Zamglone miasto (I)
18 listopada 2022
54 min
Poniższy tekst znajduje się w poczekalni!
To opowiadanie stanie się być może pierwszym z serii, lecz z pewnością jest już pierwszym moim w ogóle. Mam nadzieję, że po przeczytaniu go dopadnie Was pragnienie, by ponownie wrócić ze mną do Cavetown w niedalekiej przyszłości. Tymczasem… Miłej lektury.
Nagłówek pożółkłej, wyblakłej gazety głosił „Tajemnica wiecznej mgły nad miasteczkiem Cavetown”. Jako dziecko czytałem ten artykuł tyle razy, że mógłbym wyrecytować go z pamięci. Zawsze interesowała mnie głównie wzmianka o zagadkowym odkryciu archeologów… Rzekomo to od niego wszystko się zaczęło. Dawna osada we wnętrzu jaskini… Przyznacie pewnie, że to niecodzienne odkrycie. Szczątki mieszkańców, budynki, rzeczy codziennego użytku… To wszystko datowane na setki lat wstecz i zachowane w niemal idealnym stanie.
Cavetown stało się sławne… Bardzo sławne. Lokalsi przezwali odkrytą osadę amerykańskim Machu Picchu i w ten właśnie sposób próbowali je promować turystycznie. Los jednak miał dla Cavetown inne plany. Z dnia na dzień od wiekopomnego odkrycia nad miasteczkiem zaczęła gęstnieć potężna mgła. Z początku nie wydawało się to niczym dziwnym, ot taki urok nadmorskich miejscowości. Mijały jednak tygodnie, a biała jak mleko nieprzejrzysta zasłona, zamiast zanikać, rozgościła się na dobre. Jakby tego było mało, osoby przyjezdne zwracały uwagę na to, że im dłużej przebywają w miasteczku, tym dziwniej się czują.
Dopytywani o szczegóły wspominali o rozpaleniu, dreszczach i pewnych wstydliwych sprawach, o których nie chcą rozmawiać. Lata później o Cavetown siłą rzeczy zapomniano. Wokół miasteczka narosło wiele legend o ludziach, którzy wracają stamtąd odmienieni na gorsze albo nie wracają w ogóle…
Ta dziecięca fascynacja Cavetown z pewnością ukształtowała moją przyszłość. Teraz na dużo świeższym, pachnącym papierze mogę przeczytać inny napawający mnie dumą nagłówek „Kolejny sukces niesamowitego małżeństwa archeologów”. Times wydrukował to na pierwszej stronie. Zdobiło ją nasze zdjęcie. Uśmiechnięci wskazujemy na grobowiec odkryty w gęstym buszu Amazonii.
Wstaję z werandy, a następnie żwawym krokiem pokonuję salon i korytarz, by dotrzeć do dużej, jasnej kuchni po drugiej stronie domu. Elisabeth właśnie kroi cebulę. Łapie ją za biodra, a ona wydaje z siebie słodki pisk zaskoczenia.
– Przepraszam skarbie… Nie chciałem Cię przestraszyć.
– Nie wydaje mi się – odparła rozbawiona, a następnie zostawiając nóż na blacie, sięgnęła dłonią za plecy, zawieszając się na moim karku.
– Nawet krojąc cebulę, pachniesz przecudownie.
Moje dłonie już wykonały ruch w kierunku jej masywnych, dojrzałych piersi, a usta zajęły się całowaniem szyi.
– Powiedz mi lepiej, co tam piszą w gazecie… Zakładam, że nie przyszedłeś tutaj jedynie kochać się na kuchennym blacie – jej słowa wyrwały mnie z transu.
– Jesteśmy na pierwszej stronie Times’a – wyszeptałem do jej ucha, co spowodowało, że otwarła szeroko oczy i utytłanymi w warzywach dłońmi wyrwała mi gazetę z rąk.
Odwróciła się twarzą do mnie, kartkując egzemplarz. Przeczytała ledwie kilka zdań, nim rzuciła go na stół i wróciła w moje czułe objęcia. Przywarłem wargami do jej ust, które uwielbiałem od ostatnich 10 lat. Nagle zadzwonił telefon.
Żona z uśmiechem od ucha do ucha podniosła słuchawkę i po krótkim „halo? Tu dom Państwa Stevens, z kim mam przyjemność?” oddała mi go, bezgłośnie szepcząc, że dzwoni mój dawny kolega… Charles.
– Halo? Co tam Charlie? Kopę lat! – egzaltowany nastrój Eli widocznie udzielił się także i mnie.
– Cześć John… A jakoś leci. Nie uwierzysz, co się stało…
– Co takiego Charles? – pytając, pokazałem Eli głupkowatą minę, co w widoczny sposób ją rozbawiło.
– Ona opada, John… Mgła nad Cavetown…
W tym momencie poczułem, jakbym przeniósł się w zupełnie inne miejsce. W ogóle nie słyszałem dalszych słów Charliego. Nie widziałem swojej żony. Znów byłem małym dzieckiem, które siedząc na strychu u swoich dziadków, czyta wytarty nagłówek pożółkłej gazety.
– Halo John? Jesteś tam?- jego pytanie sprowadza mnie do chwili obecnej. Dostrzegam zaniepokojoną twarz Eli.
– Tak Charlie… Powiedz… Kto jeszcze o tym wie?
– Jesteś pierwszy. Załatwiłem to, ale musisz się spieszyć. Zdajesz sobie sprawę, że za tydzień zaroi się tu od…
– Będziemy tam z Eli pierwszym samolotem- przerwałem mu.
– Na taką odpowiedź właśnie liczyłem! Rany… 87 lat… Rozumiesz to?
– Tak stary… To niesamowite. Muszę kończyć. Do zobaczenia na miejscu.
– Miłego lotu!
Po tych słowach się rozłączyłem. Nie mogąc opanować emocji, znów wepchnąłem język między wargi Eli. Musiała mnie siłą odpychać, by dowiedzieć się, o co chodzi.
2 godziny później mieliśmy już wszystko spakowane. Co chwila któreś z nas wisiało na telefonie. Trzeba było zamówić dodatkowy sprzęt na miejsce, zarezerwować lot i nocleg, a przede wszystkim odłożyć wszystkie spotkania, które były już zaplanowane na najbliższy czas. W tle rozbrzmiał dźwięk dzwonka do drzwi.
– Otworzysz? To pewnie Holy – rzuciła Eli, robiąca pięć rzeczy jednocześnie.
To faktycznie była ona. 19-letnia ładna dziewczyna o drobnej posturze i łagodnym usposobieniu. Zawsze pomocna, także i tym razem zgodziła się zająć naszym psiakiem pod nieobecność właścicieli.
– Dzięki Holy… Jak dobrze, że Cię mamy – rzuciłem od razu, zapraszając ją do środka.
– Nie ma sprawy. Uwielbiam tego psiaka- odpowiedziała szeroki promiennym uśmiechem.
– Żarcie jest na stoliku w kuchni. Powinno ze spokojem wystarczyć. W razie co jesteśmy pod telefonem- mówiłem w pośpiechu, wyciągając już na zewnątrz walizki. Właśnie podjechał transport.
