaoferował, że pojedzie razem z nami.

Niestety, albo w schroniskach nie było tyle miejsca, albo odpowiadały one bardzo lakonicznie i zdawkowo. Ojciec Michała, będąc dyrektorem miejscowego ogólniaka, w końcu wkurzył się i wykonał kilka telefonów do miejscowej komórki partyjnej, uruchomił swoje kontakty i załatwił o wiele tańszą i bardziej atrakcyjną eskapadę do ówczesnej Czechosłowacji. Jego liceum było zaprzyjaźnione z podobną szkołą po słowackiej stronie. Załatwił wszystkie sprawy logistyczne, włącznie z noclegami i wyżywieniem w przyszkolnych internatach za naprawdę psie pieniądze.

Pozostawała kwestia wyrobienia paszportów. W tej materii pomogła matka Janusza, klasowego prymusa, pracująca w Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych. Zapewniła, że wnioski paszportowe zostaną rozpatrzone szybko i nikt nie będzie wydłużał procedur związanych z wystawieniem dokumentów dla dzieci. Uprzedziła jednak, że kłopoty mogą być z pełnoletnimi. Były to czasy, gdzie otrzymanie paszportu dla dorosłego wiązało się ze sporą biurokratyczną „gimnastyką”.

Ustalono, że na grupę liczącą dwudziestu czterech nastolatków potrzeba minimum troje, a najlepiej czworo opiekunów. Wiadomym było, ze pojedzie nasza wychowawczyni, ojciec Włodka, który miał doświadczenie w słowackich górach i zastępczyni dyrektora szkoły – nauczycielka chemii, pani Zofia.

Niestety, tej ostatniej cofnięto wniosek. Wieść gminna niosła, że jej brat wcześniej nielegalnie przekroczył granicę PRL i przebywał w Austrii. Szybko zadecydowano, że w zamian za „chemiczkę” dołączy do wycieczki niedawno zatrudniona w szkole pani Agnieszka. Pasowała idealnie, uczyła wychowania fizycznego, była młoda i sprawna. Zgrabna, mierząca około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu szatynka, wesoła i pogodna zawsze z włosami spiętymi w koński ogon, została przez nas, męską cześć ósmoklasistów, wybrana Miss Szkoły. Tak, jak koledzy, żałowałem,  że nie mieliśmy zajęć z nią, tylko z panem Robertem, zadufanym w sobie rozwodnikiem. Ten smalił do niej cholewki, lecz ona nie była nim zainteresowana.


Summa summarum, wszystkie wyjeżdzające osoby otrzymały  tydzień przed terminem paszporty i, co nie mniej ważne, książeczki walutowe wraz ze środkami zgodnymi z deklaracją zawartą w tym drugim dokumencie.

Przez ostatnie dni w Polsce klasa żyła tylko zbliżającym się górskim wypadem. Jechali prawie wszyscy. Wypadły tylko dwie osoby: Sylwek, który zachorował na mumsa, czyli świnkę i Krzysiek – nieszczęśnik złamał nogę. Każdy z naszych rodziców wniósł jakiś wkład, żeby ten wyjazd się udał. Ojciec Piotra, zawodowy kierowca zakładowego autobusu, załatwił w swojej firmie jakże nowoczesnego na te czasy autosana, mama Izy – ubezpieczenia turystyczne w przystępnej cenie.

To miał być nasz ostatni raz w tym gronie. Niezapomniany wypad, na luzie i w jakże miłych okolicznościach przyrody. Większość z nas chodziła po górach. Mieszkając w takim rejonie Polski, nie sposób było tego nie robić. Były co prawda ewenementy, jak Kaśka i Aśka, dwie papużki nierozłączki, zawsze zmęczone i niezadowolone, gdy trzeba było dać z siebie coś więcej, teraz jednak przystały na wyjazd bez żadnego „ale”.


— Po co ładujesz ten kompas i mapę, przecież jedzie z wami ojciec Włodka — zapytała mnie mama.

— Mamo!

Wszak te rzeczy nie zajmowały tak wiele miejsca.

— Po co ci to? Przecież masz zagwarantowane wyżywienie — kontynuowała, widząc, jak wojskowa racja żywnościowa ląduje w plecaku.

— Usiu, on będzie to nosił, przecież mówił, że chce być żołnierzem, to niech się przyzwyczaja — wtrącił się ojciec.

O ile on akceptował moje przyszłe życiowe plany, to matka, nakręcona przez swą starszą siostrę, zdewociałą starą pannę, nie chciała o tym słyszeć. Według ciotulki, żołnierze zawodowi stanowili zbędny element, a ogólnie to kurwiarze, rozwodnicy i podejrzane typy.

— Ty wiesz, że do tych wojskowych szkół oficerskich to autobusami, co miesiąc dowożą kurwy? — wypaliła któregoś dnia i nawet ojciec, pełniący kiedyś zasadnicza służbę wojskową, zdębiał, słysząc takie brednie.

Tak, moją ambicją było zostanie zawodowym żołnierzem. Po ukończeniu technikum miałem zamiar składać papiery do którejś ze szkół oficerskich. Już wcześniej, na zajęciach z przysposobienia obronnego, nasz nauczyciel i emerytowany „trep” dostrzegł moje zainteresowanie tematem. Zostałem na jego lekcjach starszym klasy, były moimi ulubionymi.

 

W tych latach, w szkole w sejfach zamykanych na podwójne zamki tkwiły kbks wz.48 – małokalibrowe karabinki bocznego zapłonu. Meldowanie mu klasy do zajęć, a później dopuszczenie do obsługi broni, było to, o czym marzyłem. Na przerwach, gdy tylko miał dyżur, sporo rozmawialiśmy.

Służył jako zawodowiec i dochrapał się stopnia starszego chorążego. Jak opowiadał, miał wypadek, nie otworzył mu się spadochron główny i lądował na zapasowym. Twarde uderzenie nogami o ziemie, uszkodzenie kręgosłupa. Miał wysługę lat, by odejść na emeryturę, niedużą, bo w mundurze spędził ledwie szesnaście lat. Zwolnienie z uwielbianej formacji, odprawa i status żołnierza rezerwy. Trudno wiązał koniec z końcem, więc trafił do szkoły.

— Wiesz co, Sebastian, ty będziesz dobrym dowódcą. Wal ciotkę i idź tam  —powiedział, patrząc na mnie.

— Naprawdę? — zapytałem.

— To się wie, masz w sobie to coś. Ja to widzę, jak nie spróbujesz, to będziesz żałował całe życie — odparł.

Najbardziej ekscytującym doświadczeniem było dla mnie strzelanie z kbks na strzelnicy LOK-u. Kiedyś nasz nauczyciel ochrzanił i wyrzucił z obiektu jakiegoś o wiele starszego faceta, który będąc pijanym miał pełnić rolę amunicyjnego.

— Wykończę cię, chuju! — rzucił stary dziad.

— Wypierdalaj stąd, mendo jebana, jak nie chcesz, bym ci wstydu przy dzieciaku narobił — krótko i w żołnierskich słowach odparł pijaczynie nauczyciel.

Byłem wtedy z nimi, tylko ja i oni. Starszy pan obruszył się i zaczął coś kląć pod nosem. Potem w wulgarny sposób zwrócił się do mnie.

Dostał tylko jednego starzała od nauczyciela. Zwalił się na ziemię. Nasz peowiec dopadł go.

— Klucze od sejfu z amunicją i żadnych ale, ten młody człowiek będzie amunicyjnym, a ty, pijacka mendo, po zakończonym ćwiczeniu podpiszesz protokół strzelania. Jasne? — wycedził przez zęby.

Tak oto stałem się amunicyjnym, drugim w hierarchii ważności po kierowniku strzelania. Z pieczołowitością wydawałem naboje moim kolegom i koleżankom, przyjmowałem od nich meldunki o tym, że je otrzymali. Rozsadzała mnie duma.

Tego nietrzeźwego dzwona zamknęliśmy w pomieszczeniu, gdzie przechowywane były tarcze i inne urządzenia. Tłukł się jebaniec, lecz moi koledzy, Edek i Krzysiek, zrobili z nim porządek.

— Dowodzisz Sebastian! Ty to czujesz! —  słowa peowca na zawsze zostały w mojej pamięci.


Autobus czekał na nas w ustalonym miejscu. Czule żegnani przez rodziców, rozpoczęliśmy podróż marzeń. Wyjechaliśmy popołudniową porą. Po  kilkunastu kilometrach telepania się po polskich drogach, dotarliśmy w końcu na granicę państwa.

Przedstawione pogranicznikowi paszporty, zgadzały się z listą uczestników wyjazdu. Po żołnierzu Wojsk Ochrony Pogranicza do autobusu wszedł celnik. Wybrał sobie niektóre bagaże do kontroli. Podobnie wyglądało to po czechosłowackiej stronie. Kontrole poszły bezproblemowo i szczęśliwie mogliśmy kontynuować podróż.

Pierwszy nocleg w nowym miejscu, poza granicami kraju. Chcieliśmy się dostać do dziewczyn, lecz opiekunowie bardzo nam to utrudnili.

Nastał słoneczny poranek, dzień, gdy mieliśmy zdobyć najważniejszy szczyt górskiego pasma i zejść do szkoły, gdzie czekały na nas wyżywienie oraz nocleg.

Ten pierwszy etap był ekstremalny, jeżeli w ogóle można mówić w tej sytuacji o ekstremum. Szło się pod górę z dość sporym przewyższeniem. Nasza wychowawczyni robiła dobrą minę do złej gry. Przypuszczaliśmy jednak, że w którymś momencie pęknie. Pozostali, czyli wuefistka i ojciec Włodka, zdawali się pewniakami. Pani Agnieszka pokonywała trasę gładko w jakże typowym w tamtej epoce dresie „Adidasa”. Ojciec Włodka, doświadczony w wyprawach, mający w nogach setki kilometrów, pełnił funkcję przewodnika grupy.

Planowano, że w schronisku na szczycie dołączy do nas słowacki przewodnik, niejaki Honza. Cała grupa została ukształtowana w taki sposób, że na czele podążał ojciec Włodka, pan Gustaw, za nim grupa dziewczyn plus nasza wychowawczyni, potem z grupą chłopaków wuefistka Agnieszka i na końcu ja z Włodkiem. We dwóch tworzyliśmy ariergardę. Za nami nie miał prawa zostać nikt. Czułem się wyróżniony, pełniąc tak ważną funkcję.

Przed nami były cztery bite godziny marszu do schroniska. Początek trasy był łagodny, lecz już po godzinie zaczęło się mozolne nabieranie wysokości.

Wtedy dało się zauważyć, kto ma kondycję, a kto nie. Chłopaki i co bardziej sprawne dziewczyny wysforowali się do przodu wraz z nauczycielką WF-u. Z tyłu zostały dwie papużki nierozłączki oraz nasze grubaski, Marysia i Ania. Większość towarzystwa miała małe plecaki, które trudno było nazwać turystycznymi. Rasowe górskie „sakwojaże” posiadał ojciec Włodka, mój kolega Sławek i ja. Zwykłe poczciwe brezentowe plecaki ze stelażem, nie to, co teraz. Dodatkowo, Włodek taszczył apteczkę sanitarną wypożyczoną od peowca.

 Po dwóch godzinach zarządzono postój na sporej polanie. Standardowa komenda, panie na lewo, panowie na prawo. Korzystając z wolnej chwili, wyciągnąłem mapę.

— Widzę, że patrzysz gdzie jesteśmy, o tutaj — usłyszałem głos pana Gustawa, który palcem wskazał mi nasze położenie.

— Wleczemy się poniżej średniego tempa marszu — zauważyłem. — Pokonaliśmy tylko około jednej trzeciej trasy.

Kiwnął głową na znak, że zgadza się ze mną.

— Stara zasada mówi, że dostosowujemy tempo marszu do najsłabszego wędrowca — rzucił znany slogan.

— Tato, jak dla mnie to jeszcze dobre trzy godziny do schroniska — wtrącił się Włodek.

— Nie ma się co martwić, mamy spory bufor czasu i nawet poślizg o dwie godziny nie sprawi, że będziemy iść po zmroku — zapewnił jego ojciec.

Krótki, bo trwający kwadrans odpoczynek dał jakieś wytchnienie. Grupa ponownie się uformowała. Po przeliczeniu, czy są wszyscy, ruszyliśmy w dalszą drogę. Plan naszej wycieczki był taki, że o umówionej porze na końcu szlaku przy drodze miał na nas czekać autokar, by dowieźć uczestników do bursy szkolnej na nocleg. Gdybyśmy się nie pojawili tam to po trzech godzinach, kierowca miał poinformować ratowników, by wszczęli poszukiwania.

Według zapewnień pana Gustawa na szczycie, w schronisku, był radiotelefon do łączności alarmowej ze służbami. Z początku grupa ruszyła żwawo i wydawało się, że zdołamy nadrobić opóźnienie. Płonne to były jednak nadzieje. Po około trzydziestu minutach marszu ponownie na przód wysforowała się grupa sprawniejszych, a z tyłu wlekły się wiadome osoby. Nasze koleżanki Asia i Kasia co chwila się zatrzymywały, zmuszając nas również nieplanowanych postojów. Plotły jakieś babskie androny i nie patrzyły, gdzie stawiają kroki. Już raz Włodek zdołał chwycić Joannę, gdy ta poleciała do tyłu.

— Patrz pod nogi Aśka! — zwrócił jej wtedy uwagę.

Przez grzeczność podziękowała, lecz potem coś tam pomamrotała pod nosem. Rozglądały się, chichotały i nie patrzyły, gdzie stawiają stopy.

— Kasia, patrz, sarenki! — usłyszeliśmy głos Joanny.

— Gdzie? — zapytała ta druga i uderzyła butem w wystający korzeń.

Straciła równowagę i poleciała do tyłu. Dojrzałem to, i szybko doskoczyłem, by chwycić koleżankę. Udało mi się, lecz gdy ją już trzymałem, zsunęła się moja lewa stopa i poczułem chrupnięcie w kostce. Jęknąłem z bólu.

Włodek momentalnie znalazł się przy mnie i podtrzymał dziewczynę. Zrobiłem krok i poczułem silny ból w kostce.

— Jasna cholera, tylko nie to! — zakląłem, zdając sobie sprawę, że to skręcenie lub zwichnięcie.

Przysiadłem na ziemi. Włodek odstawił Kaśkę i podszedł do mnie.

— Co jest, wszystko w porządku? — zapytał.

Pokiwałem głową na boki.

— Stójcie, mamy wypadek! — wrzasnął na całe gardło.

Cała grupa zatrzymała się. Byłem wściekły na siebie. Miałem zamiar jechać w wojskowych opinaczach, ale rodzice wybili mi to z głowy, twierdząc że w dresie i tych butach będę wyglądał jak chwiej. Miałem na nogach zwykłe adidasy. Wojskowe glany pewnie uchroniłyby mnie przed kontuzją. Rozsznurowałem buta i dotknąłem stopy. Nie dało się ukryć, była lekko spuchnięta.

— Przepraszam! — bąknęła Katarzyna.

Szybko pojawili się tuż obok mnie wychowawczyni, wuefistka i pan Gustaw.

— Mówiłam, żeby uważać! — fuknęła na mnie najstarsza kobieta.

Włodek szybko wyjaśnił jej, co się stało, nie pozostawiając na obu papużkach – nierozłączkach suchej nitki. Pani Agnieszka ściągnęła moją skarpetkę i poczęła obmacywać stopę. Poruszała nią delikatnie. Syknąłem parę razy z bólu.