– Panie Stevens…
Kiedy się odwróciłem obiema dłońmi jakby z lekką nieśmiałością i delikatnością obejmowała drzwi wejściowe wpatrzona we mnie hipnotyzującym wzorkiem.
– Proszę na siebie uważać… – dokończyła, uśmiechając się słodko.
– Obiecuję, że wrócimy cali i zdrowi…
Podróż samolotem minęła mi na nerwowym wyczekiwaniu chwili, w której nareszcie na własne oczy ujrzę moje wymarzone miejsce na Ziemi. Właśnie wlecieliśmy w mgłę, kiedy…
– Heeej… Nie ściskaj tak mocno… – odezwał się rozbawiony głos Eli i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że nasze dłonie są splecione.
– Przepraszam skarbie… Po prostu marzyłem o tej chwili od ponad 20 lat…
– Mam być zazdrosna o tę zamgloną mieścinę? – rzuciła rezolutnie, po czym jej delikatne palce z mojej twarzy przeniosły się na krocze i mocno ścisnęły pęczniejący między nogami kształt.
– Nie… W żadnym razie skarbie… Jesteś miłością mojego życia.
– Dobra odpowiedź… – skwitowała, patrząc mi prosto w oczy, a kąciki jej ust uśmiechnęły się w niegrzecznym grymasie – … idę do toalety – dokończyła, puszczając do mnie oczko.
Przez moment gapiłem się jeszcze na miejsce, które przed chwilą zajęte było przez moją seksowną 30-letnią żonę. Choć nie można zarzucić jej bycia pruderyjną, to jednak nie przyzwyczaiła mnie do akcji tego typu. Kto jednak odmówiłby w takim momencie…
Długo się nie zastanawiając, poszedłem śladem Eli. Zdołałem jeszcze zauważyć, jak kręcąc tyłkiem, wchodzi do kabiny. Tuż przed samym progiem posyła mi całusa. Co do chuja?
Byłem już twardy na samą myśl. Mając nadzieję, że nikt tego nie widzi, przyspieszyłem kroku, jakby nie było chwili do stracenia. Wszedłem do środka, zamykając za sobą drzwi. Przez moment patrzyliśmy na siebie jak wtedy gdy dziesięć lat temu rozebraliśmy się nawzajem podczas najpiękniejszej nocy naszego życia. W jej niebieskich oczach widzę ten sam żar. Kruczoczarne włosy wydłużyły się znacznie, opadając falami na jej piersi. Mówiłem jej, że w takich jest jej najładniej. Jej ząbki wgryzały się w dolną wargę pełnych, czerwonych ust. Czy pomalowała je właśnie przed chwilą?
– Proszę, proszę… Toż to słynny profesor Stevens… – słysząc to, głośno przełknąłem ślinę. Nie byłem w stanie poruszyć się choćby o centymetr. Jej twarz hipnotyzowała mnie, ale było coś jeszcze. Nie wierzę w takie rzeczy, ale w tym momencie mógłbym zaryzykować, że otaczała nas specyficzna aura, która udzielała się zwłaszcza mojej Eli.
Oparła dłonie na mojej klacie i mocno pchnęła na drzwi chichocząc przy tym jak nastolatka.
Schodziła coraz niżej, wodząc palcami po mojej koszuli. Znów zagryzła wargę, kiedy jej dłoń znalazła się na wybrzuszeniu moich spodni.
– A co to Panie Stevens? Czy to moja wina? – spytała tak słodko, że w niekontrolowany sposób wypuściłem z ust nagromadzone powietrze.
Objęła ustami materiał moich spodni i czule je pocałowała, przejeżdżając wargami po całej szerokości napęczniałego do granic penisa, boleśnie opiętego przez spodnie.
Eli odsunęła głowę delikatnie w tył i znów spojrzała tak niegrzecznie… z taką żądzą w oczach…
– Wiem, jak Panu pomóc Panie Stevens…
Nie zwlekała. Odpięła guzik i rozpięła rozporek. Spodnie długo nie utrzymały się na biodrach.
Wciąż patrząc mi w oczy, wystawiła języczek i lubieżnie się oblizała, po czym z adoracją przejechała nim po ciasno przylegającym do drąga materiale bokserek. Znów zachichotała, kiedy śliczne białe ząbki zatopiły się w dolnej wardze.
Jej dłonie chwyciły za gumkę i szarpnęły w dół. Jej oczy zapłonęły, kiedy twardy jak skała fiut, sprężynując, uderzył ją w brodę.
W udawanym wyrazie zdziwienia malujące się na jej twarzy było coś obcego, ale nakręcającego mnie do granic.
– Panie Stevens… To chyba będzie trudniejsze niż myślałam… – uśmiechnęła się szeroko i od razu tymi czerwonymi, pełnymi wargami objęła główkę, ssąc ją i pieszcząc językiem.
– Mm – wydała z siebie cichy pomruk, a ja aż stęknąłem, czując co ta napalona kotka, robi ze mną na dole.
Otwarła usta szerzej i wzięła go głęboko, unosząc kąciki ust. Wróciła wargami po całym trzonie i mlaskiem złączyła usta.
– Mmmm – kolejny pomruk i lubieżny uśmieszek. Wyprężyła się, dotykając moich ud.
– Ma Pan smacznego kutasa Panie Stevens… – powiedziawszy to, oblizała ostentacyjnie wargi.
W tym momencie rozległ się komunikat:
– Proszę pasażerów o powrót na miejsca… Zbliżamy się do celu. Za moment rozpocznie się podejście do lądowania.
– Witaj Cavetown… – pomyślałem.
Co prawda do Cavetown z miejsca, w którym wylądowaliśmy, było jeszcze 100 km jazdy samochodem, ale piękna pogoda panująca w okolicach lotniska pozwalała wierzyć, że Charlie nie zmyśla. Powitał nas serdecznie przed budynkiem i zabrał bagaże do swojego busa.
– Przyznaj się stary, że zmyśliłeś to wszystko, aby nas tutaj ściągnąć w odwiedziny – zażartowałem, co podchwycił sam adresat.
– Masz mnie… Teraz jesteście skazani na dwa tygodnie chlania w moim towarzystwie.
Mijały kolejne kilometry. Z radia sączyły się lokalne przeboje, a my opowiadaliśmy sobie historie z przeszłości. Charlie i ja znamy się od dziecka. Tym, co pozwoliło przetrwać naszej znajomości, była fascynacja zamglonym miastem, która przeżyła nawet przeprowadzkę rodziny Charliego w pobliże osnutej mitem miejscowości. Obiecał mi, że będę pierwszą osobą, do której zadzwoni, gdy mgła opadnie.
Kiedy wjechaliśmy na szczyt wzgórza, a przed nami otworzył się bajeczny widok na urokliwą nadmorską miejscowość, ciągnącą się aż do stromego klifowego wybrzeża wiedziałem, że Charlie dotrzymał słowa. To było Cavetown… Słoneczne Cavetown.