— Na moje oko to skręcenie — postawiła diagnozę.

Wychowawczyni zaczęła lamentować, co to teraz będzie. Ojciec Włodka stał obok, zastanawiając się, co zrobić. Byliśmy tak na oko w połowie drogi do schroniska.

— Musimy zawracać — zadecydował po chwili.

Wokół mnie zebrała się reszta klasy. Dał się słyszeć jęk zawodu. Wychowawczyni obsztorcowała obie pannice.

— A może jednak da się coś zrobić? — zapytała przewodnika i widać było, że jej też powrót nie był na rękę.

Agnieszka wzięła z apteczki elastyczny bandaż i opatrzyła moją stopę. Wsunąłem ją w rozsznurowanego buta. Nie chciałem, by cała wycieczka zakończyła się z mojej przyczyny.

— Idźcie, zejdę w dół sam — wypaliłem.

— To wykluczone, sam nigdzie nie pójdziesz — pan Gustaw stanowczo wybił mi z głowy ten pomysł..

Atmosfera stawała się nieprzyjemna. Większość moich kolegów i koleżanek była niezadowolona z faktu, że mają wracać. Wychowawczyni podeszła do pana Gustawa.

— Nie ma sensu by szedł do schroniska, szybciej zejdziemy w dół, jesteśmy w połowie drogi. Tam nic nie dojedzie — usłyszałem.

— To ja zejdę z Sebastianem — wypalił mój najlepszy druh, Włodek.

— Wymyśliłeś, dwóch piętnastolatków bez opieki, sami w obcym kraju.  Synku, pomyśl! — Zgasił go ojciec.

— Ja z nim zejdę — zaproponowała pani Agnieszka.

Nastała cisza. Nie spodziewałem się, że coś takiego powie. Oczy wszystkich uczestników wycieczki zwróciły się na wychowawczynię i pana Gustawa. To do nich należała ostateczna decyzja.

— To wcale nie jest głupi pomysł — stwierdziła wychowawczyni, ku uciesze reszty grupy.

Ojciec Włodka zastanawiał się przez chwilę, a potem zbliżył się do młodej kobiety.

— Da pani radę? — zapytał.

— Tak, dam radę. Ruszajcie, bo szkoda czasu — odparła pewnie wuefistka.

Wszyscy przyjęli to z ulgą. Sprawa była przesądzona.

— Ale bracie będziesz miał opiekę! — szepnął do mnie Włodek.

— Dobrze, dawaj Sebastian swój plecak — rzuciła wychowawczyni.

Zaprotestowałem. Nigdy, ale to przenigdy, chodząc po górach nie pozwoliłbym na to, by pozbyć się plecaka. Były tam wszystkie niezbędne rzeczy.

— Chłopak ma rację, niech pani Agnieszka dorzuci potrzebne jej rzeczy do jego plecaka i będzie dobrze — zawyrokował Gustaw.

Młoda kobieta sprawnie przepakowała dokumenty i jakieś drobiazgi.

— Jak dotrzecie do tej szkoły, gdzie spaliśmy, dajcie znać. Tu masz numer telefonu do naszej bursy. Powinniście dotrzeć do celu przed nami. Jak będzie jeszcze nasz autobus, to się ładujcie w niego i do zobaczenia — Gustaw przekazał Agnieszce ostatnie wytyczne.

Wstałem z ziemi i zrobiłem krok. Czułem lekki ból, lecz mogłem się jakoś przemieszczać.

— To nie twoja wina, chłopcze, niewykluczone, że uratowałeś tę dziewczynę — mężczyzna zwrócił się do mnie i uścisnął mocno dłoń.

Powoli ruszyłem z wuefistką w dół, słyszeliśmy za sobą okrzyki „Trzymaj się, Seba!”. Pani Agnieszka chciała mnie podtrzymywać z boku, lecz na razie z tego nie skorzystałem.

— Daj plecak — poprosiła.

— Nie, jest dobrze, dam radę — zgrywałem twardziela.

Szliśmy wolno. Najbardziej obawiałem się schodzenia z tej stromizny. Z początku nie rozmawialiśmy.

— Dziękuje pani — wyrzuciłem z siebie po kilkunastu minutach.

— Nie ma za co, pewnie zrobiłbyś to samo co ja.

Nawiązaliśmy konwersację. Z początku mówiła o tym, że to wina obu dziewczyn, że to one zepsuły mi wycieczkę, bo z pewnością resztę wyprawy spędzę, przemieszczając się autobusem. Potem zaczęła opowiadać o swoich studiach.

— Skąd pani wiedziała, że to skręcenie?

— Objawy na to wskazywały — odpowiedziała z uśmiechem.

Po jakimś czasie usiedliśmy, by odpocząć. Agnieszka sama to zaproponowała z obawy, bym nie przeforsował nogi. Wyciągnąłem z plecaka mapę i spojrzałem na nią, wlekliśmy się niemiłosiernie. To, co normalnie zajęłoby kwadrans, my pokonywaliśmy w pół godziny. Należało się liczyć z tym, że przy dobrych wiatrach dotrzemy do celu za jakieś cztery. Po krótkim postoju ruszyliśmy w dalszą drogę. Chciałem przyspieszyć tempo, lecz nie mogłem. Ból kostki coraz bardziej dawał mi się we znaki. Wuefistka szybko to zauważyła.

— Nie forsuj nogi, nie uciągnę cię, jak padniesz.

Szliśmy tak jeszcze z dobre dwadzieścia minut, gdy z daleka dało się słyszeć grzmienie piorunów.

— Nie, tylko nie to! — jęknęła Agnieszka.

— Co?

— Ja się cholernie boję burzy! — zdawała się spanikowana.

W prognozie pogody było co prawda wspomniane, że mogą nastąpić silne przelotne opady deszczu i wyładowania atmosferyczne, lecz około osiemnastej, dziewiętnastej, gdy mieliśmy już być bezpieczni w bursie. Najwyraźniej front burzowy przyspieszył, jak to w maju bywa, i czekało nas starcie z nim. O ile reszta grupy oddalała się od tego gwałtownego zjawiska pogodowego, to my zmierzaliśmy w jego kierunku. Pomruki gromów stały się coraz donośniejsze.

— Oprzyj się na mnie i daj plecak — zażądała wuefistka. Widać było, że jest coraz bardziej zestresowana.

Tym razem się nie sprzeciwiłem. Nie przyśpieszyło to marszu, lecz mając mnie obok zdawała się mniej wystraszona. Lekki deszcz dopadł nas na polanie. Mieliśmy do pokonania długi odcinek otwartej przestrzeni. Nagle zrobiło się chłodno i zaczął wiać wiatr. W połowie drogi do lasu lało już całkiem mocno. Wkrótce byliśmy oboje przemoczeni do suchej nitki. Oczywiście, żadne z nas nie miało przeciwdeszczowego płaszcza lub pałatki. Brnąc w deszczu dotarliśmy do wysokich sosen. Huk wyładowań atmosferycznych dudnił nam w uszach.

— Musimy gdzieś przeczekać ten deszcz.

— Ale gdzie, tutaj w lesie? Może zawróćmy? — rzuciła spanikowana.

Drżała, nie wiedziałem, czy ze strachu, czy z zimna. Rzucała na boki gorączkowe spojrzenia. Gdy tylko dał się słyszeć grzmot pioruna, jej ciało przeszywały dreszcze. Czułem to, będąc oparty o nią. Silny deszcz przerodził się teraz w ulewę. Stanęliśmy pod jakąś rozłożystą sosną.

— Jezu, a jak w nią uderzy? — zaniepokoiła się. —  Przecież nie można stać w czasie burzy pod drzewami!

Nie można stać pod pojedynczo rosnącymi drzewami na otwartej przestrzeni. My byliśmy na skraju lasu. Deszcz cały czas się nasilał. Schodzenie w taką pogodę, gdy szlak zamieniał się w istny potok, byłoby samobójstwem. Nie podjąłbym się tego, nawet mając zdrowe wszystkie kończyny. Przycupnęliśmy pod sosną. Lało na nas mniej, niż na otwartej przestrzeni, gałęzie dawały prowizoryczne schronienie. Kobieta trzęsła się coraz mocniej. Była bliska wybuchu płaczu. Burza nadciągała z całą swoją mocą.

— Wyciągnij z plecaka mapę i latarkę — poprosiłem.

Grzmotnęło gdzieś blisko. Agnieszka mimowolnie wtuliła się we mnie.

— Zrób coś, boje się! — pisnęła jak mała dziewczynka.

Cała drżała. Objęła mnie ramionami i nie chciała puścić.

— Już, spokojnie. Ściągnij plecak, jestem z tobą — odparłem, zgrywając twardziela.

Nie miałem planu, studiując jednak przed wyjazdem mapę wydawało mi się, że w tej okolicy znajdował się jakiś szałas albo leśniczówka. Zdjąłem z kobiety plecak i wydobyłem z niego potrzebne przybory. Przez burzę robiło się coraz ciemniej. Rozłożyłem mapę i przyświeciłem latarką.

— Jest, jest tutaj — mruknąłem do siebie, dostrzegając znak topograficzny, zdefiniowany w legendzie jako schron turystyczny, wiata.

Szybko analizowałem, gdzie jesteśmy i dokąd musimy się udać. Za jakieś pół kilometra była krzyżówka szlaków. Od naszego czerwonego odchodził niebieski. Kilometr marszu tym drugim dzielił nas od obranego celu.

— Niech pani posłucha, za jakieś półtora kilometra znajdziemy schronienie. Nie wiem, może to szopa, może leśniczówka. Tam przeczekamy burzę.

Mierzyła mnie przerażonym wzrokiem. Odsunąłem ją od siebie i nałożyłem plecak. Wsunąłem mapę pod mokry dres. W dłoni trzymałem latarkę.

— Chodź za mną, nie bój się — waliłem teraz bezpośrednio na „ty”.

— Może zostańmy tutaj…

— Połóż dłoń na moim ramieniu i idź za mną – musiałem przejąć dowodzenie.

Zdałem sobie sprawę, że role się zamieniły. Teraz to ja brałem odpowiedzialność za Agnieszkę. Miałem tylko nadzieję, że trafię w to miejsce i będzie ono otwarte, lub ktoś nas tam przyjmie. Świecąc pod nogi kuśtykałem przed siebie. Strugi deszczu lały się na nas i czułem, że całkiem przemokłem. Wróciliśmy na szlak i powoli przemierzaliśmy kolejne metry. Kobieta trzymała się tuż za mną. Czułem jej dłoń na ramieniu.

— Na pewno wiesz, co robisz? — spytała, jakby niepewna, czy może w pełni zdać się na piętnastolatka.

— Tak – odparłem krótko, wyostrzając wszystkie potrzebne zmysły.

Najbardziej bałem się, że w szarudze, jaka nastała, nie znajdę rozwidlenia szlaków. Oświetlałem każde z drzew, próbując dojrzeć niebieski znak. Burza przybierała na sile. Kolejne grzmoty wydarły z Agnieszki szloch.

— Jest! Zobacz, jest odejście na niebieski szlak — zawołałem uradowany.

— Gdzie? — spytała, lecz w tej samej chwili poślizgnęła się i runęła na mnie.

Poleciałem na twarz. Chcąc dłońmi zamortyzować upadek, wypuściłem latarkę. Udało się. Szczęśliwie, źródło światła nie zgasło i po chwili, podnosząc się, miałem je w ręku.

— Przepraszam! Boże, nic ci nie jest?

Upadła mi na plecy. Byłem upaprany w błocie. Agnieszka przesunęła się i dotknęła mojej twarzy.

— Przepraszam, nie chciałam — powtórzyła ze łzami w oczach.

— W porządku, nic mi nie jest — odparłem, czując, że jestem tylko lekko potłuczony.

Pozostał jeszcze kilometr marszu. Znów łupnęło gdzieś blisko. Burza nie zamierzała przemknąć gdzieś bokiem. Czułem, że jeszcze nie znaleźliśmy się w jej epicentrum. Nie otrzepując się z błota powstałem i ruszyliśmy w dalszą drogę.

— Gdzie ta szopa? — zapytała po kwadransie.

Wyciągnąłem mapę i spojrzałem na nią. Nie miałem żadnego punktu orientacyjnego. Drzewa i tylko drzewa.

— Jezu, zgubiliśmy się — jęknęła przerażona i znów zaczęła płakać.

Odwróciłem się do niej. Nie pomagała tymi stwierdzeniami, budowała atmosferę strachu i przerażenia.

— Zaufaj mi, idziemy dobrze, wiem co robię — powiedziałem, chwytając ją za obie ręce.

Posłała mi jakże bezsilne spojrzenie. W jej oczach było widać strach. Choć cała się trzęsła, w końcu kiwnęła głową i wznowiliśmy marsz.

 Mapa była cała mokra i miałem obawy, że podrze się na drobne kawałki. Wsunąłem ją pod dres. Świecąc na prawo i lewo latarką starałem się lustrować teren. Nie pamiętam  jak długo szliśmy, żadne z nas nie patrzyło na zegarek.

— Jest, tam! — Nauczycielka dojrzała pierwsza niewielki, drewniany budynek bez okien.

Odetchnąłem z ulgą. Połowa sukcesu była za nami. Kompletnie przemoczeni i wyziębieni dotarliśmy do celu.

Turisticka utulna — przeczytałem napis nad drzwiami.

Pani Agnieszka wyminęła mnie i nacisnęła klamkę.

— Otwarte! Jest otwarte! — Otwierając drzwi cieszyła się, jakby wygrała szóstkę w Dużego Lotka..

Byliśmy uratowani. Dowlokłem się do budynku i znalazłem się w jego wnętrzu. Oświetliłem latarką pomieszczenie. Słyszałem o tych „utulniach”, były to prowizoryczne schrony turystyczne bez większych wygód.

Na środku pomieszczenia był zbity z desek stół, jakaś ławka i żeliwny piec w rogu. Po drugiej stronie drewniana prycza bez materaca dla dwóch, może trzech osób. Podłoga – zwykłe klepisko. Przy piecyku leżało trochę drewna. Wysoka na jakieś dwa i pół metra utulnia, miała dwadzieścia, może dwadzieścia pięć metrów kwadratowych. Przestrzeń wystraczająca na schronienie w takich właśnie przypadkach.

Zawiesiłem latarkę na gwoździu przy wejściu i zamknąłem drzwi. Nie były szczelne, lecz gdyby zacinał deszcz, to krople nie wpadłyby tutaj.

— Jezu, jesteś wielki — Agnieszka objęła mnie ramionami i pocałowała w policzek.

Byliśmy całkowicie przemoczeni. Na drewnianej pryczy dostrzegłem szarawy koc. Zdjąłem plecak i położyłem go na podłodze. Było mi zimno, przemoczone ubranie dosłownie lepiło się do skóry. Wstrząsały mną dreszcze. Oboje szczękaliśmy zębami.

— Musimy ściągnąć mokre łachy — stwierdziłem, spoglądając na trzęsącą się z zimna nauczycielkę.

Zrobiła krok do tyłu i popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.

— Żartujesz, mam się rozebrać tu przy tobie?

— Tak, bo za chwilę zamarzniesz — odparłem jak najbardziej serio.

Zrzuciłem z siebie górę dresu, cienką koszulę i podkoszulek. Wszystko było tak mokre, że mogłem wykręcić sporo wody.

— Słuchaj jest koc, otulimy się nim — rzuciła, nie mając zamiaru ściągać mokrych ubrań.

— Nawet tego nie próbuj! przemoczysz koc i nic nam nie pomoże — zaprotestowałem.

Działałem racjonalnie. Kiedyś, chodząc po Beskidzie Sądeckim miałem podobny przypadek. Dorwał mnie deszcz i przemokłem do suchej nitki. Miałem wtedy na szczęście zapasową bieliznę na zmianę.

– Niech pani mnie posłucha, chyba do tej chwili wszystko, co robiłem było w porządku. Ja się odwrócę i nie będę patrzył. Ściągnie pani wszystko i opatuli się tym kocem. Tu, nad piecem są jakieś sznurki na bieliznę. Wykręcimy ubrania i powiesimy. Może uda się rozpalić ogień, to przynajmniej bielizna szybko wyschnie – przedstawiłem swoje zdanie.

Odwróciłem się do niej plecami i usiadłem na rogu pryczy. Zdjąłem przemoczone buty i skarpetki, następnie zsunąłem spodnie i slipki. Wszystko było mokre. Wykręciłem ciuchy i świecąc gołym zadkiem powiesiłem te rzeczy nad piecem.

– Już możesz – usłyszałem po chwili.

Zasłaniając jedną dłonią swoje klejnoty kompletnie nagi podszedłem do niej. Była opatulona kocem. Na stole leżały jej góra i dół od dresu, zapinana na guziki bluzka, podkoszulek, sportowy biustonosz i figi. Wykręcała swoje rozpuszczone, mokre włosy. Jedną dłonią zebrałem ubrania ze stołu i zrobiłem z nimi to samo, co z moimi. Następnie przykucnąłem, szukając papieru do rozpałki.

— Niech się pani odwróci, muszę poszukać papieru, a jedną ręką nie będzie łatwo — poprosiłem.

— Dobrze, już możesz — usłyszałem po chwili.

Przeszukałem całe pomieszczenie. Były drobne szczapy drewna, papieru jednak nigdzie nie znalazłem.

— Jasna cholera! — zakląłem.

Nagle piorun rąbnął gdzieś w pobliżu. Agnieszka poderwała się z pryczy i mimowolnie omiotła mnie spojrzeniem.

— Przepraszam — rzuciła, widząc że to zauważyłem.

Powiesiłem latarkę. Oznajmiłem jej, że nici z rozpałki. Byłem w stanie poświecić mapę, ta jednak była mokra. Usiadłem znów na skraju pryczy zakrywając dłonią penisa i mosznę. Drżałem z zimna i miałem gęsią skórkę. Dostrzegła to.

— Boże, ty cały się trzęsiesz.

— Niestety, koc mamy tylko jeden — stwierdziłem.

Przyglądała mi się chwilę, widać było, że coś ją gryzie.

— Chodź do mnie, siądź z tyłu za moimi plecami, okryjemy się tym kocem razem — wydusiła z siebie.

Zaskoczyła mnie ta propozycja. Nie wiedziałem za bardzo, co zrobić. Było mi tak zimno, że nie odczuwałem żadnego podniecenia. Mój członek był skurczony, wielkości jak u niemowlaka. Nauczycielka siedziała w kucki na pryczy.

— No już, na co czekasz. Tylko jak komuś o tym powiesz, to ci łeb urwę — zagroziła.

Usiadłem za nią na piętach. Jednak ból kostki szybko zmusił mnie do zmiany pozycji.

— Muszę usiąść okrakiem, nie dam rady na piętach, ta kostka mnie nawala — stwierdziłem, zgodnie z prawdą.

Rozchyliła koc i podała mi go do tyłu. Przez chwilę widziałem jej nagie plecy i część pośladków. Narzuciłem koc na swój grzbiet i podałem kobiecie przednią część, tak by mogła okryć siebie. Zaplotłem dłonie wzdłuż ciała nauczycielki. Agnieszka obiema dłońmi trzymała krańce koca, mając je skrzyżowane na piersiach. Moje „giry” dotykały jej nóg i częściowo pośladków, tak że nasze ciała przylgnęły do siebie. Ogrzewaliśmy się wzajemnie, choć teraz to ja dawałem wuefistce więcej ciepła, niż ona mi. Moje genitalia nie dotykały jej pośladków, była pomiędzy nimi przestrzeń o szerokości paru centymetrów.

— Boże, co ja robię — szepnęła cicho.

Burza szalała na zewnątrz, nadchodziła kulminacja tego gwałtownego i groźnego zjawiska. Pioruny tłukły coraz mocniej, za każdym razem, gdy słyszała huk i trzask, Agnieszka trzęsła się ze strachu. Koc nie był duży, odsłaniał moje pośladki i część nerek. Nie narzekałem jednak, było mi o wiele cieplej niż wcześniej. Nasze mokre ciała powoli wysychały. Czułem że ona, podobnie jak ja, ma gęsią skórkę. Mój oddech lądował na szyi i włosach nauczycielki. Nie wiem, jak długo tkwiliśmy w takiej pozycji, zauważyłem jednak że przestaliśmy szczękać zębami.

— Chcę ci serdecznie podziękować — odezwała się.  — Gdyby nie ty, nie wiem co bym zrobiła.

— To ja dziękuję, gdyby nie pani, cała ferajna wracałaby z powrotem.

— Byłeś niesamowity, działałeś jak profesjonalista, niejeden dorosły by spękał i nie wiedział, co zrobić — tymi słowami mile łechtała moje ego. Tymczasem usłyszałem, jak burczy jej w brzuchu. Byłem tak blisko, że musiałem to wychwycić.

— Zjemy coś? — zaproponowałem.

— Tylko mi nie mów, że masz coś do żarcia.

— Tak, mam — odparłem i poprosiłem, by umożliwiła mi wydostanie się spod koca.

Podszedłem do plecaka i wyciągnąłem wojskową rację żywnościową oraz niezbędnik. Sprawnie otworzyłem konserwę wojskową i suchary. Zakrywając genitalia dłonią, położyłem jedzenie na stole wraz z manierką, w której była woda. Ze spodu plecaka wyciągnąłem skarpety na zmianę, o których teraz sobie przypomniałem. Byłem wściekły, że wziąłem tylko je. Zapasowa odzież i bielizna były w drugiej torbie, pozostawionej w autobusie.

— Załóż, będzie ci cieplej — powiedziałem, kładąc na pryczy czarne skarpety frotte.

— A ty? — zapytała.

— Dam radę, załóż, są czyste, bez obaw — odparłem i wybuchliśmy śmiechem.

Usiadłem na ławce za stolikiem, ten zasłaniał mnie i nie musiałem już skrywać dłonią swoich klejnotów. Rozsmarowałem na sucharach mielonkę.

 Agnieszka założyła skarpetki i opatulona kocem przysunęła się na skraj pryczy, bliżej stołu.

— Znów miło mnie zaskoczyłeś — stwierdziła, jedząc prowizoryczny posiłek.

Pałaszowaliśmy, popijając wodą. Nagle kobieta jakby rażona piorunem wskoczyła na pryczę, wrzeszcząc w niebogłosy.

— Szczur! Tam jest szczur!

Na legowisko opadł koc, którym się zakrywała. Stała na łóżku kompletnie naga, przebierając nogami. Dojrzałem jej piękne ciało, niezbyt gęsto owłosione łono i jędrne, krągłe piersi. Nie za duże i nie za małe, cudne i ponętne. Nie zważając, że sam jestem goły i nie zakrywając się wskoczyłem na pryczę i znalazłem się przy niej.

 

Podążyłem za jej przerażonym spojrzeniem. Nie było tam szczura, tylko maleńka, polna mysz. Stworzenie lustrowało na nas swoimi drobnymi ślepiami. Najwyraźniej poczuło jedzenie i wyszło ze swojej kryjówki.

— Już, spokojnie, to tylko mysz polna — starałem się uspokoić Agnieszkę, która nadal przebierała nogami, stojąc golusieńka w rogu pryczy.

Mimowolnie przytuliłem nauczycielkę do siebie i objąłem dłonią za kark. Wtuliła się we mnie jak mała dziewczynka. Nie wiem dlaczego, ale zacząłem ją głaskać po jeszcze wilgotnych włosach. Czułem jej całe ciało, piersi dotykały mojego torsu. Uspokoiła się po chwili. Pochyliłem się i podałem jej koc, a zawstydzona i zażenowana belferka na powrót się nim okryła. Znów zasłoniłem przyrodzenie dłonią, choć miałem świadomość, że widziała już moją fujarę i jajka. Mysz zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.

Burza nie ustępowała, najprawdopodobniej po chwili wytchnienia, nadchodziła druga fala, bądź ta, która nas minęła, zawróciła. Cały czas główkowałem, jak rozpalić ogień w piecu. Brak papieru stanowił poważną przeszkodę. Miałem sztormowe zapałki i zapalniczkę, było drobno pociapane i suche drewno, obok leżały większe porąbane kawały. Zdawałem sobie sprawę, że rozpalenie ognia jest sprawą kluczową, bez tego nie było szans, by ubrania wyschły do rana.

— Mam pomysł — powiedziałem sam do siebie.

Agnieszka zbliżyła się do mnie. Stanęła za moimi plecami i nakryła mnie kocem. Już od dawna nie zwracaliśmy uwagi, że niemiłosiernie śmierdział. Dawał ciepło, a to było najważniejsze.

— Co wymyśliłeś? — zapytała miłym głosem.

— Jak rozpalić w piecu — odparłem i byłem pewien, że mój plan się powiedzie.


Reszta grupy bez większych przeszkód dotarła do schroniska. Mieli opóźnienie, zgodne z wyliczeniami pana Gustawa. Po rozstaniu się z Sebastianem i Agnieszką tempo marszu lekko wzrosło. Wychowawczyni trzymała przy sobie obie sprawczynie wypadku i poganiała je do przodu. Miejsce przy Włodku zajął Sławek. Obaj chłopcy rozmawiali o tym, co się stało i współczuli Sebastianowi.

— Dobra, krótki odpoczynek i ruszamy dalej — zakomenderował ojciec Włodka i poszedł szukać swego kolegi, Honzy.

Znalazł go po chwili na korytarzu. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i objęli się nawzajem.

— To postój, dziesięć, piętnaście minut i ruszamy — poinformował słowackiego kolegę pan Gustaw.

— Gustaw, zostajecie tutaj, ciągnięcie za sobą sporą burzę, będzie tu za jakieś trzydzieści, czterdzieści minut. Miała być parę godzin później.

Ojciec Włodka momentalnie zbladł.

— Jezu, co ja zrobiłem najlepszego! — wyrzucił z siebie.

— Gustaw, mów co się stało!

— Jeden chłopak skręcił nogę, posłałem go w dół szlaku z młodą nauczycielką.

— Dobrze zrobiłeś, bez sensu było go ciągnąć w górę. Kiedy to było?

— Jakieś dwie, może dwie i poł godziny temu, nie pamiętam dobrze.

Włodek zauważył rozmowę obu mężczyzn i wyczuł, że coś jest nie tak. Zbliżył się do ojca.

— Tato, co się dzieje? — zapytał, widząc że z rodzicem jest coś nie tak.

— Nic, przekaż wychowawczyni, że nocujemy tutaj, zbliża się burza, idzie od zachodu — usłyszał od taty.

Włodka zamurowało. Nieraz z ojcem włóczył się po górach i wiedział że głupia ulewa to spore niebezpieczeństwo, a co dopiero ten żywioł, który nadchodził.

— Sebastian i pani Agnieszka — wyrzucił z siebie, zdając sobie sprawę że ta dwójka poszła wprost na spotkanie nawałnicy.

— Idź, nie ma czasu — ponaglił go ojciec.

Ósmoklasista ruszył w kierunku wychowawczyni i przekazał to, co usłyszał. Nie była zadowolona. Momentalnie zrobił się chaos i harmider. Wszyscy pytali się, co i dlaczego. Wychowawczyni starała się jakoś zapanować nad tym tłumem, lecz średnio jej to wychodziło.

— Proszę o uwagę! — zagrzmiał ojciec Włodka i towarzystwo prędko się uspokoiło.

— Zbliża się burza i jesteśmy zmuszeni przenocować tutaj, obecny z nami czechosłowacki przewodnik pan Honza załatwił nam dwie ośmioosobowe sale, reszta rozlokuje się w jadalni. Grupą męską opiekuję się ja, grupą damską pani Maria. Warunki będą nieco spartańskie, część osób będzie spała na podłodze, reszta na drewnianych pryczach w salach. Ruszymy najprawdopodobniej jutro rano, jak pogoda się poprawi — przedstawił młodzieży i wychowawczyni swój plan.

Teraz to dopiero zrobił się gwar i hałas. Większa część grupy przyjęła to ze zrozumieniem, byli jednak tacy, którym to nie pasowało. Obaj przewodnicy ruszyli korytarzem. Dopadła ich wychowawczyni.

— Panie Gustawie, jest za mało miejsc. A co z pokojami dla nas? Mam spać z młodzieżą na tym materacu? — zapytała, jakby nic ważniejszego nie miała na głowie.

— Proszę podzielić dzieci na grupy, siedmioro dziewcząt z panią, siedmiu chłopców ze mną, pozostali z Honzą. Nie mam teraz czasu, idziemy do pokoju łączności, by poprzez VB poinformować kierowcę autobusu, by na nas nie czekał. Ma zabrać tę dwójkę, która teraz jest w środku burzy — zbył ją szybko.

Jego syn patrzył na to wszystko z boku. Świadomość, że jego dobry druh Sebastian i wuefistka są teraz w centrum szalejącej burzy, nie zrobiło na wychowawczyni większego wrażenia. Ważne było, by miała osobny pokój. Obok Włodka stał Sławek.

— Co za kurwa — skomentował wulgarnie sytuację.

Przewodnicy wkroczyli do pokoju łączności. Urzędujący tam Słowak właśnie miał opuszczać posterunek.

— Musisz połączyć się z VB i przekazać im, by telefonicznie poinformowali kierowcę autobusu, żeby nie czekał w umówionym miejscu. Przez burzę przedziera się dwójka turystów, w tym jeden poszkodowany, niech dadzą sygnał, czy dotarli, a jeśli nie, niech mają w pogotowiu Horską Służbę — rzucił w szybkością karabinu maszynowego Honza.

Mężczyzna skrzywił się.

— Honza, nadchodzi burza, muszę wyjść na dach i zdemontować antenę, nie mam za dużo czasu. Jak w nią pierdolnie piorun, to spali się całe schronisko — usłyszeli.

— To nadawaj człowieku, na co czekasz? — ponaglił radiowca Gustaw.

Stali w drzwiach i słuchali, co nadaje fonem przez poczciwy, stacjonarny radiotelefon, który stanowił jedyny środek łączności w schronisku.

— Przyjęli — poinformował ich, kiedy przekazał informację do najbliższego posterunku milicji.

Podniósł się ze stanowiska i miał zamiar udać się na dach. Procedury jasno mówiły, że w sytuacji wyładowań atmosferycznych należy zdjąć antenę prętową.

— Błagam. poczekaj pięć minut, może potwierdzą — poprosił Gustaw, a Honza dotknął ramienia mężczyzny.

— Hozna, kurwa, gdyby nie nasza znajomość… — stwierdził radiooperator.

W głośniku dało się słyszeć trzaski, najwyraźniej ktoś nadawał na tej częstotliwości.

„Kierowca powiadomiony, wszystko OK” — usłyszeli lakoniczny komunikat.