– No stary… Nie kłamałeś – odezwałem się w końcu po dłuższej chwili oniemienia.
– Jak pięknie… – wygłosiła zachwycona Eli.
Dojazd do wzgórza był w zasadzie ostatnim zwartym odcinkiem asfaltu. Musiały nam więc wystarczyć szutrowe drogi, które gdzieniegdzie zapadały się od nadmiaru wilgoci zgromadzonej przez te wszystkie lata. Z trudem udało nam się dojechać na miejsce. Byliśmy szczęśliwi i podekscytowani. Dodatkowo samo miasteczko Cavetown sprawiało wrażenie jakby zatrzymanego w czasie. Budownictwo wciąż w głównej mierze opierało się na drewnie. Głównym środkiem lokomocji mieszkańców były ich własne nogi, a robiąc małe tournée po okolicy, naliczyliśmy może 6 samochodów…
Pomimo to odnieśliśmy wrażenie, że miasteczko jest w dużej mierze samowystarczalne. O łączności ze światem z tego miejsca mogliśmy zapomnieć. Nie było telefonów, a tym bardziej internetu. Dzięki temu kluczowemu aspektowi wieść o rozstąpieniu się mgły nie poszła od razu w świat. Gdybyśmy chcieli gdziekolwiek zadzwonić, musielibyśmy jechać te 100 km z powrotem. Za to były do dyspozycji różnorodne usługi. Jedzenie dostarczano co jakiś czas z głębi lądu lub jedzono to, co samemu się wyhodowało. Istniała możliwość skorzystania z usług szewca, fryzjera czy nawet tatuażysty, który miał swój sposób by wykonywane przez niego wzory, zdobiły ciało przez zaskakująco długi czas.
Charlie zdążył spędzić z tymi ludźmi już kilka dni. Dowiedział się, że przez te wszystkie lata o dziwo bardzo prężnie działała w tym miejscu poczta. Z bliżej nieokreślonych przyczyn ludzie, zamiast odwiedzać się w domach, słali do siebie listy. Jakby bali się wychodzić z domu… Listonosz czasem po kilka razy w ciągu dnia chodził z jednej ulicy na drugą, będąc swoistym pośrednikiem w korespondencji. Co ciekawe nawet sprawa z lekarzem w tym miasteczku jest dość zagadkowa. Nikt nie wie, gdzie ów lekarz mieszka. Kiedy jest potrzebny, po prostu się pojawia.
Nasz towarzysz zaznajamia nas z człowiekiem prowadzącym jedyny pensjonat w Cavetown. To 73-letni już George Blitz. Sympatyczny staruszek stroni od opowiadania nam o życiu w mieście mgły, ale z wielką ciekawością wypytuje o nasze małżeństwo. Peszy nas to nieco, więc czym prędzej melduje nas w jednym z pokoi na drugim piętrze i zostawia samym sobie.
Nie tracimy czasu. W pół godziny później uzbrojeni po zęby w pędzle, aparaty fotograficzne i notatniki jedziemy z Charliem do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Oto i ona… Jaskinia w Cavetown. Biorę głęboki wdech i wchodzę. Każdy krok, który stawiam w jej wnętrzu, jest dla mnie doniosłością porównywalną ze stąpaniem po Księżycu. Czas nieco pokrzyżował nam jednak szyki. Eksplorowaliśmy korytarze, uważając na to, by nie zgubić drogi powrotnej. Niestety pierwszy wypad okazał się istotny tylko o, tyle że wykluczyliśmy kilka potencjalnych ścieżek. Całkiem możliwe, że droga została przez ten czas znów zasypana i będziemy musieli mocno się napocić, by znów się do niej dostać. Charlie nieco uspokoił mnie faktem, że jeśli będzie trzeba, to załatwi nam każdy niezbędny sprzęt.
Teraz musieliśmy jednak zawrócić. Tego wieczora nieco osłabiony entuzjazm miało nam pomóc rozbudzić na nowo małe spotkanie przy alkoholu w lokalnej knajpie.
Eli wystroiła się w granatową sukienkę, która pięknie podkreślała jej wąską talię i obfity biust. Podszedłem do niej, kiedy dobierała kolczyki.
– Może wpierw dokończymy to, co zaczęliśmy? – wyszeptałem do jej ucha i zacząłem obcałowywać jej szyję.
– John… Proszę Cię nie teraz… – zaśmiała się, choć był to śmiech zdecydowanie dojrzalszy… To była ta Eli, do której byłem przyzwyczajony.
Moje dłonie objęły ją w talii. Jedna z nich zsunęła się miedzy jej nogi. Weszła pod sukienkę, a Eli wydała z siebie ciche westchnienie.
– Nie wiem, co wtedy we mnie wstąpiło John… Proszę… To nie pora…
Uszanowałem jej wolę i zaczekałem na zewnątrz, zostawiając ją krótkim, lecz pełnym czułości pocałunkiem. Kiedy do mnie dołączyła, spleceni palcami ruszyliśmy do „Baru Jaskiniowców”, jak głosił szyld umieszczony nad wejściem do budynku. Zaryzykuje stwierdzeniem, że przedłużające się spojrzenia, którymi obdarzyli nas nieliczni goście, były zasługą mojej żony. Tej nocy Elisabeth błyszczała niczym gwiazda.
Charlie machnął do nas ręką, nie marnował czasu. Na stole stała już jakaś flaszka wraz z trzema towarzyszącymi jej kieliszkami.
– Wow – rzucił krótko Charlie, wgapiając się w bufory mojej żony… Choć pewnie miał na myśli całokształt.
– Rozumiem, że wybrałeś za nas – stwierdziłem, wskazując na butelkę.
- Tak po prawdzie… To jedyny alkohol, jaki tu mają… Co nie zmienia faktu, że jest przepyszny – puścił oczko.
– Hmmm… A jak nazywa się ten lokalny specjał? – zaangażowała się Eli.
– Mgiełka…
Charlie rozlał nam pierwszą kolejkę. Toast mógł być tylko jeden. Za bezchmurne Cavetown.
Atmosfera w barze zrobiła się głośniejsza. Alkohol nie był specjalnie mocny, ale z niepokojem odkryłem, że po kolejnych trzech rundkach poczułem się tak jak w samolotowej kabinie. Spojrzałem na Eli, która właśnie z fascynacją słuchała, jak Charlie opowiada jedną z naszych wspólnych przypałowych akcji z czasów liceum.
– … I wtedy Twój wielce szanowny mąż przeskoczył przez ogrodzenie. Pech chciał, że pies Pana Tuckera to nie był przedstawiony na tabliczce husky, a najprawdziwszy Rottweiler. Eli parsknęła śmiechem, kładąc dłoń na moim ramieniu.
– Mnie nie było wtedy do śmiechu- wtrąciłem się, udając oburzenie.
– Ale za to nigdy nie widziałem Cię biegnącego tak szybko…
– Wypijmy za najszybszego archeologa w dziejach – wtórowała Eli.
– Boisz się wyznać, że sam nie miałeś jaj, żeby przeskoczyć – odparłem, również podnosząc kieliszek.
Kiedy Charlie wychylił swój, poczuł potrzebę, by odpowiedzieć.
– Zapewniam Cię, że moje jaja są na swoim miejscu. Chcesz zobaczyć?
– Ja chcę – wtrąciła Eli, nie dając mu nawet dokończyć. Zaśmiała się niemal od razu potem, ale dostrzegłem, jak przez te króciutką chwilę ciszy przygryzała dolną wargę.
– Ooookej musimy się zbierać. Ta Pani ma ewidentnie dość – zarządziłem, wstając od stolika.
– Noc jeszcze młoda skarbie, zostańmy.
Jej dłoń wylądowała na moim biodrze. Spojrzałem jej prosto w oczy i wiedziałem, że nie patrzę w te same, w które wpatrywałem się godzinę temu. To oczy samolotowej Eli…
Sięgnąłem po jej podbródek i stanowczym tonem zarządziłem.
– Idziemy.
– Tak jest… – odparła po chwili, a jej śliczne białe ząbki znów seksownie wbiły się w dolną wargę.
– Dziękujemy Ci Charlie za tę flaszkę i za spotkanie. Następnym razem to ja stawiam – odparłem na odchodne.
– No ja myślę – odparł z zawadiackim uśmieszkiem.
Eli objęła Charliego na do widzenia i pocałowała go w policzek.
– Pa Charlie… Do jutra
Jej dłoń wylądowała na moim biodrze. Spojrzałem jej prosto w oczy. Idąc do pensjonatu, nie mogłem zapanować nad swoimi pragnieniami. Co się z nami dzieje?
Moja dłoń z jej pleców przesunęła się na tyłek i mocno zacisnęła palce na prawym pośladku. Eli jęknęła.
– Och John… Nie przestawaj.
Po chwili stanęła na wprost mnie i przywarła ustami do moich warg. Staliśmy na środku ulicy.
– Weź mnie tu i teraz – szepnęła na ucho.
Zachowałem jednak na tyle rozsądku, by zajmując ją swoimi ustami podnieść jej nogi na wysokość własnych bioder i w ten sposób szybko przebiec do pensjonatu. Wciąż obecny przy ladzie recepcyjnej staruszek szczerzył zęby w uśmiechu, widząc nas w tym stanie i takim pośpiechu. Nie powiedział jednak ani słowa.
Wpadliśmy do pokoju jak para głodnych zwierząt… głodnych siebie nawzajem. Eli zeskoczyła z moich bioder i pchnęła mnie na łóżko. Szybkim ruchem zdjęła z siebie sukienkę. Dopiero teraz zauważyłem, że nie założyła bielizny.
Wskoczyła na mnie jak kotka i zębami zaczęła szarpać za guzik spodni znów przy tym, śmiejąc się rezolutnie jak małolata. Chwilę potem podeszła wyżej i polizała mnie po szyi.
– Dlaczego nie pozwoliłeś mi zobaczyć jego jajek…? Bałeś się, że mi się spodobają?
Jeśli chciała mnie wkurwić, to jej się udało. Natychmiast szarpnąłem za jej włosy do tyłu.
– Och, tak… Pokaż mi, kto tu ma władzę… – powiedziała przez zęby, a ja od razu ustami dopadłem do jej boskich piersi.
Z miejsca wgryzam się w prawy sutek, na co Eli odpowiada przeciągłym sykiem. Cofam twarz, by uderzyć w jej pierś z całą mocą. Przestaje nad sobą panować. Nie mam pojęcia co się ze mną dzieje. Znów jestem twardy ja skała, a moja druga połówka to czuje i zaczyna jeździć swoją nagą, mokrą już cipką brudząc moje spodnie.
– Błagam skarbie… Zerżnij mnie – szepcząc, ugryzła mnie w ucho.
Sięgnąłem do spodni i odpiąwszy guzik, szybko poradziłem sobie z rozporkiem. Wtedy ona wkroczyła do akcji. Z ogniem w oczach szarpiąc za spodnie i zsuwając je w dół. Ten sam los w chwilę później spotkał moje bokserki. Nie poznawałem jej, ale w takim stanie mało mnie to obchodziło. Ona również miała, co chciała. Kutas wystrzelił i ustabilizował się w pionie, a ona machinalnie wzięła go do ust po same jaja. Nigdy wcześniej nie wzięła go tak głęboko. Teraz po prostu znikał w jej gardle raz za razem. Pędzlowała go jak zawodowa lodziara…
– O, kurwa… – westchnąłem, łapiąc za jej włosy i dociskając głowę do krocza. Chciałem ją przytrzymać, aż zacznie się krztusić i wyrywać, abym ją puścił, ale ona… potulnie czekała. Zaczęła się krztusić z gardłem nabitym na pal po same kule. Jej ciało przeszły konwulsje, a twarz wyraźnie zbladła. Nie było żadnej rozpaczliwej próby, by to przerwać. Chciała mieć chuja w gardle, choćby miała się tutaj udusić.
W końcu mocno szarpnąłem, a równocześnie z jej warg pociekła gęsta struga śliny. Zakasłała kilka razy i uspokoiła oddech. Chwyciłem ją obiema dłońmi za włosy i podniosłem, żeby spojrzeć prosto w te śliczne niebieskie oczy. Z brody ciekła jej potężna struga śliny. Uśmiechnęła się do mnie lubieżnie i bez słowa wsiadła na moją twardą męskość. Jęknęła głośno jakieś 3 cm od mojej twarzy, nabijając się głęboko na sterczący pal. Jej jęki były coraz częstsze i głośniejsze. Jej cipka przyjmowała coraz więcej centymetrów mojej nabitej osiemnastki. Za którymś razem pochłonęła mnie w całości i od tego momentu każdy kolejny kończył się potężnym mlaskiem moich jaj o mokrą jak ścierka muszlę.
Cycki tańczyły seksownie na jej ciele. Chwyciłem za nie i mocno ścisnąłem. Ugniatałem je, podczas gdy Eli ujeżdżała mnie jak dzika. W końcu nie wytrzymałem.
– Dojdę skarbie…
Zeszła ze mnie z prędkością błyskawicy i znów wzięła go w usta, przyjmując cały ładunek… Połykając każdą kroplę. Opadła na moją klatę bez sił i tak zasnęliśmy.
Kiedy się obudziłem, już dawno było po świcie. Bardziej niż ten fakt zaniepokoił mnie brak Eli w naszym łóżku. Pospiesznie zarzuciłem na siebie jedynie bokserki i przeszedłem do kuchni. Odetchnąłem z ulgą, widząc ją odwróconą twarzą do okna z kubkiem kawy przy ustach.
– Tu jesteś skarbie… Trochę się spóźniliśmy – powiedziałem, witając się z nią na misia.
– Przepraszam… Jest mi tak okropnie wstyd za…
– Cii… Wszystko w porządku… Od dzisiaj po prostu unikamy mgiełki czy jakiegokolwiek innego lokalnego gówna.
Uśmiechnęła się i odwróciła głowę w moją stronę. Od wczoraj widocznie nie była jeszcze w łazience, bo makijaż miała rozmyty po całej twarzy.