Nie zatrzymywali już łącznościowca. Biegiem ruszył w kierunku włazu dachowego. Gustaw i Honza wyszli na korytarz.

— Twoja dwójka dotarła, wszystko jest OK. Mam becherowkę, walniemy dla kurażu — zaproponował Słowak.

Gustaw zatrzymał się i spojrzał koledze prosto w oczy.

— Gdyby ten chłopak był zdrowy i ta panna, co z nim poszła miała taką kondycję jak on, uwierzyłbym że w normalnych warunkach udało im się dotrzeć do szkoły. Honza, patrz realnie, on ma skręconą lub zwichniętą kostkę i na pewno dostali się w obszar burzy. W takich warunkach nie ma możliwości, by dotarli na miejsce.

Nagle zrobiło się głośno. Gustaw słyszał podniesiony głos syna i krzyki wychowawczyni. W budynku zgasło światło, a zaraz potem rozjarzyło się oświetlenie awaryjne. Ruszyli w kierunku kłótni. Musieli zobaczyć, co tam się dzieje.

Przewodnicy nie wiedzieli, że wysłana poprzez radiotelefon informacja do VB tylko w pierwszej części została przez milicjantów zrozumiana. Część dotycząca pary wędrowców została zakłócona przez wyładowania atmosferyczne. Odpowiedź „wszystko OK” dotyczyła tego, że kierowca potwierdził odebrane polecenie i uda się w kolejne umówione miejsce później.


— Wszystko wam nie pasuje. A to materace nie takie, a to nie potraficie się dogadać, kto z kim i gdzie ma spać, a nie przejmujecie się wcale tym, że Sebastian i wuefistka być może mokną gdzieś w deszczu i nie mają takich warunków jak wy tutaj!  — Włodek wrzeszczał na swoje koleżanki i kolegów.

Wywalił to, co leżało mu na wątrobie. Tym dwóm pipom, przez które Sebek skręcił nogę, nie pasowało, że zostały rozdzielone i że muszą spać na takich materacach. Kolejna z „królewien” chciała umyć włosy, a teraz jeszcze zgasło światło. Komuś nie pasowało jedzenie przygotowane przez obsługę, podano bowiem konserwy, suchary, wodę i jakieś drobne przekąski. Schronisko miało tylko i wyłącznie produkty o długim terminie przydatności i nie serwowało niczego wykwintnego. Reszta klasy przyjęła sytuację „na klatę”. .

— Włodzimierz! — krzyknęła nieradząca sobie z rozgardiaszem wychowawczyni.

— Włodek, zamknij się!  — ryknął na syna Gustaw, który się właśnie nadciągnął ze słowackim kolegą.

Ucichli wszyscy jak na rozkaz. Sam Gustaw nie wiedział, czy lepiej mieć pod sobą grupę takich nastolatków, czy przypadkową zbieraninę starszych osób. Ci drudzy często traktowali wypad w góry jako okazję, by się nawalić. Idealnymi kompanami na takie wędrówki byli ludzie, którzy kochali góry tak jak on, jego syn i Sebastian.

Nieraz, musiał przyznać w duchu, że najlepszy przyjaciel syna był naprawdę ułożony i wiedział, co chce w życiu osiągnąć. Nigdy nie podejmował nieodpowiedzialnych decyzji i nie ryzykował bez potrzeby. On, piętnastolatek, miał czasami więcej oleju w głowie, niż niejeden dorosły.

Brali już razem udział w kilkunastu wyprawach, gdyż należeli do tego samego koła PTTK. Sebastian był zawsze dobrze wyposażony, czasami aż zanadto. Spokojny, opanowany i trzeźwo myślący, a co najważniejsze, umiejący przewidywać. Aż wstyd się mu było przyznać, że bardziej imponował  mu on, niż własny syn – czasami jeszcze dzieciak. Nigdy tego jednak nie okazywał. Włodek i młodszy Przemek to byli jego dwaj synowie, ukochane dzieci.

— Jaki jest problem? — zapytał krótko.

Jako najistotniejszy wymieniono fakt,  że w stołówce, na podłodze spać będzie mieszane towarzystwo.

— Chłopaki mogą się położyć na korytarzu, dziewczyny na stołówce. Coś jeszcze?

— Nie mamy poduszek, a materace są twarde. Chciałabym spać obok Kasi — zgłosiła Asia.

Ledwo powstrzymał wybuch gniewu. Dobrze pamiętał, że matka tej nastolatki była zastępczynią dyrektora w ogólniaku.

— Na poddaszu, w pokoju łączności jest wygodna kanapa, lecz jeżeli piorun walnie w antenę, to żadna z was się więcej nie obudzi. Jeżeli reflektujcie, to zaraz załatwię wam tę miejscówkę — wypalił do gówniary, momentalnie ją gasząc.

— Panie Gustawie! — oburzyła się wychowawczyni.

Przeniósł na nią spojrzenie. Może i pełniła rolę kierowniczki wycieczki, lecz to on był przewodnikiem i dopóki znajdowali w górach, podejmował ostateczne decyzje.

— Niechże się pani wreszcie zajmie tymi młodymi ludźmi i da mi robić swoje, na dole mam dwie osoby w znacznie mniej komfortowej sytuacji — nakazał pani Marii.

Chwycił Honzę pod ramię i udali się w ustronne miejsce. Miał już dość użerania się z tą gównażerią. W głowie formułował już plan. Na stole rozłożył mapę.

— Nawet o tym nie myśl, Gustaw — Słowak był nad wyraz poważny.

Słyszeli odgłosy burzy, która powoli docierała do schroniska. Schyleni nad mapą nawet nie zauważyli, jak nagle wokół nich wyrosło trzech nastolatków – Włodek, Sławek i Piotrek.

— Idziemy z panem, jesteśmy gotowi — rzucili, rozszyfrowując plany Gustawa.

Popatrzył na chłopców z podziwem. Widać było, że są to prawdziwi przyjaciele Sebastiana. Mimo to nie myślał nawet o tym, by zabrać któregokolwiek z nich.

— Idę sam! — obwieścił swoją wolę.

Honza chwycił go za ramię.

— Gustaw, jesteś przewodnikiem, a nie ratownikiem, nigdzie nie pójdziesz, zabraniam ci!

— Honza, wysłałem w dół dwoje ludzi. Jestem za nich odpowiedzialny.

Pierwsze krople deszczu uderzyły w dach schroniska.

— Nie dotrzesz do nich w tych warunkach. Kto zna dobrze tego chłopaka i tę nauczycielkę? Przeanalizujmy, podobno to dobry gość, łaził z tobą. Chodźmy do stołu —zaproponował czechosłowacki przewodnik.

— Synu, ty zostań. A wam dziękuje, pomóżcie wychowawczyni, najwyraźniej sobie nie radzi. Nie chce mieć więcej problemów. W ten sposób pomożecie mi bardziej — Gustaw rozdysponował zadania chłopakom.

O dziwo, przyjęli polecenie bez słowa sprzeciwu. Nad mapą pochylili się teraz Włodek, jego ojciec i Honza.

— Ja mam 1:60 000, a on, nie wiem skąd, wytrzasnął 1:50 000. Schodzili od tego miejsca — zaczął Gustaw.

— Włodek, znasz dobrze Sebę. Musiał zobaczyć, że idzie burza, gdzie twoim zdaniem poszedł? — zapytał nastolatka Honza.

Chłopak dokładnie lustrował mapę. Nieraz wszyscy łazili razem po górach.  Przypomniał sobie, jak kiedyś Sebastian opowiadał, że gdy dorwała go burza, odbił w bok i znalazł jakąś stodołę lub opuszczoną chatę.

— Zboczy z kursu, by poszukać schronienia. Jeżeli ma z sobą drugą osobę, zrobi to na sto procent, ale… — domniemywał młodzieniec.

— Jakie ale?

— Jest z nim nauczycielka, ona może narzucić trasę. Dopóki wszystko będzie w porządku, podporządkuję się jej.

— A ta nauczycielka? Kto coś o o niej wie? — zapytał Honza.

Jedyną osobą, która mogła powiedzieć coś o Agnieszce, była wychowawczyni. Nikt jednak nie chciał włączać jej do narady.

— Jeżeli by ją przekonał, to jak myślicie, którędy by poszedł? — pragnął wiedzieć Słowak.

— Na pewno w taką pogodę i w ze skręconą nogą nie pchałby się czerwonym szlakiem, tu jest spory spadek — przewidywał Gustaw.

— Odbije w niebieski, chyba że ona mu zabroni — Włodek był tego prawie pewien.

Szkopuł tkwił w tym, że niebieski szlak szedł na prawo i w lewo od czerwonego.

— A co to jest tutaj? — zapytał Gustaw wskazując ledwo dostrzegalny znak topograficzny na mapie.

Utulna, taki schron turystyczny — wyjaśnił Słowak.

— Na sto procent, jeśli ona nie wybiła mu tego z głowy, to tam właśnie poszedł — Nastolatek był pewny swego.

Honzna odetchnął głęboko.

— Jeżeli jest tak dobry, jak mówicie, to krzywda im się nie stanie. Nie ma tam luksusów, lecz do rana mogą śmiało przenocować.

— Sebastian miał rację żywnościową, zapasowe baterie do latarki, niezbędnik, nóź, zapałki, zapalniczkę, latarkę….. — zaczął wymieniać Włodek.

Obaj przewodnicy zdali sobie sprawę, że sami nie dysponowali takim wyposażeniem.


Analizując sytuację, zdałem sobie sprawę, że mam w książeczce walutowej osiemset koron czechosłowackich. Jeden banknot o nominale pięciuset koron i trzy banknoty po sto. Wraz z paszportem, całość była zawinięta w foliową torebkę, co gwarantowało, że te papiery były suche.

— Wzięłaś pieniądze? — zapytałem pani Agnieszki.

Sam łapałem się na tym, że czasem mówiłem jej na pani, a czasem na ty.

— Tak, mam. Są w twoim plecaku.

Nie zwracając już najmniejszej uwagi na to, że paraduje z niezakrytą fujara, wsunąłem dłonie do plecaka. Latarka świeciła coraz słabiej, a potrzebowałem światła, jak ryba wody. Dlatego najpierw wyciągnąłem zapasowe baterie i wyłączyłem lampkę. W pomieszczeniu nastała ciemność.

— Gdzie jesteś? — usłyszałem zapytanie.

— Spokojnie, wymieniam baterie w latarce.

Po chwili znów było jasno. Poświeciłem do wnętrza plecaka i odetchnąłem z ulgą. Podobnie jak i ja, Agnieszka zapakowała paszport, książeczkę walutową i pieniądze w foliowy worek. Dotknąłem banknotów, były suche. Miała wszystkie osiemset koron w banknotach po sto.

— Biorę twoje pięćset koron po sto i daje ci swój banknot pięćset koron — oznajmiłem.

Okryta kocem, stanęła obok mnie. Deszcz znów przybierał na sile. Nie zważałem na to, że przygląda się z boku mojej nagości. Być może członek, zachęcony wcześniejszymi tuleniami i widokiem niczym nieosłoniętej kobiecej sylwetki zbudził się do życia stał się deczko większy, lecz nie to było teraz najważniejsze. Dłonią gniotłem banknoty o najniższym nominale, a wcześniej ułożyłem z drobnicy rozpałkę.

– Co chcesz zrobić? – usłyszałem jej ciepły głos.

– Rozpalić ogień w piecu.

– Gotówką? – zapytała z niedowierzaniem.

– Masz lepszy pomysł? – odparłem, wsadzając pomięte banknoty pod drobne drewno. Odpaliłem pierwszą sztormową zapałkę. Była zawilgocona i nie nadawała się do niczego. Dopiero trzecia zadziałała jak należy.

Paliłem w piecu pieniędzmi, jak jakiś bogacz. Jeszcze trzy papierki miałem w zanadrzu.

– Zwariowałeś – skwitowała moje działanie.

Spojrzałem ku niej. Była spokojna i jakże piękna, nawet gdy okrywał ją ten ohydny, szary koc. Przez dłuższą chwilę napawałem się tym widokiem.

– Burza wraca, musimy tu spędzić noc, a nasze ubrania nie wyschną do rana bez ognia.

Od banknotów zajęło się drobne drewno. Odetchnąłem z ulgą.  Tymczasem Agnieszka podniosła się i stanęła za mną. Nakryła mnie kocem. Po raz kolejny czułem, jak jej piersi dotykają moich pleców.

– Jesteś niesamowity! Mówiłam ci to już, czy jeszcze nie?

– To najdroższa rozpałka w moim życiu – odparłem.

Och, jakże słodko brzmiało jej słowa. Byłem spragniony takich stwierdzeń, zwłaszcza gdy padały nie z ust jakiś nastolatek, lecz dorosłej kobiety.

– Daj nasze buty. Powiesimy je nad piecem, to wyschną – zaproponowałem.

Zostawiła na moim ciele koc i golusieńka, w samych tylko skarpetach pobiegła po adidasy. Podała je zza moich pleców. Przewiesiłem obuwie na sznurku i odwróciłem się do niej twarzą, otulony śmierdzącym kawałkiem materiału. Stała na odległość wyciągniętej dłoni, całkowicie naga. Chwilowo nie pamiętała o zasłonięciu intymnych części ciała.

— Boże, jaka ty jesteś piękna — wyrzuciłem z siebie, pożerając ją wzrokiem.

— Przestań! — Żachnęła się i zdarła ze mnie koc.

Narzuciła go na siebie i teraz to ona lustrowała moją anatomię. Wstyd przed pokazywaniem się jak nas Bóg stworzył, zszedł na dalszy plan. To te przypadkowe sytuacje, gdy widzieliśmy się w całej okazałości, tak na mnie zadziałały. Odwróciłem się, musiałem jeszcze coś sprawdzić.

— Gdzie idziesz? Nie zostawiaj mnie tu samej — zaprotestowała, widząc, że otwieram drzwi utulni.

— Zobaczę, czy komin jest drożny, żebyśmy się nie zaczadzili — odparłem.

Na zewnątrz intensywnie lało. Krople deszczu spadły na odsłoniętą skórę. Dzierżąc w ręku latarkę musiałem nieco oddalić się od budynku. Następnie mocnym snopem światła omiotłem wylot komina. Wszystko było w porządku, dym był widoczny. Ta krótka chwila pobytu na dworze wystarczyła, bym wrócił kompletnie przemoczony. Agnieszka natychmiast narzuciła na mnie koc i zaczęła nim wycierać. Znów stała blisko mnie. Nagusieńka, cudowna, na wyciągniecie dłoni.

— Nie patrz tak na mnie, peszę się — poprosiła, w pełni świadoma mojego zainteresowania.

Dostrzegłem, że miała gęsią skórkę. Gdy skończyła wycieranie, ściągnąłem z siebie lekko wilgotny koc i okryłem  ją nim.

Szum deszczu stał się donośniejszy, podobnie jak pomruki burzy. Agnieszka opadła na pryczę. Zbliżyłem się do pieca i dołożyłem sporą szczapę drewna. W pomieszczeniu powoli zaczynało robić się ciepło.

— Chodź do łóżka, nie marznij — usłyszałem.

Pierwsza część zdania zabrzmiała bardzo zachęcająco i przez chwilę nie rozumiałem, o co jej chodzi. Bałem się jednak, że opacznie mogę odczytać te słowa. Zdecydowałem, że bez wyraźniejszej zachęty nie podejmę żadnych śmielszych kroków. Powiesiłem latarkę na swoim miejscu i dołączyłem do niej. Uniosła się na łokciach.