– Skarbie… Idź, przejrzyj się w lustrze – rzuciłem żartobliwie. Nie musiałem nawet wyjaśniać jej po co, bo po dwóch sekundach już tam była.
– Cholera… Wyglądam jak szop, haha… – usłyszałem, nalewając sobie nadmiar kawy, jaki pozostał w dzbanku. Wyjrzałem przez okno zmotywowany, by dzisiaj znaleźć tę przeklętą osadę,
Szliśmy równym krokiem. Dzisiaj bez Charliego. Oboje byliśmy nieco zawstydzeni tym wszystkim, co działo się wczoraj. Około godziny 12:00 dotarliśmy do wejścia. Tym razem naszym celem był zachodni korytarz. Brnęliśmy w głąb niego całkiem sprawnie. Mijały niestety godziny, a my nadal mieliśmy poczucie, że chodzimy w miejscu. W pewnym momencie nadepnąłem na obluzowany kamień, a kiedy ten z łoskotem potoczył się w głąb jaskini, odsłaniając niewielką szparę, przez którą do korytarza wpadła wiązka intensywnie żółtego światła. Momentalnie zabrakło mi tchu. Spojrzałem na moją Eli, która odpowiedziała mi szerokim zdziwionym uśmiechem. Kiedy nachyliłem się, by spojrzeć przez szczelinę, ujrzałem to… Amerykańskie Machu Picchu jak chcieliby tego jego mieszkańcy, wreszcie wyjrzało na światło dzienne, a łzy pociekły po moich policzkach.
– Skarbie… – powiedziała Eli, głaszcząc mnie po głowie.
– To nic takiego, po prostu… – próbowałem się wytłumaczyć.
– Wiem – ujęła moją twarz w dłonie i popatrzyła na mnie tymi swoimi niebieskimi ślepiami.
– Marze się jak dziecko… Chodź Eli, odkryjmy to miejsce na nowo.
Wzięliśmy się do roboty. Mozolnie usuwaliśmy kamień po kamieniu. Po kolejnej godzinie z hakiem wejście było na tyle szerokie, by mogła przejść nim Eli.
– John… Jak tu pięknie… Musisz to zobaczyć.
Jej słowa zmotywowały mnie, by dać z siebie więcej. Sama pomogła mi usuwać głazy po swojej stronie. Wyciągnęła po mnie rękę i nareszcie tam byłem. Osada mieściła się w zapadlisku. Miała wielkość przeciętnej wioski co i tak stanowi imponujące rozmiary, jak na takie znalezisko. Dookoła otaczały ją lite ściany jaskini. To, co zdumiewało najbardziej to świetny stan budowli, a także pozostałości po roślinach niegdyś tu prawdopodobnie bujnie rosnących. Gęsta struga światła wpadała tutaj z góry przez długi jaskiniowy komin. Od razu rzuciła mi się do głowy myśl „Gdzie do cholery jest jego wyjście?”.
Eli spojrzała na zegarek.
– Niedługo zapadnie zmrok John. Róbmy zdjęcia i wieczorem rozplanujemy sobie, jak będziemy jutro działać.
Przystałem na jej propozycję. Zrobiliśmy tyle zdjęć z tak wielu różnych ujęć tego miejsca, że miałem obawy czy starczy nam miejsca w pamięci aparatów. Może podskórnie bałem się tego, że jutro osada może w magiczny sposób zniknąć. Jakkolwiek absurdalne były to myśli, to co działo się w Cavetown do tej pory również nie wydawało się normalne.
Wieczorem przy kolejnej kawie przeglądaliśmy wydrukowane już zdjęcia. Martwiłem się o Eli. Od naszego powrotu z jaskini nie czuła się najlepiej. Uporczywy kaszel i rozpalone czoło sugerowały, że od długiego pobytu w jaskini nabawiła się przeziębienia. Rozmówiłem się z George’em czy w tym wypadku moglibyśmy wezwać do nas lekarza, aby żona nie musiała opuszczać pensjonatu. Stary George po raz kolejny powtórzył informacje, wobec której sceptyczni byliśmy od samego początku. Nakazał, abyśmy napisali list i zanim się obejrzymy, lekarz już tutaj będzie.
Brzmiało nam to jak bajka o świątecznym liście do św. Mikołaja i z początku daliśmy sobie spokój, mając nadzieję, że jutro będzie już lepiej.
Nad ranem jednak lepiej nie było. Żona wymiotowała. Postanowiłem wziąć udział w tym teatrzyku. Napisałem tylko krótką informację, którą zaadresowałem, nie znając personaliów doktora po prostu do „lekarza z Cavetown”. O dziwo to chyba wystarczyło, bo po upływie kilku minut George zapukał do drzwi, mówiąc, że doktor jest tu z nim. Czy mogą zatem wejść do środka?
– Naturalnie, proszę – odparłem zszokowany, patrząc na nie mniej zdziwioną Eli.
– Doktor Krasinsky… Miło mi – przedstawił się, zdejmując z głowy kapelusz, gdy tylko przekroczył próg pokoju.
– Polak? – zapytałem machinalnie.
– Po części… – odpowiedział, po czym jego wzrok od razu skupił się na Eli – … czy to pacjentka?
Skinęła głową potwierdzająco.
Doktor od razu wyciągnął z torby wszystko, czego można oczekiwać od lekarza pierwszego kontaktu.
– Proszę powiedzieć “Aaaa” – polecił, chcąc sprawdzić gardło.
Eli patrzyła na niego z niepokojem.
– Hmmm interesujące…
Doktor zbadał ciśnienie, puls… a my z rosnącym niepokojem oczekiwaliśmy na diagnozę.
– Proszę się nie przemęczać. Cały czas leżeć i pić dużo płynów. Zostawię Pani nasz lokalny specyfik. Powinien szybko postawić Panią na nogi.
Kiedy usłyszałem „lokalny specyfik”, mój sceptycyzm tylko wzrósł, ale w tym momencie chyba byliśmy na to skazani. Doktor ukłonił się i wyszedł razem z właścicielem pensjonatu, a my znów zostaliśmy sami.
– Skarbie… Chyba nie będę mogła iść z Tobą dzisiaj – powiedziała smutno, gładząc mnie po policzku.
Pocałowałem ją w czółko i odpowiedziałem z pełnym nadziei uśmiechem.
– Nie martw się kochanie… Pójdziesz jutro. Kocham Cię.
– Ja Ciebie też – usłyszałem w odpowiedzi, nie zdając sobie sprawy, że z jej ust słyszę te słowa po raz ostatni.