— Boże, ty o wszystkim pamiętasz, a ja nawet nie zapytałam, jak twoja kostka — zarzuciła sobie i natychmiast podniosła się, opatulona kocem.

Nim zdołałem odpowiedzieć, stwierdziła, że musi ją zobaczyć. Zająłem miejsce na rogu pryczy. Agnieszka usiadła w kucki na klepisku, równolegle do mojego ciała. Ujęła zranioną nogę, pochyliła się nad nią i jęła ściągać przemoczony i brudny bandaż. Głowę miała centralnie na wysokości moich bioder. Nie mogłem już dłużej powstrzymywać podniecenia. Choć ze wszystkim sił opierałem się temu, penis uniósł się w pełnym wzwodzie. Na razie tego nie widziała, lecz gdy tylko uniesie głowę, będzie mieć kilkunastocentymetrowy organ tuż przy twarzy, centralnie na wysokości oczu. Gorączko obiema dłońmi zakryłem członka.

— Opuchlizna jest, poruszę teraz stopą i powiedz kiedy boli — poinstruowała mnie.

Syknąłem parę razy z bólu. Na szczęście nie był bardzo intensywny. Wciąż będąc na kolanach, wyprostowała plecy.

— Nie ma sensu opatrywać ponownie. Wzięłam jeden świeży bandaż z apteczki, założę ci jutro — odpowiedziała i uśmiechnęła się jakoś dziwnie, widząc jak chowam przyrodzenie.

— Teraz ty mnie peszysz — bąknąłem i chyba się zarumieniłem.

Opuściła wzrok. Gdzieś w oddali zagrzmiało.

— Trzeba kłaść się spać. Połóż się za moimi plecami, tak na łyżeczkę — zaproponowała.

Zdawałem sobie sprawę, że teraz, gdy miałem erekcję, przy tak bliskim kontakcie, poczuje penisa na pośladkach. Odwrócona na boku, tyłem do mnie, podała mi pled. Ugięła lekko nogi. Narzuciłem koc na plecy i powoli usadawiałem się za nią.

— Podłóż mi rękę pod głowę i przytul mocno — zaskoczyła mnie tą prośbą.

Zrobiłem to, o co prosiła. Głowę złożyła na moim ramieniu. Gdy już okryłem nas w miarę szczelnie, delikatnie ujęła moja lewą dłoń i położyła sobie na brzuchu. Poruszyła ciałem, wtulając się mocno, tak że ja byłem tą dużą łyżeczką, a ona małą. Poczułem, jak czubek wzwiedzionego penisa dotyka pośladka. To, że  leżąc z nagą kobietą na prowizorycznym łóżku  pozostawałem wciąż w bezruchu, wymagało ode mnie dużego poświęcenia. Musiała czuć mój organ oraz wilgoć śluzu, jaki zaczynał produkować.

— Dziękuję ci za wszystko — szepnęła.

Pocałowałem ją w kawałek wystającej spod koca szyi. Na zewnątrz lało jak z cebra, a odgłosy wyładowań atmosferycznych stawały się głośniejsze.

— Jezu, kiedy to się skończy…

— Śpij, niedługo przejdzie — starałem się ją uspokoić.

W pewnym momencie poprzez szparę w drzwiach dało się dostrzec błysk, a chwilę potem rozległ się potężny huk. Piorun walnął gdzieś blisko, czuć było, jak zadrżała ziemia. Agnieszka momentalnie obróciła się twarzą do mnie i dosłownie przyległa swoim ciałem do mojego.

— Przytul mnie mocno, proszę. Boje się, już nie wytrzymam! — krzyknęła panicznym, bliskim płaczu głosem.

Ramiona kobiety oplotły mnie, paznokcie niemal wbiły mi się w plecy. Głowę wtuliła w moją klatkę piersiową.

„Boże, ona w dzieciństwie musiała przeżyć jakąś traumę podczas burzy.”

— Już dobrze, jestem tu przy tobie. Nic ci się nie stanie — uspokajałem ją jak potrafiłem.

Prawą dłonią pogładziłem ją po włosach. Lewą objąłem w talii i mocniej przyciągnąłem do siebie. Cała drżała, na torsie czułem wilgoć łez. Przez jej gwałtowne poruszenie, koc zsunął się nieco odsłaniając nasze ciała. Znów przywaliło gdzieś bardzo blisko.

— Jestem tutaj, nic się nie bój — powtarzałem raz po raz.

Łkała, a ciało miała sztywne i naprężone. Czułem, że muszę zrobić wszystko, by uspokoić spanikowaną nauczycielkę.

I pewnie właśnie dlatego między kolejnymi szeptami zacząłem składać delikatne pocałunki na jej barku.

Nie wiem, co właściwie plotłem, były to chyba slogany w stylu „wszystko będzie dobrze”. Wyrwało mi się nawet: „kochanie, jestem przy tobie”. Agnieszka, skulona w pozycji embrionalnej, kolanami napierała na sterczącego członka. Cały czas czule i delikatnie gładziłem jej włosy.

Moje działania przyniosły wreszcie jakiś skutek, nauczycielka przestała drżeć i szlochać. W duchu modliłem się, by burza wreszcie przeszła gdzieś dalej. Nie patrzyłem na zegarek, więc nie wiedziałem od jak dawna dręczy Agnieszkę. Dla mnie było to długo, dla niej pewnie wieki. W końcu odgłosy wyładowań atmosferycznych zaczęły cichnąć.

— Już dobrze, maleńka, już po wszystkim — wyrwało mi się i złożyłem kolejny pocałunek na jej karku.

Ciało wuefistki nie było już takie napięte. Paznokcie nie drapały mi już tak mocno grzbietu. Odebrałem to jako dobry znak. Agnieszka wyprostowała nogi, tak, że teraz penis dotykał jej brzucha.

— Dziękuję! Dziękuję! Dziękuję! — wyrzuciła z siebie i zaczęła całować mnie po klatce piersiowej.


Piorun, który uderzył niedaleko utulni, całkiem rozstroił nerwy młodej kobiety. Wstrząsające przeżycia z dzieciństwa wróciły w pełną mocą. Już wcześniej, idąc z Sebastianem przez deszcz i słysząc odgłosy nadciągającej burzy, czuła narastający lęk. Gdyby wiedziała, czemu mieli stawić czoła, w życiu nie zgodziłaby się na taką eskapadę.

 Ten chłopak był niesamowity. Nigdy w życiu nie spotkała tak opanowanego i logicznie myślącego dorosłego faceta, a on miał przecież piętnaście lat! To ona powinna się nim opiekować, jednak w sytuacji kryzysowej przejął dowodzenie i pomimo kontuzji poprowadził to wszystko tak, że dotarli do bezpiecznego schronienia. Gdyby Agnieszce przyszło odprowadzać tamtą dziewczynę, którą Sebastian uchronił przed upadkiem, to teraz obie jęczałyby w lesie ze strachu. Spokój, rozwaga, zaradność – oto, czym jej zaimponował.

Agnieszka zdawała sobie sprawę, że gdyby nie on, mogłaby nie przeżyć tej nocy w lesie. Spanikowała, demony z przeszłości wróciły. Jako mała dziewczynka widziała, jak piorun uderza w pobliskie drzewo, zapalając je. Nie było wtedy przy niej ojca, który tak jak Sebastian przytuliłby ją mocno i ukoił jej strach.

W pokoju nauczycielskim, gdzie rzadko zdarzało jej się bywać, padało czasami jego nazwisko, zawsze z ust peowca. Mówił o Sebastianie w samych superlatywach. Bagatelizowała jego słowa, w końcu to tylko belfer od PO –  nic nieznaczącego przedmiotu, dołożonego na siłę do programu nauczania. Teraz musiała zweryfikować swą opinię. Fakt, że Gustaw, ich przewodnik, wysłał go razem ze swym synem na tyły również dawał jej do myślenia. Uratowanie niesfornej i roztrzepanej Kasi, kosztem własnego zdrowia, zasługiwało na szacunek.

 „Boże, gdzie się tacy rodzą i dlaczego ja nie spotkałam kogoś podobnego?” – tłukło się w jej myślach.

Pierwszego chłopaka, z którym się przespała, poznała na studiach, na pierwszym roku. Nic nadzwyczajnego. Był starszy o dwa lata. Nie połączyła ich miłość od pierwszego wejrzenia. Stosunek też był taki sobie, nie doznała orgazmu, a Patryk, bo tak miał jej pierwszy na imię, po zakończonym akcie zwalił się na bok i zapadł w sen, zostawiając ją rozgrzaną  i nienasyconą. Potem na trzecim roku, był student z politechniki, poznany na imprezie. Dziki, namiętny seks w jakże romantycznej otoczce, czyli klubowej toalecie. Trzecim był chłopak z wyższych sfer. Ojciec dyplomata, piękna willa. Może i był fajny, lecz ojciec i matka nie zaakceptowali jego wybranki. Dawali jej odczuć, że nauczycielka WF-u to nie jest właściwa partia dla ich syna. Spasowała, bo i on nie miał zamiaru działać wbrew woli rodziców.

Z żadnym jednak ze swych poprzednich partnerów nie przeżyła sytuacji ekstremalnej, jak  z Sebastianem. Czy zepsucie się samochodu i czekanie na odludziu na pomoc drogową można było porównać do tego, co ich dziś spotkało? W żadnym wypadku. W dodatku jej ostatni kochanek we wspomnianej sytuacji wsadził jej od razu łapska pod sukienkę i oznajmił, że „teraz to przeżyjemy seks stulecia”.

W porównaniu do tamtych Sebastian to była inna liga. Sama dziwiła się, dlaczego w krytycznej sytuacji on, gówniarz, tak ją zdominował. Dlaczego pozwoliła mu przewodzić i bez oporu poddała się jego poleceniom. Nawet kiedy po dotarciu do utulni zażądał, by zdjęła wszystkie ciuchy, zrobiła to bez większego zastanowienia. Piętnastolatek nie naciskał, zamiast tego podsuwał rozsądne argumenty, przemawiające za tym, by dać mu posłuch. Największe wrażenie robiło jednak na niej jego zachowanie. Choć bez wątpienia w jego młodym organizmie buzowały hormony, nie wykorzystał sprzyjającej sytuacji i nie posunął się dalej niż ona by chciała.

Agnieszka mogła sobie wyobrazić, jak w podobnych warunkach postąpiliby jej byli partnerzy. Na widok nagiej, zestresowanej i wystraszonej kobiety mieliby w głowach tylko jedno. A na koniec oczywiście twierdziliby, że to ona ich sprowokowała.

Ten chłopak był inny, chociaż z pewnością czuł podniecenie, zapanował nad nim, nie przekroczył czerwonej linii. I to pomimo faktu, że mógł jej zachowanie i słowa zrozumieć w sposób opaczny. Czy miałaby wtedy coś przeciwko temu? Na pewno zaprotestowałaby. On jednak zachowywał się jak troskliwy ojciec, odpowiedzialny partner, opiekuńczy brat. To było dla niej jednocześnie fascynujące i dziwne.

Sumę wszystkich strachów wzmogła jeszcze powracająca burza i uderzenie pioruna w bezpośredniej bliskości. Po raz drugi straciła kompletnie głowę i zachowała się jak wystraszona dziewczynka. Wtulenie się w jego ciało musiało być dla nastolatka szalenie ekscytujące i zarazem niekomfortowe.

Lecz zanim jeszcze to nastąpiło, kiedy badała mu stopę, kątem oka dostrzegła, że penis chłopaka prężył się w pełnej erekcji. Wcześniej widziała jego organ w spoczynku i w częściowym wzwodzie. To, w jaki sposób Sebastian się zachowywał, jaki był w tak intymnych sytuacjach, sugerowało, że trzymał młodzieńcze żądze na postronkach. Nie grał żadnej roli, nie wywyższał się, nie pokazywał, że jest panem sytuacji i może zrobić z nią co zechce.

Ku swemu zaskoczeniu, przestała być wstydliwa. Po sytuacji z myszą, gdy przez dłuższą chwilę paradowała golutka, zdała sobie sprawę, że dalsze ukrywanie nagości jest zbędne.

Gdy nastał pogodowy Armagedon, najważniejszym działaniem, jakiego podjął się Sebastian, było zapewnienie jej bliskości, ciepła i poczucia bezpieczeństwa. Słowa, które wypowiadał, głaskanie po włosach, i co najważniejsze, delikatne pocałunki wydatnie zmniejszyły jej stres. Fakt, że była w niego wtulona, dawał silne poczucie bezpieczeństwa. Miała świadomość, że to on ją chronił, a nie na odwrót.

„Czy tak postąpiłby któryś z moich poprzednich partnerów?” — zadała sobie w myślach pytanie. „Żaden!” — odpowiedź przyszła w trybie natychmiastowym.

Który z nich potrafił się posługiwać mapą i busolą jak on? Który był w stanie poświęcić pięćset koron, by rozpalić ogień w piecu? Kto nie wykorzystałby przesyconej  erotyzmem sytuacji na własną korzyść?

„Nie znam takiego”.

Nikt nigdy nie dał jej poczucia takiego bezpieczeństwa, jak ten gówniarz teraz. Nie, nie myślała o nim jak o gówniarzu. Po prostu nie wierzyła, że tak młody facet, nastolatek, zapewni to, czego nie mogli dać jej poprzedni partnerzy.

Burza przesuwała się gdzieś dalej. Cały czas wtulona w młodzieńca, Agnieszka przyjmowała od niego niewinne pocałunki, czułe słowa i najmilsze dla niej, głaskanie po włosach. Lęk słabł z każdą upływającą chwilą. Wreszcie mogła się wyprostować, przestała cały czas drżeć.

Zdecydowała się odpowiedzieć na jego czułości pocałunkami. Wiedziała, gdzie je składać, by zrobiło mu się bardzo przyjemnie.

 Delikatnie musnęła wargami okolice brodawek, a potem łapczywie jęła całować tors. Językiem musnęła sutki. Nawet się nie spodziewała, że po takich pieszczotach mogą zacząć sterczeć. Chłopak poddał się tym działaniom. Włosy Agnieszki ocierały się teraz o ciało nastolatka. On, najwyraźniej zaskoczony, przestał je gładzić.

Odrzuciła precz wpajane jej na studiach zasady, pogadanki o konieczności zachowania dystansu między uczniem i nauczycielem. Takiej sytuacji nie przewidział żaden podręcznik ani wykładowca . Sama też musiała dać upust nagromadzonemu napięciu. Pchnęła Sebastiana tak, że położył się na plecach, a potem szybko uniosła się i okrakiem usiadła mu brzuchu. Koc opadł na bok i oboje byli nadzy. Chłopak patrzył na nią wielkimi oczami. Pochyliła się ku niemu.

— Ciii, nic nie rób — szepnęła, przykładając mu palec do ust.

Czuła, że ma teraz pełna kontrolę. Bez skrupułów ujęła obie dłonie młodzieńca i położyła je sobie na piersiach. Uniosła się powoli na kolanach i lewą dłonią sięgnęła do sztywnego członka, nakierowała go na swą intymność. Delikatnie, samym czubkiem żołędzi potarła o wargi sromowe. W oczach chłopaka ujrzała niedowierzanie.

Nie przerywając kontaktu wzrokowego, zaczęła powoli opuszczać biodra.


Jęknęliśmy równocześnie, gdy penis zaczął zagłębiać się w cipce. Byłem w takim szoku, że bez słowa poddawałem się temu, co wyczyniała Agnieszka. W najśmielszych snach nie przewidziałbym takiego scenariusza. Wuefistka powoli opuszczała biodra, a ja czułem, jak toruję sobie drogę między ściankami pochwy. Obiema dłońmi wykonywałem koliste ruchy na piersiach nauczycielki. Przymknąłem lekko oczy, czując błogość.

W końcu członek w całości zniknął między jej udami. Moja partnerka wprawiła biodra w powolne ruchy. Ręce wsparte o moją klatkę piersiową stymulowały sutki. Patrzyła na mnie rozanielonym wzrokiem, przygryzając wargi. Burza odchodziła, lecz teraz w utulni rozpętał się zupełnie inny huragan.

— Agnieszko… — szepnąłem.

— Ciii, nic się nie bój, wszystko będzie dobrze — usłyszałem w odpowiedzi i poczułem jej palec na ustach.

Właśnie przeżywałem inicjację seksualną. Była pierwszą kobietą, z jaką przyszło mi odbyć stosunek. To, że ona wszystko kontrolowała, było mi na rękę. Gdyby to mi przyszło prowadzić, z pewnością byłbym nieporadny i zepsułbym zmysłowy nastrój, w jakim się znaleźliśmy. Ona decydowała o wszystkim; poddawałem się temu bez słowa sprzeciwu.

Dłońmi masowałem cycuszki, co rusz podrażniając nabrzmiałe brodawki. Tylko tyle w tej pozycji mogłem zrobić, Agnieszka była dyrygentką tej miłosnej symfonii. Decydowała o tempie i głębokości penetracji. Powoli podkręcała intensywność zbliżenia, poruszała biodrami w prawo i lewo, w górę i w dół. Czułem jak ścianki pochwy pulsują wokół członka. Nasze serca biły jak szalone, a ciśnienie krwi przyprawiłoby pewnie niejednego lekarza o ból głowy. Czując nadchodzącą falę przyjemności, dyszałem niczym parowóz.

— Ooo! Aaa! – wyrywało nam się co chwila z gardeł.

Wuefistka jęczała i wykonywała coraz szybsze ruchy miednicą. Zdałem sobie sprawę, że za chwilę nastąpi wytrysk. Rozkoszny spazm przeszył moje ciało. Wszystkie mięśnie napięły się i poczułem, że tryskam nasieniem w głąb cipki.

Ciałem Agnieszki również targały skurcze, słyszałem, jak jęczała z rozkoszy.

— O tak! O taaaaak, jeszcze! — wyrzuciła z siebie bez śladu zażenowania.

Najwyraźniej zdawała sobie sprawę, że osiągnąłem już swój szczyt. Penis nadal miał erekcję i wypluwał z siebie kolejne porcje spermy.

— Uuu! Taaaaak! Och! — dała upust ekstazie, a kobiece ciało wygięło się w łuk.

Po raz pierwszy w życiu podziwiałem to zjawisko. W końcu Agnieszka opadła na mnie. Czułem, jak mocno kołacze jej serce, tak blisko mojego. Jeszcze chwilę spazmatycznie łapała oddech. Objąłem ją czule i zacząłem gładzić po włosach.

— Dziękuję, to było cudowne — szepnąłem do ucha kochance.

Uspokajała oddech, nic nie mówiąc. Razem dochodziliśmy do siebie po miłosnym akcie. Wciąż leżąc na mnie, uniosła  biodra, przez co sflaczały już nieco członek wysunął się z cipki.

— Boże, co ja zrobiłam. Będę się za to smażyć w piekle.

— Nie pozwolę na to — odparłem i po raz pierwszy pocałowałem ją w usta.

Zdałem sobie sprawę, że podczas seksu, nasze wargi nie zetknęły się ani razu. Zapragnąłem tego. Posłała mi ciepłe spojrzenie.

— Teraz czuję, że wszystko ze mnie zeszło — oznajmiła.

— Ułóż się wygodnie i zaśnij. Ruszamy skoro świt, musimy wypocząć —  powiedziałem, obejmując Agnieszkę ramieniem.

— Dziękuję ci, za wszystko, za to też — odparła, składając głowę na mojej klatce piersiowej.

— Śpij, kochanie — szepnąłem.

Wtuliła się mocno, a ja nakryłem nas kocem. W utulni było już w miarę ciepło. Deszcz nadal kropił, ale burza odeszła gdzieś daleko.

Czułem bicie jej serca oraz ciepło oddechu. Dokładnie wiedziałem, kiedy zasnęła. Odczekałem jeszcze chwilę, nie chciałem budzić ukochanej, a zmuszony byłem podsycić ogień w piecu. Gdy nabrałem już przekonania, że mocno zasnęła, delikatnie wysunąłem się spod Agnieszki i ułożyłem ją wygodnie na pryczy nakrywając szczelnie kocem. Dołożyłem sporą szczapę sosny do pieca, a ta zajęła się płomieniem.

Usiadłem za stołem i patrzyłem na śpiącą nauczycielkę. Doświadczałem czegoś, co nie przydarzyło mi się jeszcze nigdy przedtem. Wiedziałem, że się w niej zakochuję. Łzy szczęścia napłynęły mi do oczu.

Rozmyślając o tym, co się wydarzyło, siedziałem tak do świtu, od czasu do czasu dokładając kolejne szczapy do paleniska. Nie usnąłbym, a nie chciałem jej budzić ciągłym wierceniem się. Spała mocnym spokojnym snem, a ja byłem tego snu opiekunem. Tylko raz wyszedłem na zewnątrz za potrzebą.

Baterie latarki wyczerpały się gdzieś koło trzeciej w nocy. Świt, jak to w maju, nastał w okolicach piątej. Nie dokładałem już do pieca. Sprawdziłem nasze ubrania, były suche. Narzuciłem ciuchy na siebie i wyszedłem na zewnątrz, podziwiać wschód słońca.

Wstawał piękny pogodny dzień. Ptaki świergoliły niemiłosiernie. Oddaliłem się nieco od naszego noclegu w poszukiwaniu źródła wody. Znalazłem je około trzysta metrów dalej. Niewielki strumyk wydawał się nieskażony. W razie czego miałem w plecaku Pantocidum, tabletki do uzdatniania wody, prezent od peowca. Nabrałem wody do manierki i wróciłem do utulni.

Agnieszka nadal tkwiła w objęciach Morfeusza. Z bólem serca musiałem przerwać jej błogi sen. Od wczoraj byłem jakiś odmieniony, inny, lepszy. Przypominałem sobie nasze zbliżenie i w głębi duszy zrobiło mi się dobrze. Wiedziałem, że jest to kobieta mojego życia. Nie przeszkadzała mi spora różnica wieku, dla mnie było to nawet zaletą. Cóż mogła mi dać roztrzepana równolatka?

— Wstań, kochanie. Musimy ruszać — powiedziałem cicho i pogłaskałem ukochaną po twarzy.

Nie mogłem się oprzeć i nim otworzyła oczy, pocałowałem ją w policzek.

— To już? — zapytała.

— Tak, jest piąta, już świta. Ubrania wyschły, położyłem je na stole — odpowiedziałem.

Podszedłem do plecaka i wyciągnąłem z niego ostatnią konserwę wojskową — salceson. Nie przepadałem za nim, lecz kiszki nam marsza grały i należało się posilić przed wyjściem. Rozpakowałem kolejną porcję sucharów i nałożyłem na nie kawałki mięsiwa. Agnieszka ubierała się i wyszła na zewnątrz, najpewniej za potrzebą. Wróciła po chwili.

— Niestety jest tylko to — oznajmiłem.

— Nie mam nic przeciwko salcesonowi.

Jedliśmy w ciszy, popijając wodą z manierki. Ogień w piecu wygasł.

— Wyspałeś się? — zapytała.

Nie mogłem jej okłamywać, nie po tym, co między nami zaszło.

— Nie zmrużyłem oka, nie mogłem, musiałem dokładać do pieca — odparłem.

Przyjrzała mi się badawczo.

— Sebastian, co jest? Jesteś jakiś nieobecny, co się stało?

Miałem jej to powiedzieć, ale później.

— Agnieszka, kocham cię — wypaliłem bez ogródek.

Zrobiła wielkie oczy, zaskoczona moim wyznaniem. Przez chwilę nie była w stanie nic powiedzieć i tylko na mnie patrzyła.

— Wiedziałam! Wiedziałam że nie powinnam! Przepraszam cię, to nie powinno się wydarzyć — wyrzuciła z siebie, ku mojemu zaskoczeniu.

Nie miałem pojęcia, o czym ona mówi. Nie takiej reakcji się spodziewałem.

— Agnieszka, jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką znam. To co się wczoraj wydarzyło było najcudowniejszą rzeczą w moim życiu — odparłem.

— A ile kobiet znasz i z iloma byłeś w łóżku?

— Tylko z tobą, byłaś pierwszą i jedyną — odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Poderwała się i obydwoma rękoma chwyciła się za głowę.

— Jezu, ja cię jeszcze rozprawiczyłam! Niezła ze mnie suka! — wyrzuciła z siebie i wybuchła płaczem.

Wstałem zza stołu i podszedłem do niej. Ująłem jej twarz w dłonie.

— Nie płacz. Kocham cię i nic na to nie poradzę. Wczoraj zdałem sobie z tego sprawę. Gdy patrzyłem jak śpisz, po raz pierwszy w życiu płakałem ze szczęścia — wyznałem i pocałowałem ją w usta.

Zrobiła krok w tył.

— Sebastian, ja mam dwadzieścia pięć lat, ty piętnaście. Co ty możesz wiedzieć o miłości? Bzyknąłeś sobie nauczycielkę i tyle. Pomyśl, to nie ma żadnego sensu, tobie się tylko tak wydaje, poznasz młodsze dziewczyny…

— Może i mało znam się na miłości. Lecz wiem, co czułem i co czuję teraz.

Agnieszka płakała i przeklinała siebie za to co zrobiła. Najwyraźniej czuła się winna tego, co między nami zaszło.

— Powiedz, że nic dla ciebie nie znaczę i tylko mnie wykorzystałaś. Tylko bądź szczera i patrz mi prosto w oczy! — zagrałem ostro, stawiając wszystko na szalę.

Dotarło to do niej. Spoglądała na mnie zapłakanymi oczami i wiedziałem, że tego od niej nie usłyszę. Czułem, że nie była kobietą, która zabawi się i porzuci kochanka. Staliśmy naprzeciw siebie i mierzyliśmy się spojrzeniami. Czekałem na odpowiedź, dostrzegając, że w jej wnętrzu coś się kotłuje.

— Nie, nie jest tak, jak mówisz — szepnęła.

Doskoczyłem do niej i mocno objąłem. Nie pytając o zgodę, całowałem usta ukochanej, jak tylko najlepiej umiałem.

— Kocham cię! Kocham cię! — powtarzałem między pocałunkami.

Tym razem nie zaprotestowała.

— Kocham cię! — usłyszałem w końcu, i mało co nie eksplodowałem ze szczęścia.

Nadszedł czas, gdy musieliśmy ruszać. Pozostawiwszy utulnię w stanie, w jakim ją zastaliśmy, wyszliśmy na dwór. Zarzuciłem plecak na ramiona.

— Prowadź! — poprosiła.

— Postaram się prowadzić tak dobrze, jak ty wczoraj — odparłem szczęśliwy.

Oboje wybuchliśmy gromkim śmiechem. Bez zwłoki pomaszerowaliśmy w dół czerwonego szlaku. Kostka bolała już trochę mniej. Ale po deszczu szlak był śliski i należało iść ostrożnie.

W drodze rozmawialiśmy. Dowiedziałem się o jej traumatycznych przeżyciach związanych z burzą. Przyznała, że oprócz myszy, boi się również węży. O dziwo, nie przerażały ją pająki ani żaby. Opowiadałem o sobie, o moich pasjach i planach na przyszłość. Szczęśliwi pokonywaliśmy kolejne kilometry.

— Słuchaj, musimy ustalić wersję wydarzeń dla reszty wycieczki. Coś, co łykną i nie będą niczego podejrzewać — stwierdziła na dłuższym postoju.

Rzeczywiście, należało stworzyć jakąś bajeczkę. Po kilkunastu minutach mieliśmy wspólnie opracowany scenariusz, wydawał się składny i trzymał się kupy. Po pokonaniu najgorszej części trasy wyszliśmy na rozległą łąkę.

— Uważaj, wąż! — zawołałem nagle.

— Gdzie? — krzyknęła przerażona i przyskoczyła, wpadając w me ramiona.

— Tutaj, w moich spodniach jest taki jeden, jadowity — odparłem kierując jej dłoń na swoje krocze.

— Wariat jesteś i do tego zboczeniec — odparła, śmiejąc się cudownie.

Znów się całowaliśmy. Wsunęła dłoń pod moje spodnie i majtki, dotknęła stojącego już ptaszka. Ścisnąłem jedną z piersi przez materiał dresu.

— Świntuch jesteś, wiesz o tym? — szepnęła.

— Tak, ty ze mnie zrobiłaś takiego świntucha!

Może i na tej łące coś by się wydarzyło, szybki petting lub coś w tym stylu, lecz z naprzeciwka w naszym kierunku zbliżało się dwóch turystów. Przerwaliśmy wzajemne pieszczoty. Pozdrowiliśmy mijających nas mężczyzn i dotarliśmy do końca szlaku. Stąd do szkoły było może z pięćset metrów.

— Sebastian, błagam cię, tylko nie chwal się nikomu… — poprosiła.

— Agnieszka, ranisz mnie podejrzeniem, że mógłbym zrobić coś takiego.

Ku naszemu zdziwieniu na parkingu przed szkołą zauważyliśmy znajomy autokar. Jakież było zaskoczenie ludzi w sekretariacie, gdy się pojawiliśmy. Natychmiast zaoferowano nam podwózkę do miejscowego szpitala.

— A co wy tu robicie? — zapytał zaskoczony kierowca.

Agnieszka sprzedała mu gadkę o skręceniu kostki, pomocy dwóch miejscowych słowackich turystów, u których przenocowaliśmy, i którzy byli na tyle uprzejmi, że rano podwieźli nas pod szkołę.

— Gdyby nie tych dwóch Słowaków, których spotkaliśmy na szlaku, chyba musielibyśmy nocować w deszczu w lesie  — zakończyła opowiadać ustaloną ze mną bajeczkę.

Nasz drajwer łyknął tę historyjkę bez zastrzeżeń. Poinformował, że dostał telefon z posterunku milicji, że cała grupa nocuje w schronisku, bo złapała ich tam burza. Miał dzisiaj koło południa odebrać ich z umówionego miejsca, dlatego przenocował tutaj. O nas nic nie wiedział.

— Zapomnieli o nas. Zobacz, mieli nas w dupie! — rzuciła Agnieszka, wsiadając do poczciwej skody 105.

Razem z pracownikiem szkoły pojechaliśmy do szpitala. Przyjęto mnie w miarę szybko i diagnoza mojej partnerki okazała się trafiona: skręcenie kostki pierwszego stopnia. Podano mi jakieś leki przeciwzapalne, stopę posmarowano maścią i standardowo wpakowano ją w gips.

Wróciliśmy do szkoły. W autobusie były nasze torby z ciuchami, więc szybko przebraliśmy się w toaletach w świeże ubrania. Nim ruszyliśmy, na stołówce dano nam ciepły posiłek. Podziękowawszy za pomoc, przed jedenastą ruszyliśmy autokarem, by odebrać resztę grupy.