Na skutek porannych zawirowań dotarłem do jaskini dopiero koło 13:00. Tym razem na szczęście dokładnie wiedziałem, gdzie iść, więc poszło sprawnie. Mógłbym przychodzić w to miejsce dzień w dzień do końca mojego życia, a i tak za każdym razem budziłoby we mnie ten sam dziecięcy entuzjazm. Zszedłem do osady, celebrując każdy krok. Byłem uważny. Nastawiony na to, by nie pominąć żadnego szczegółu. Wszystkie domy zbudowane były z gliny i drewna. Naznaczone dziwnymi inskrypcjami ściany w obcym dla mnie języku tylko rozpędzały moją i tak już mocno rozbudzoną wyobraźnię. Chatki ustawione były w rzędach. Na końcu swoistej uliczki znajdowała się studnia, a za nią plac. Po jego środku coś na kształt pala. Dopiero po chwili zorientowałem się, że coś jest do niego przywiązane po drugiej stronie.
Im bliżej podchodziłem, tym zyskiwałem większą pewność, że… to człowiek. Przełknąłem ślinę i ufając podświadomości, wymijając to miejsce, starałem się iść ruchem okrężnym, utrzymując bezpieczny dystans. Kiedy byłem już na wprost ofiary, przywiązanej do tego drewnianego pala okazało się, że to młoda kobieta. Co niepokojące z miejsca zdało mi się, że gdzieś już ją widziałem. Chwilę później niedostatek światła sprawił, że postać wyblakła przed moimi oczami. Zerknąłem szybko w kierunku komina, a moje serce przepełniło się lękiem. Słońce zostało przykryte chmurami. Choć ciężko było oczekiwać, że nad Cavetown wiecznie już niebo będzie bezchmurne, to jednak poczułem palącą potrzebę upewnienia się, że to na pewno chmury. Że to nie ta przeklęta mgła…
Czym prędzej puściłem się biegiem przez jaskiniowy korytarz i kiedy wybiegłem na zewnątrz padłem na kolana. Mgła gęsta jak mleko sprawiała, że nie widziałem nic w odległości większej niż 10 metrów przede mną. Po chwili zdecydowałem, że zostawiam w cholerę cały sprzęt i jak najszybciej wracam do pensjonatu. Ogarnięty falą złego przeczucia co chwilę się potykam, ale jakimś cudem udaje mi się cało dobiec do miasteczka. Kiedy wpadłem do George’a, ten był wyraźnie zdumiony moją obecnością.
– Panie Stevens… Gdzie się Pan u licha podziewał?
– Jak to? – odpowiadam głosem pełnym zdumienia.
– Wszyscy zachodzili w głowę, gdzie Pan jest. Przeczesano cały teren w promieniu kilkunastu kilometrów. Już myśleliśmy, że Pana nie zobaczymy.
– Co? Zaraz, zaraz… Byłem w jaskini… W osadzie… Wyszedłem dzisiaj w południe… Jak Wy…?
– Wyszedł Pan 18 września o godzinie 12:00. Tak ustaliliśmy – przerwał George.
– A… A który jest dzisiaj?
– 17 listopada Proszę Pana.
Co? Jak to możliwe? Muszę czym prędzej zobaczyć się z Eli… – odrzekłem szybko, zmierzając w kierunku schodów.
– Tam jej nie ma Panie Stevens.
– To gdzie ona jest? Proszę mówić? Gdzie jest moja Eli?!
George uniósł ręce w geście uspokojenia lub obrony.
– Proszę się uspokoić. Nie wiem tego. Jakiś tydzień temu pozwoliłem sobie sprawdzić, czy Pani Stevens jest u siebie, bo nie widziałem jej dłuższy czas. Mogę zapewnić, że pokój był pusty
Pochyliłem głowę nad ladą. Byłem przerażony i skołowany. ,,To się nie dzieje naprawdę”.
Po chwili wpadła mi do głowy myśl, że może nie chciała być sama. Może warto zadzwonić do Charliego.
Nie słuchając dalej George’a wybiegłem z budynku, kierując się wprost na dom przyjaciela. Byłem zmuszony biec na pamięć. Dokładniejsze rozeznanie uniemożliwiała gęsta mgła. W końcu odnalazłem jego dom. Zacząłem mocno walić do drzwi.
– Chwila kurde! Kto się tak dobija do cholery? John?! John, cholera jasna gdzieś Ty kurwa był?
– jego twarz oświetliła mieszanka szoku i nieudawanej radości. Objął mnie, ale szybko cofnąłem go za barki.
– Gdzie jest Eli? – spytałem, świdrując mu oczy swoim spojrzeniem. Dostrzegłem na jego twarzy zakłopotanie.
– Nie wiem John… Widziałem ją ostatnio jakiś miesiąc po tym, jak zniknąłeś… Myślała, że już się nie odnajdziesz… Później sama zniknęła. Szukałem Was wszędzie.
Zamknąłem oczy i opuściłem głowę w dół.
– Co tu się odpierdala? Minęło raptem kilka godzin…
Charlie poklepał mnie po plecach i zaprosił do środka.
– Wejdź John… Nie będziesz mi tu tak stał w tej parszywej mgle.
Gdy wszedłem do środka, zobaczyłem stos butelek po Mgiełce skoncentrowany na kuchennym stole. Spojrzałem na Charliego.
– Co tak się patrzysz?… Byłem tu uwięziony… Co innego mi pozostało.
– Powiedz mi… Kiedy widziałeś ją po raz ostatni… jaka była?
Charlie głośno westchnął, a następnie przetarł zmęczone oczy. Nie patrzyliśmy na siebie.
– Smutna… – odpowiedział po chwili… Nie wiedziała, co dalej robić… Wpadła tutaj na herbatę. Poleciłem jej, żeby wracała do domu… ale wiem, że tego nie zrobiła, bo George powiedział mi, że w pensjonacie zostało absolutnie wszystko.
– Rozumiem… A co ze mną? Ponoć poszukiwania zostały zakrojone na szeroką skalę. Nikt nie wpadł na to, że jestem w jaskini… Na pewno Eli Wam o tym powiedziała…
– Właśnie za sprawą jej słów jaskinia stała się pierwszym miejscem, do którego poszliśmy… Ba… Eli sama uczestniczyła w tych poszukiwaniach. Ponoć dzień wcześniej znaleźliście tę osadę, a ona zarzekała się, że zna te drogą dokładnie co do centymetra. Jednak tam, gdzie według niej miała być szczelina, była tylko lita skała. Robiliśmy co w naszej mocy, żeby się przez nią przebić i kiedy nawet się to udało nie było tam żadnej osady, tylko ciemna zimna jama.
– Musieliście szukać nie w tym miejscu… Wszedłem i wyszedłem tą samą drogą…
– John… My naprawdę przeszukiwaliśmy tę jaskinię tygodniami w kilkanaście osób… Nie było po Tobie śladu…
– To jakiś obłęd… Muszę zobaczyć ten pokój – powiedziawszy to, zerwałem się na równe nogi i wybiegłem z jego domu.
– Poczekaj John! Nie idź tam teraz!
Jego słowa ominęły moją świadomość szerokim łukiem. Wpadłem do pensjonatu nastawiony tylko na jeden cel. George nie zdążył nawet wydusić słowa, kiedy susem minąłem go w hallu pensjonatu. Dopadłem do naszych drzwi na drugim piętrze. Drzwi były zamknięte. Gorączkowo przeszukałem kieszenie i z odrobiną ulgi odkryłem, że limit pecha chyba został wyczerpany. Drzwi otworzyły się, a syf, jaki ujrzałem, zdecydowanie nie napawał mnie optymizmem. Zrozumiałem, czemu Charlie mnie powstrzymywał.