Nie rozmawialiśmy ze sobą podczas drogi, Agnieszka prosiła, byśmy nie okazywali sobie zbytniej bliskości. Mieliśmy stwarzać pozory relacji nauczycielka-uczeń. Przystałem na to, choć nie było łatwe. Bardzo łaknąłem jej dotyku i zapachu.

— Jezu, jak dobrze was widzieć! — wyrzucił z siebie pan Gustaw, gdy tylko nas dostrzegł.

Widać było, że zeszło z niego ciśnienie. Ucałował mnie w czoło, podobnie jak i Agnieszkę. Do autobusu ładowała się reszta klasy, widać było, że też są zadowoleni. Momentalnie dosiadł się do mnie Włodek. Objął ramieniem po przyjacielsku.

— Opowiadaj, jak było — rzucił.

Sprzedawałem mu ten sam, ustalony z nauczycielką kit. Do Agnieszki dosiadła się wychowawczyni. Długo ze sobą rozmawiały, dłużej, niż trwała moja opowieść. Tuż obok siedział ojciec Włodka i również się przysłuchiwał. Gdy skończyłem, przyjaciel zdał mi relację z wyprawy.

— W szkole nic nie wiedzieli o waszym zejściu? — zapytał mnie pan Gustaw.

— Nie, nikt nic nie wiedział, kierowca też był zdziwiony — odparłem.

Mężczyzna westchnął ciężko.

— Mieliście cholernie dużo szczęścia, podaliśmy przez radio informację, że schodzicie i zapewniono nas, że wszystko jest okej. Najwyraźniej o tym, że schodzicie, milicja nie usłyszała — rzekł.

Autobus ruszył. Jakiż był w nim gwar! Niektórzy narzekali na nocleg spędzony na podłodze w schronisku. Słuchałem, jakie to niedogodności przeżyli i uśmiechałem się pod nosem. Nawet kątem oka nie spojrzałem na Agnieszkę. Gdy wychowawczyni skończyła z nią rozmawiać, podeszła do mnie.

— Dobrze cię widzieć. Pani Agnieszka bardzo cię chwaliła, szczególnie, że słuchałeś się jej bez problemów. Dobrze, że pomogli wam ci Słowacy, przynajmniej przespaliście się w normalnych warunkach, a nie tak jak my — palnęła pani Maria.

Mało nie wybuchnąłem śmiechem. Jakaż ona była biedna, bo musiała spać na pryczy, w suchym ubraniu i mając dach nad głową. Owszem, Agnieszki słuchałem i podporządkowałem się w jednej kwestii, ale gdyby wychowawczyni wiedziała, w jakiej, dostałaby zawału i wylewu równocześnie.

— Tak, tak mieliśmy szczęście — bąknąłem, chcąc, by już zakończyła tę miałką gadkę.

Wkrótce dotarliśmy do szkolnego schroniska młodzieżowego. Jako ostatni wysiadłem z autokaru. Kuśtykałem powoli za całą grupą, a mój bagaż i plecak zabrał Włodek, odprawiony przez ojca, by zajął pokój. Panu Gustawowi najwyraźniej coś nie dawało spokoju. Zatrzymał się i poczekał, aż do niego dołączę.

— Sebastian, takie bajki to może łyknie mój syn, ale nie ja. Nawet gdyby wam ktoś pomagał, nie dalibyście rady niebieskim szlakiem zejść do tej wioski przed burzą. Powiedz mi prawdę, bo mam wyrzuty sumienia, że was samych wysłałem — wyrzucił z siebie.

Szanowałem tego człowieka, pamiętałem jednak o układzie z wuefistką i nie miałem zamiaru go złamać.

— Proszę zawołać panią Agnieszkę — poprosiłem.

Po chwili staliśmy we troje. Gustaw ponowił pytanie.

— Ale musi pan przysiąc, że nikomu pan o tym nie powie — rzuciła.

— Przysięgam, pozostanie to między nami  — odparł.

— Nocowaliśmy w szałasie przy niebieskim szlaku. Spanikowałam i gdyby nie Sebastian, chyba umarłabym w tym lesie podczas burzy. Praktycznie to on się mną zaopiekował, a nie ja nim. Znalazł to miejsce, rozpalił ogień w piecu, nakarmił i uspokajał. Dzięki niemu jesteśmy tutaj cali i zdrowi — wyjawiła.

— Tak przypuszczałem! No chłopaku, spisałeś się na medal! Musieliście tam przejść niezłe piekło.

— Zlało nas niemiłosiernie… — rozpocząłem.

— Ale szczęśliwie mieliśmy zapasowe komplety bielizny — weszła mi w słowo Agnieszka.

Ugryzłem się w język i nic już nie mówiłem. Ruszyliśmy w kierunku szkolnego schroniska.

Do końca wycieczki przemieszczałem się autobusem wraz z kierowcą. Z Agnieszką wymieniałem tylko krótkie zdania. Oboje byliśmy bardzo ostrożni, może nawet za bardzo. Włodek, bardzo ciekawski, wypytywał, jak z nią było na szlaku. Zgodnie z obietnicą jego ojciec nie wyjawił mu prawdy. Odpowiadałem półsłówkami, zbywając pytania. Po powrocie do domu nosiłem gips przez pięć dni.

Zbliżał się termin naszego komersu – ostatniej klasowej imprezy. Zadeklarowałem, że pojawię się z osoba towarzyszącą.


W piątkowe popołudnie, w dzień, w którym odbywała się nasza ostatnia szkolna zabawa, siedziałem za stołem w ponurym nastroju. Nic mnie nie cieszyło, nic nie radowało. Przypomniałem sobie jak tydzień przed ogłoszonym terminem, udałem się z zaproszeniem do kantorka przy sali gimnastycznej. Odczekałem, aż dzieciaki z młodszej klasy opuszczą szatnię. Zapukałem do drzwi i usłyszałem głos Agnieszki, zapraszający do środka. Moja ukochana ubrana w sportowy dres układała piłki na stojaku.

— Prosiłam cię, żebyś nie przychodził w szkole, po co nam plotki — upomniała mnie.

Przez cały czas, jaki minął od wycieczki, widzieliśmy się tylko raz, spotkanie było krótkie i chłodne. Nadal próbowała wybić mi z głowy ten związek. Każde wypowiedziane wtedy przez nią słowo raniło do żywego.

— Musiałem. Nie wiem gdzie mieszkasz, nie chcę cię śledzić.

Zrobiłem parę kroków, pragnąłem ją dotknąć, pocałować. Cofnęła się, trafnie przewidując moje zamiary.

— Zwariowałeś? Nie tutaj i nie teraz — szepnęła.

Nabrałem powietrza w płuca. Wyciągnąłem dłoń z zaproszeniem.

— Chciałbym prosić cię, byś przyszła na komers jako moja osoba towarzysząca — wydukałem.

Zrobiła dziwną minę i popatrzyła na mnie badawczym wzrokiem.

— Ty zwariowałeś? Rozmawialiśmy o tym, Sebastian. Jesteś chwilowo zauroczony, to szczenięce uczucie, ucznia do nauczycielki. Uwierz mi, to ci przejdzie, skończyłeś podstawówkę, pójdziesz do technikum i poznasz tam fajna, młodą i ładną dziewczynę w twoim wieku. Za pół roku będziesz się śmiał z tego, co między nami zaszło.

Poczułem się, jakby ktoś wbijał mi nóż w serce. Łzy napłynęły do oczu.

— Dlaczego nie chcesz zrozumieć, że to ty jesteś tą jedyną i nie chcę żadnej innej? — spytałem, ledwo tłumiąc wybuch płaczu.

Zrozumiała chyba, że bardzo mnie uraziła. Widziała, w jakim jestem stanie.

— Dłużej żyje i mam większe doświadczenie. Też coś do ciebie czuję, lecz ten związek nie ma sensu, nie przetrwa próby czasu.

Położyłem na stoliku zaproszenie. Patrzyłem na nią, lecz ona unikała kontaktu wzrokowego. Podniosła i zwróciła mi je.

— Załóżmy że pójdę. Wiesz, co po tym będzie się działo w szkole? Będę na językach wszystkich, naruszę najważniejszą zasadę w relacji uczeń, nauczyciel — tłumaczyła przyczynę odmowy.

— Pieprzyć zasady! Gdybyś wtedy, podczas burzy, trzymała się reguł, a nie zdrowego rozsądku, być może już by nas nie było — wypaliłem wściekły. — Po drugie, już nie jestem uczniem tej szkoły, zakończyłem tu naukę i zasady, o których mówisz, przeszły do historii.

Przez dłuższą chwilę nie odpowiadała. Położyłem zaproszenie na stole.

— Nie mogę. Zaproś jakąś kuzynkę, siostrę kolegi, kogokolwiek — odparła cicho.

Potrząsnąłem głową. Takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Czułem jednak, że dalsza rozmowa nie ma sensu.

— Decyzja należy do ciebie. Wiedz jednak, że ja dla ciebie zrobiłbym wszystko. Wszystko! — rzuciłem na pożegnanie i opuściłem kantorek.

Usłyszałem, że coś jeszcze mówi. Siorbiąc pod nosem pospiesznie oddaliłem się szkolnym korytarzem, na nic już nie zwracając uwagi.


Nasza ostatnia rozmowa cały czas tłukła mi się w głowie. Ubrany w granatowy garnitur, białą koszulę, wąski, modny wtedy krawat i czarne półbuty siedziałem przybity za stołem. Obok tkwił mój druh, Włodek ze swoją kuzynką. Wiedział, że miałem z kimś przyjść i ciekawość dosłownie go pożerała. Kiedy pojawiłem się sam i w dość podłym nastroju, nie omieszkał zapytać się, co się stało.

— Nic. Po prostu nie mogła.

Bąknął, że nieraz tak bywa i widząc moją ponurą minę nie dopytywał się już więcej. Gdyby Agnieszka była naszą wuefistką, to sprawa byłaby prosta. Wszyscy nauczyciele, którzy nas uczyli, byli zaproszeni na komers. Ona niestety nie prowadziła z nami zajęć.

Towarzystwo klasowe było radosne. Blisko połowa klasy przyprowadziła osoby towarzyszące. Dziewczyny wystrojone w szałowe kiecki, chłopaki w eleganckich garniturach, grono pedagogiczne w mniej lub bardziej stonowanych kreacjach. Na sali gimnastycznej panowała ogólna wesołość. Bal miał zacząć się od poloneza. Skwaszony i smutny miałem zamiar jak najszybciej zerwać się z tej imprezy. Rodzice nie wiedzieli, że kogoś zaprosiłem. Z odłożonego kieszonkowego oraz zarobku z zebranej makulatury i butelek wysupłałem kwotę, by zapłacić za swoją partnerkę.

Nagle ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłem się gwałtownie, tuż obok stała Kasia, ta, przez którą wtedy skręciłem kostkę.

— Może zatańczymy razem poloneza? Bo widzę że jesteś sam, tak jak i ja — zaproponowała. Miała na sobie szałową mini sukienkę z błyszczącymi cekinami.

Ostatnie, na co miałem ochotę, to tańczyć poloneza z tą pindą. Co prawda, pośrednio dzięki niej narodziło się moje uczucie do Agnieszki, lecz pląsy z Kaśką traktowałbym na równi ze zdradą.

— Boli mnie jeszcze kostka. Chyba domyślasz się, z jakiego powodu — odparłem zjadliwie.

Rozdziawiła gębę i odwróciła się na pięcie. Wiedziałem, że potraktowałem ją zbyt ostro. Ale nie było mi jej wcale szkoda.

— Aleś jej pojechał po rajstopach! — skwitował Włodek.

Powiodłem smutnym wzrokiem po kolegach i koleżankach — roześmiani, weseli, pogodni. Kipiała w nich energia i młodość, a ja czułem się jak stary dziad. Zgorzkniały, smutny, nikomu niepotrzebny. Psułem obraz, nie pasowałem do towarzystwa.

Czas rozpoczęcia imprezy zbliżał się wielkimi krokami. Wychowawczyni kręciła się pomiędzy nami i dobierała w pary pojedyncze osoby. Wiedziałem, że i mnie jej wizyta nie ominie.

— O, Sebastian, ty sam? Miałeś być z kimś — rzuciła na wstępie.

— Tak wyszło — odpowiedziałem krótko.

Za plecami belferki stała Katarzyna. Najwyraźniej smarkula nie potrafiła odpuścić.

— Zobacz, Kasia jest sama. Ty też sam zostałeś, zatańczycie razem poloneza — usłyszałem od pani Marii.

Podniosłem wzrok na nie, nawet nie chciało mi się wstać.

— Bardzo chętnie bym to uczynił, lecz obawiam się, że przy bolącej kostce z taką partnerką mógłbym skręcić drugą. Nie, dziękuje, nie zaryzykuję — wywaliłem głosem pełnym złości.

Dziewczyna wybuchła płaczem i pobiegła gdzieś w głąb sali. Wychowawczyni stała jak wryta. Włodek i jego kuzynka otworzyli usta z wrażenia.

— Sebastian, opanuj się! Wstań i idź przeproś Kasię! Zobacz, do czego doprowadziłeś! — zaczęła mnie opieprzać.

— Odmówiłem jej wcześniej w delikatny sposób, jednak nie zrozumiała. Teraz mam nadzieję że wyraziłem się dość jasno — odpowiedziałem, za nic mając uwagi nauczycielki.

Nie miałem zamiaru nikogo przepraszać. Nikt nie miał prawa zmusić mnie do tańca, nawet jeżeli Katarzyna o tym marzyła. Najwyraźniej nie było nikogo chętnego na taniec z nią, podobnie jak z jej koleżanką Joanną, którą wychowawczyni na siłę sparowała z Czarkiem. Chłopak ugiął się pod presją, lecz minę miał nietęgą.

— Ty, a kto to jest? Co to za laska? — spytał siedzący obok nas Sławek.

Byłem zwrócony plecami do drzwi wejściowych. Wychowawczyni miała mi coś odpowiedzieć, lecz pytanie Sławka zaintrygowało wszystkich. Powoli obróciłem się na krześle i momentalnie wstałem.

W drzwiach wejściowych do sali gimnastycznej stała Agnieszka. Ubrana w czarną ołówkową sukienkę za kolano wyglądała wprost zjawiskowo. Wyjątkowo kobieca kreacja idealnie podkreślała zgrabną sylwetkę. Dekolt w kształcie karo podkreślał smukłą szyję i wydatnie eksponował biust. Do tego cienkie cieliste rajstopy i czarne szpilki na wysokim obcasie – kwintesencja elegancji. Stała, rozglądając się po sali.

— To przecież wuefistka Agnieszka! — rozpoznał ją Włodek.

Stałem jak wryty, nie wiedząc, co począć. W jednej chwili, ze zgnuśniałego ponuraka stałem się najszczęśliwszą istotą na Ziemi. Chciałem krzyczeć z radości, by cały świat wiedział, jaki jestem szczęśliwy.

— Ale co ona tu robi? Przecież nie była zaproszona — zauważyła wychowawczyni.

— Myli się pani, była — odparłem i ruszyłem w stronę ukochanej.

Nie widziałem miny wychowawczyni, o tym opowiedział mi później Włodek. Ponoć przez parę chwil stała z rozdziawioną gębą.

Szybko pokonywałem dzielący nas dystans. W połowie drogi zaczepiła mnie znowu ta cholerna Kaśka.

— Sebastian może jednak… — zaczęła.