Łóżko, stolik, szafka, cała podłoga… Wszędzie walały się butelki po Mgiełce… Niektóre były potłuczone, to też starałem się uważać, gdzie stawiam kroki. Plamy na dywanie, na ścianach. Ciężko stwierdzić na pierwszy rzut oka po czym… Jej ubrania znajdowały się zupełnie przypadkowych miejscach, podczas gdy moje zgrupowane były na kupie pod biurkiem. Kiedy przeszedłem za nie, z trwogą odkryłem, że stoi tam otwarty kanister z benzyną. Chciała spalić moje ciuchy? W niektórych miejscach tynk odchodził od ścian. Połamane były co najmniej dwa krzesła i jeden stolik. Co tu się działo do cholery? Usiadłem na naszym łóżku i nagle dostrzegłem świstek papieru wychodzący spod biurka.
Wstałem i podniosłem go. To był list, lecz nie ten, który pisałem… Był nieco dłuższy i… poznałem jej charakter pisma.
,,Doktorze… Minął już miesiąc, od kiedy nie ma tutaj ze mną mojego męża… Naprawdę nie wiem, co robić… To wstydliwe, ale jestem taka rozpalona, a moje piersi takie nabrzmiałe… Łapię się na tym, że je pieszczę, pisząc te słowa… a kiedy skończę, będę musiała wypieścić coś jeszcze… Próbowałam już wszystkiego, ale to się nasila… Zrobiłam rzeczy, z których nie jestem dumna… a to i tak nie wystarczyło… Doktorze…, błagam o pomoc…
...PS. Wybacz mi John…”
Nagłówek pożółkłej, wyblakłej gazety głosił „Tajemnica wiecznej mgły nad miasteczkiem Cavetown”. Jako dziecko czytałem ten artykuł tyle razy, że mógłbym wyrecytować go z pamięci. Zawsze interesowała mnie głównie wzmianka o zagadkowym odkryciu archeologów… Rzekomo to od niego wszystko się zaczęło. Dawna osada we wnętrzu jaskini… Przyznacie pewnie, że to niecodzienne odkrycie. Szczątki mieszkańców, budynki, rzeczy codziennego użytku… To wszystko datowane na setki lat wstecz i zachowane w niemal idealnym stanie.
Cavetown stało się sławne… Bardzo sławne. Lokalsi przezwali odkrytą osadę amerykańskim Machu Picchu i w ten właśnie sposób próbowali je promować turystycznie. Los jednak miał dla Cavetown inne plany. Z dnia na dzień od wiekopomnego odkrycia nad miasteczkiem zaczęła gęstnieć potężna mgła. Z początku nie wydawało się to niczym dziwnym, ot taki urok nadmorskich miejscowości. Mijały jednak tygodnie, a biała jak mleko nieprzejrzysta zasłona, zamiast zanikać, rozgościła się na dobre. Jakby tego było mało, osoby przyjezdne zwracały uwagę na to, że im dłużej przebywają w miasteczku, tym dziwniej się czują.
Dopytywani o szczegóły wspominali o rozpaleniu, dreszczach i pewnych wstydliwych sprawach, o których nie chcą rozmawiać. Lata później o Cavetown siłą rzeczy zapomniano. Wokół miasteczka narosło wiele legend o ludziach, którzy wracają stamtąd odmienieni na gorsze albo nie wracają w ogóle…
Ta dziecięca fascynacja Cavetown z pewnością ukształtowała moją przyszłość. Teraz na dużo świeższym, pachnącym papierze mogę przeczytać inny napawający mnie dumą nagłówek „Kolejny sukces niesamowitego małżeństwa archeologów”. Times wydrukował to na pierwszej stronie. Zdobiło ją nasze zdjęcie. Uśmiechnięci wskazujemy na grobowiec odkryty w gęstym buszu Amazonii.
Wstaję z werandy, a następnie żwawym krokiem pokonuję salon i korytarz, by dotrzeć do dużej, jasnej kuchni po drugiej stronie domu. Elisabeth właśnie kroi cebulę. Łapie ją za biodra, a ona wydaje z siebie słodki pisk zaskoczenia.
– Przepraszam skarbie… Nie chciałem Cię przestraszyć
– Twoje słowa śmierdzą kłamstwem na kilometr – odparła rozbawiona i zostawiając nóż na blacie sięgnęła dłonią za plecy zawieszając się na moim karku
– Nawet krojąc cebulę pachniesz przecudownie – moje dłonie już wykonały ruch w kierunku jej masywnych, dojrzałych piersi, a usta zajęły się całowaniem szyi
– Powiedz mi lepiej, co tam piszą w gazecie… Zakładam, że nie przyszedłeś tutaj kochać się na kuchennym blacie – jej słowa wyrwały mnie z transu.
– Jesteśmy na pierwszej stronie Times’a – wyszeptałem do jej ucha, co spowodowało, że otwarła szeroko oczy i tymi utytłanymi w warzywach rękoma wyrwała mi gazetę z rąk.
Odwróciła się twarzą do mnie i zaczęła pospiesznie kartkować egzemplarz, co u nas obojga wywołało rozbawienie. Przeczytała ledwie kilka zdań, nim rzuciła go na stół i objęła czule moją szyję. Przywarłem wargami do jej ust, które uwielbiałem od ostatnich 10 lat. Nagle zadzwonił telefon.
– Żona z uśmiechem od ucha do ucha podniosła słuchawkę i po krótkim „halo? Tu dom Państwa Stevens, z kim mam przyjemność?” oddała mi go, bezgłośnie szepcząc, że dzwoni mój dawny kolega… Charles.
– Halo? Co tam Charlie? Kopę lat! – jej egzaltowany nastrój widocznie udzielił się także i mnie.
– Cześć John… A jakoś leci. Nie uwierzysz, co się stało…
– Co takiego Charles? – pytając, pokazałem Eli głupkowatą minę, co w widoczny sposób ją rozbawiło.
– Ona opada, John… Mgła nad Cavetown…
W tym momencie poczułem, jakbym przeniósł się w zupełnie inne miejsce. W ogóle nie słyszałem dalszych słów Charliego. Nie widziałem swojej żony. Znów byłem małym dzieckiem, które siedząc na strychu u swoich dziadków, czyta wytarty nagłówek pożółkłej gazety.
– Halo John? Jesteś tam?- jego pytanie sprowadza mnie do chwili obecnej. Dostrzegam zaniepokojoną twarz Eli.
– Tak Charlie… Powiedz… Kto jeszcze o tym wie?
– Jesteś pierwszy. Załatwiłem to, ale musisz się spieszyć. Zdajesz sobie sprawę, że za tydzień zaroi się tu od…
– Będziemy tam z Eli pierwszym samolotem- przerwałem mu
– Na taką odpowiedź właśnie liczyłem! Rany… 87 lat… Rozumiesz to?