— Przykro mi, właśnie przyszła moja partnerka — odpowiedziałem wesołym głosem.

Agnieszka dostrzegła mnie i obdarzyła  uśmiechem. Nigdy przedtem nie widziałem jej w tak kobiecej kreacji i umalowanej. Stanąłem krok przed nią i po prostu gapiłem się na nią z fascynacją. Podziwiałem piękne, duże brązowe oczy, rozpuszczone kasztanowe włosy. Subtelny makijaż podkreślał urodę, perfekcyjnie pociągnięta kreska na brwiach, podkręcone rzęsy, czerwona pomadka na ustach, czerwony lakier na paznokciach. Stałem i podziwiałem to cudo, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Zarumieniła się i podeszła do mnie.

— Miałeś rację. Pieprzyć reguły! — szepnęła mi do ucha i pocałowała w policzek.

— Jesteś….. — wykrztusiłem w końcu.

— Ciii, nic nie mów, wszystko będzie dobrze — powiedziała, jak wtedy w utulni i przyłożyła mi palec wskazujący do ust.

Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że wszyscy ucichli i patrzyli na nas. Było to nieco krępujące, a stało się jeszcze bardziej, gdy moi kumple: Włodek, Sławek i Paweł zaczęli bić brawo. Gdy dotarliśmy do naszego stolika, wychowawczyni wciąż jeszcze tkwiła przy nim.

— Pani Agnieszko, może dosiadzie się pani do nas, do grona nauczycielskiego — wypaliła.

— Pani Mario, Sebastian mnie zaprosił i tu jest moje miejsce. Nie przyszłam tutaj z racji bycia nauczycielką.

Reszta moich koleżanek i kolegów, z wyjątkiem tych dwóch pind, dołączyła do braw. Oboje byliśmy cholernie zawstydzeni, na naszych policzkach wykwitły rumieńce.

— No to do poloneza! — zakomenderowała, pozostająca dalej w szoku pani Maria.

— Stary, rządzisz dzisiaj! Szacun! — rzucił Włodek, po czym klepnął mnie w plecy.

Agnieszka odłożyła niewielka kopertową torebkę. Ująłem ją pod rękę i poprowadziłem na parkiet. Wszyscy ustawiliśmy się do poloneza.

— Jesteś wielka — szepnąłem do niej po zakończonym tańcu i ucałowałem delikatną dłoń.

— Miłość to wielka siła. Przekonałam się o tym dzięki tobie — odpowiedziała szeptem.

— Kocham cię, wiesz o tym — nie po raz pierwszy wyznałem jej swe uczucie.

— Ja tez cię kocham i dlatego tu jestem.

Przy stoliku grona pedagogicznego wrzało. Cały czas trwały tam gorączkowe rozmowy. Zajęci sobą, długo nie zwracaliśmy na to uwagi.

— Nie boisz się, że teraz cię tu zjedzą? — spytałem w końcu, wskazując na stolik nauczycielski.

— Walę to. Od września przechodzę do liceum medycznego, znajoma mi to załatwiła. Same dziewuchy w klasach, więc nie masz się czego obawiać. Co oni mi tu mogą? Dupsko obrobić? I tak wiem, że mówią o mnie „stara panna”. Nie pasuje do tych wapniaków.

Puścili wolny kawałek. Poprosiłem ją do tańca.

— Później. Weź tę dziewczynę przez którą skręciłeś kostkę, gdyby nie ona to… — poprosiła.

Wiedziałem co chciała mi przekazać. Podszedłem do Kaśki.

— Zatańczymy? — zapytałem.

Skinęła głową. Po zakończonym tańcu wróciłem do stolika. Zatańczyliśmy z Agnieszką jeszcze parę kawałków. Nie bardzo mogłem przytulać ją przy tych wolnych, już i tak byliśmy na językach wszystkich. Gdy tylko za oknami pociemniało, postanowiliśmy zerwać się z imprezy. Oboje bardzo pragnęliśmy bliskości i czułości, a w takim towarzystwie było o to trudno.

— Dobra, najpierw ty, a potem ja. Czekaj na przystanku — zdecydowała Agnieszka.

Jak zaplanowaliśmy, tak uczyniliśmy. Dołączyła do mnie po kwadransie. Wreszcie mogłem ją namiętnie pocałować.

— I co teraz? — zapytałem, gdy nasyciłem się smakiem jej ust.

— Jedziemy do hotelu, ja stawiam — rzuciła bez ogródek.

Iskrzyło między nami jak cholera, czuliśmy narastające z każdą chwilą podniecenie. Po kwadransie podjechał autobus, po kolejnym staliśmy już przy recepcji.

— Dwa pokoje jednoosobowe. Jeden dla mnie, a drugi dla mojego kuzyna, na jedną noc — kłamała recepcjoniście, kładąc na stoliku dowód osobisty i pieniądze.

Hotel świecił pustkami. Dostaliśmy pokoje na piątym piętrze. Już w windzie zaczęliśmy się pieścić i całować. Boże, jaki byłem wyposzczony! Jak pragnąłem ją objąć, całować, mierzwić włosy! Pachniała cudownie. Wsunąłem dłoń pod sukienkę.

— Pragnę cię! — szepnąłem jej do ucha, a moja dłoń wędrowała coraz wyżej, w stronę łona.

Jak się okazało, wcale nie miała rajstop, pod palcami wyczułem samonośne pończochy zakończone koronką. To jeszcze bardziej mnie podnieciło.

Winda dała sygnał, że dotarliśmy na właściwe piętro. Agnieszka poprawiła sukienkę i wyszliśmy na korytarz. Nasze pokoje sąsiadowały ze sobą.

Zaprosiła mnie do swojego. Gdy tylko przekręciła klucz w zamku, przystąpiłem do działania. To nie było, tak jak w utulni delikatne, przybierające stopniowo na intensywności zbliżenie. Byliśmy siebie spragnieni, niczym dzikie zwierzęta. Wzajemnie pozbawialiśmy się ubrań, co mi sprawiało niemały problem. Motałem się z rozpięciem zamka sukienki, ściągnięciem czarnego koronkowego biustonosza. Pomogła mi, widząc moją nieporadność. W końcu porozrzucane ciuchy leżały na podłodze. Stanąłem przed nią całkiem nagi, a ona tylko w samonośnych pończochach.

— Boże, jesteś jeszcze piękniejsza niż wtedy — stwierdziłem, wcale nie kłamiąc.

— Choć, pragnę ciebie — wyznała lubieżnie i zacisnęła palce wokół sterczącego członka.

Powaliła mnie na tapczan. Zauważyłem, że trzyma coś w drugiej dłoni.

— Dopóki nie osiągniesz pełnoletności, to ja rządzę w tej kwestii — stwierdziła, i tak jak wtedy w utulni usiadła na mnie.

Nie miałem nic przeciwko, miała w tych sprawach większe doświadczenie. Teraz dojrzałem, że rozpakowywała prezerwatywę.

— Nie chcę mieć jeszcze dzidziusia, a mam dni płodne — oznajmiła i sprawnie nałożyła mi kondoma.

Kochaliśmy się szaleńczo. Zatykała sobie usta dłonią, by tłumic jęki rozkoszy. Była tam, na dole cholernie wilgotna, a jej sutki tak nabrzmiałe, jakby miały zaraz pęknąć. Nakierowała moja dłoń na łechtaczkę.

— O tak, tak chcę — szepnęła i pokazała, jak mam stymulować ten organ.

Jęczałem i wyłem z rozkoszy. Tłumiła moje krzyki ręką, w końcu pochyliła się tak, że mogliśmy całować się w usta. Szaleńczo ruszała biodrami na wszelkie strony, pochwa pulsowała wokół penisa.

Doszła pierwsza. Znów wygięła ciało w łuk, a potem wstrząsnęła nią seria dreszczy. Zmęczona opadła na mnie. Teraz to ja zacząłem szybciej poruszać biodrami. Moje spełnienie wciąż jeszcze nie nadeszło.

— Ja już, o niee, taaak… — jęczała zakrywając usta dłonią.

Przeżywała chyba kolejny orgazm, bo wiła się, jak rażona prądem. Oczy miała zamknięte, zagryzała wargi.

Ruchy nie były aż tak silne, znajdowałem się w końcu pod nią, lecz po chwili również osiągnąłem ekstazę. Nasze serca biły w szalonym rytmie, a Agnieszka nie panowała nad tym, co robiła. Kąsała delikatnie moją szyję, a paznokcie wbiły się w barki. Przeżywszy ten nieziemski, dziki i szalony akt, leżeliśmy obok siebie wyczerpani. Wyciągnąłem penisa z pochwy i zdjąłem prezerwatywę.

— Boże, jesteś niesamowity! Nigdy nie miałam jednego orgazmu za drugim, to było cudowne – stwierdziła, wciąż jeszcze dysząc.

— To ty jesteś niesamowita. Za każdym razem, gdy się kochamy jest inaczej ale zawsze cudownie.

Pocałowała mnie w usta, a potem złożyła mi głowę na ramieniu. Zacząłem głaskać jej włosy.

— Przychodząc na imprezę zrobiłaś mi najpiękniejszy prezent w życiu. Gdybyś się nie pojawiła to ja bym… — rozpocząłem.

Przyłożyła mi palec do ust.

— Nie kończ. Przyszłam, bo cię kocham — oznajmiła, patrząc na mnie przepięknymi brązowymi oczyma.

Widać w nich było, że nie kłamie. Znów zaczęliśmy się namiętnie całować, a czułe wyznania padały wielokrotnie z naszych ust.

— Wiesz, że muszę po północy iść do domu — przypomniałem.

— Wiem. Będę tęsknić — odparła.

Leżeliśmy wtuleni w siebie, słuchając bicia naszych serc. Usnęła w moich ramionach. Ja nie mogłem zmrużyć oka, patrzyłem więc na tę cudowną istotę i myślałem o tym, jakim to  jestem niesamowitym szczęściarzem.

Przed północą zostawiłem ją śpiącą i przez nikogo niezauważony opuściłem hotel. Recepcjonista kimał w najlepsze na złączonych fotelach.


EPILOG

 

Rok później, dokładnie w rocznicę naszej przygody w górach, dwoje turystów, nastoletni chłopak i dwudziestoparoletnia kobieta, trzymając się za ręce zmierzało tym samym szlakiem w stronę utulni. Z daleka było widać, że są w sobie zakochani. Co jakiś czas zatrzymywali się i całowali namiętnie.

— Sebastian, mam nadzieję że nikogo tam nie zastaniemy?

— Agniecha, jak ktoś już tam będzie lub dotrze potem, zrobimy sobie trójkącik.

— Świnia i zboczeniec! — odparła i znów zaczęli się całować.

Ten rytuał powtórzyliśmy trzykrotnie. Zawsze tego dnia udawało nam się wyrwać na krótki wypad do Czechosłowacji, w to nasze miejsce, gdzie przeżyliśmy swój pierwszy raz. Na burze nie natknęliśmy się jednak nigdy. Kochaliśmy się tam w utulni i w ten sposób obchodziliśmy kolejne rocznice naszej miłości.

Dlaczego tylko przez trzy lata? — zapytacie, Drodzy Czytelnicy. Już spieszę z odpowiedzią.

Gdy tylko osiągnąłem pełnoletność, ożeniłem się z moją wybranką. Wzięliśmy ślub cywilny, nikt nie mógł mi tego zabronić. Na przekór moim i jej rodzicom, sformalizowaliśmy związek, którego nigdy nie akceptowali.

Obojgu nam nie było łatwo. W szczególności, gdy podjąłem decyzje, by w drugiej klasie technikum przenieść się do liceum zawodowego. Nadal wiązałem swoje plany z wojskiem, a o rok krótsza nauka w liceum pozwoliła mi wcześniej rozpocząć szkołę wojskową.

Świadkami na naszym ślubie byli: nauczyciel PO, jedyny, który stanął po stronie Agnieszki, gdy ta musiała zmierzyć się ze zniesmaczonym gronem pedagogicznym, oraz jej kuzynka.

Skromne przyjęcie w podrzędnej restauracji dla kilku osób, to było nasze wesele. Nie mogąc znieść ciągłego ujadania rodziców, wynajęliśmy niewielką kawalerkę na obrzeżach miasta. W czwartą rocznicę Agnieszka była już w ciąży. Nie ryzykowaliśmy wypadu do utulni, zamiast tego cieszyliśmy się owocem naszej miłości.

Porzuciłem marzenie o szkole oficerskiej. Cztery lata skoszarowania z przepustkami na weekend były nie do przyjęcia. Chciałem być obecny przy wychowywaniu naszej pociechy. Po maturze wybrałem rozwiązanie pośrednie: dwuletnią szkołę chorążych.

Po złożonej przysiędze, gdy wróciłem do naszej kawalerki, czekała na mnie prześliczna córeczka, Lidia. Była kropla w kroplę podobna do mamy.

Dwa lata Chorążówki minęły szybko i skierowany zostałem do odległej miejscowości na zachodzie Polski. Tak po prawdzie, to sam tę miejscowość wybrałem, kończąc naukę z wysoką lokatą otrzymałem taką możliwość.

Daleko od rodzinnych stron, lecz ze służbowym mieszkaniem na start, zaczęliśmy nowy rozdział życia. Sami, bez niczyjej pomocy, przezwyciężając wszelkie przeciwności losu, staliśmy się silniejsi.

Ktoś powie, że pierwsza miłość to nic nieznaczące uczucie, taka choroba, którą każdy przechodzi, że nic z tego nie będzie. Jeśli w dodatku pierwszą miłością okaże się romans ucznia z nauczycielką, to już w ogóle szans na powodzenie brak.

 

A przecież to nieprawda. Jesteśmy tego najlepszym przykładem, trwając w związku już dwadzieścia pięć lat. Mamy dwójkę dorosłych już teraz dzieci. Młodszy syn, Radek, urodził się cztery lata po Lidce. Agnieszka na etacie zastępcy dyrektora w miejscowym liceum i ja, kapitan Wojska Polskiego po dwóch zagranicznych misjach. Tak, udało mi się ukończyć szkołę oficerską już jako chorąży, istniała taka opcja i z niej skorzystałem.

Wybudowaliśmy niewielki dom na wsi. Rodzice po paru latach zmienili nastawienie, widząc, że nasza miłość przetrwała próbę czasu.

Naszą utulnię już dawno rozebrano. Podczas jakiegoś huraganu spadły na nią drzewa, doszczętnie rujnując budowlę. Ona została zniszczona, nasza miłość trwa do dzisiaj i żadna burza, nie jest w stanie jej zniszczyć.

Choć gdyby nie ta burza wtedy i zwichnięta kostka…

248
bd/10
Podziel się ze znajomymi

Jak Ci się podobało?

Średnia: 0/10 (0 głosy oddane)

Pobierz powyższy tekst w formie ebooka

Komentarze (0)

Teksty o podobnej tematyce:

pokątne opowiadania erotyczne
Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.

Pliki cookies i polityka prywatności

Zgodnie z rozporządzeniem Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r (RODO). Potrzebujemy Twojej zgody na przetwarzanie Twoich danych osobowych przechowywanych w plikach cookies.
Zgadzam się na przechowywanie na urządzeniu, z którego korzystam tzw. plików cookies oraz na przetwarzanie moich danych osobowych pozostawianych w czasie korzystania przeze mnie ze stron internetowej lub serwisów oraz innych parametrów zapisywanych w plikach cookies w celach marketingowych i w celach analitycznych.
Więcej informacji na ten temat znajdziesz w regulaminie serwisu.