– Tak stary… To niesamowite. Muszę kończyć. Do zobaczenia na miejscu
– Miłego lotu!
Po tych słowach się rozłączyłem. Nie mogąc opanować emocji, znów wepchnąłem język między wargi Eli. Musiała mnie siłą odpychać, by dowiedzieć się, o co chodzi.
2 godziny później mieliśmy już wszystko spakowane. Co chwila któreś z nas wisiało na telefonie. Trzeba było zamówić dodatkowy sprzęt na miejsce, zarezerwować lot i nocleg, a przede wszystkim odłożyć wszystkie spotkania, które były już zaplanowane na najbliższy czas. W tle rozbrzmiał dźwięk dzwonka do drzwi.
– Otworzysz? To pewnie Holy – rzuciła Eli robiąca pięć rzeczy jednocześnie
To faktycznie była ona. 19-letnia ładna dziewczyna o drobnej posturze i łagodnym usposobieniu. Zawsze pomocna także i tym razem zgodziła się zająć naszym psiakiem pod nieobecność właścicieli
– Dzięki Holy… Jak dobrze, że Cię mamy – rzuciłem od razu, zapraszając ją do środka.
– Nie ma sprawy. Uwielbiam tego psiaka- odpowiedziała szeroki promiennym uśmiechem.
– Żarcie jest na stoliku w kuchni. Powinno ze spokojem wystarczyć. W razie co jesteśmy pod telefonem- mówiłem w pośpiechu, wyciągając już na zewnątrz walizki. Właśnie podjechał transport.
– Panie Stevens… – rzuciła za mną Holy, co trochę mnie zaskoczyło. Kiedy się odwróciłem obiema dłońmi jakby z lekką nieśmiałością i delikatnością obejmowała drzwi wejściowe wpatrzona we mnie hipnotyzującym wzorkiem.
– Proszę na siebie uważać… – dokończyła, uśmiechając się słodko.
– Obiecuję, że wrócimy cali i zdrowi…
Podróż samolotem minęła mi na nerwowym wyczekiwaniu chwili, w której nareszcie na własne oczy ujrzę moje wymarzone miejsce na Ziemi. Właśnie wlecieliśmy w mgłę kiedy…
– Heeej… Nie ściskaj tak mocno… – odezwał się rozbawiony głos Eli i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że nasze dłonie są splecione.
– Przepraszam skarbie… Po prostu marzyłem o tej chwili od ponad 20 lat…
Pogłaskała mnie po twarzy.
– Mam być zazdrosna o tę zamgloną mieścinę? – rzuciła rezolutnie, po czym jej delikatne palce z mojej twarzy przeniosły się na krocze i mocno ścisnęły pęczniejący między nogami kształt.
– Nie… W żadnym razie skarbie… Jesteś miłością mojego życia.
– Dobra odpowiedź… – skwitowała, patrząc mi prosto w oczy, a kąciki jej ust uśmiechnęły się w niegrzecznym grymasie – … idę do toalety – dokończyła, puszczając do mnie oczko.
Przez moment gapiłem się jeszcze na miejsce, które przed chwilą zajęte było przez moją seksowną 30-letnią żonę. Choć nie można zarzucić jej bycia pruderyjną, to jednak nie przyzwyczaiła mnie do akcji tego typu. Kto jednak odmówiłby w takim momencie…
Długo się nie zastanawiając, poszedłem śladem Eli. Zdołałem jeszcze zauważyć, jak kręcąc tyłkiem, wchodzi do kabiny. Tuż przed samym progiem posyła mi całusa. Co do chuja?
Byłem już twardy na samą myśl. Mając nadzieję, że nikt tego nie widzi, przyspieszyłem kroku, jakby nie było chwili do stracenia. Wszedłem do środka, zamykając za sobą drzwi. Przez moment patrzyliśmy na siebie jak wtedy gdy dziesięć lat temu rozebraliśmy się nawzajem podczas najpiękniejszej nocy naszego życia. W jej niebieskich oczach widzę ten sam żar. Kruczoczarne włosy wydłużyły się znacznie, opadając falami na jej piersi. Mówiłem jej, że w takich jest jej najładniej. Jej ząbki wgryzały się w dolną wargę pełnych, czerwonych ust. Czy pomalowała je właśnie przed chwilą?
– Proszę, proszę… Toż to słynny profesor Stevens… – słysząc to, głośno przełknąłem ślinę. Nie byłem w stanie poruszyć się choćby o centymetr. Jej twarz hipnotyzowała mnie, ale było coś jeszcze. Nie wierzę w takie rzeczy, ale w tym momencie mógłbym zaryzykować, że otaczała nas specyficzna aura, która udzielała się zwłaszcza mojej Eli.
Oparła dłonie na mojej klacie i mocno pchnęła na drzwi chichocząc przy tym jak nastolatka.
Schodziła coraz niżej, wodząc palcami po mojej koszuli. Znów zagryzła wargę kiedy jej dłoń znalazła się na wybrzuszeniu moich spodni.
– A co to Panie Stevens? Czy to moja wina? – spytała tak słodko, że w niekontrolowany sposób wypuściłem z ust nagromadzone powietrze.
Objęła ustami materiał moich spodni i czule je pocałowała, przejeżdżając wargami po całej szerokości napęczniałego do granic penisa, boleśnie uwieranego przez spodnie.
Eli odsunęła głowę delikatnie w tył i znów spojrzała tak niegrzecznie… z taką żądzą w oczach…
– Wiem, jak Panu pomóc Panie Stevens…
Nie zwlekała. Odpięła guzik i rozpięła rozporek. Spodnie długo nie utrzymały się na biodrach.
Wciąż patrząc mi w oczy, wystawiła języczek i lubieżnie się oblizała, po czym z adoracją przejechała nim po ciasno przylegającym do drąga materiale bokserek. Znów zachichotała kiedy śliczne białe ząbki zatopiły się w dolnej wardze.
Jej dłonie chwyciły za gumkę i szarpnęły w dół. Jej oczy zapłonęły kiedy twardy jak skała fiut, sprężynując, uderzył ją w brodę.
W udawanym wyrazie zdziwienia malujące się na jej twarzy było coś obcego, ale nakręcającego mnie do granic.
– Panie Stevens… To chyba będzie trudniejsze niż myślałam… – uśmiechnęła się szeroko i od razu tymi czerwonymi, pełnymi wargami objęła główkę, ssąc ją i pieszcząc językiem.
– Mmmm – wydała z siebie cichy pomruk, a ja aż stęknąłem, czując co ta napalona kotka, robi ze mną na dole.
Otwarła usta szerzej i wzięła go głęboko, unosząc kąciki ust. Wróciła wargami po całym trzonie i mlaskiem złączyła usta.
– Mmmm – kolejny pomruk i lubieżny uśmieszek. Wyprężyła się, dotykając moich ud.
– Ma Pan smacznego kutasa Panie Stevens… – powiedziawszy to, oblizała ostentacyjnie wargi.
W tym momencie rozległ się komunikat:
– Proszę pasażerów o powrót na miejsca… Zbliżamy się do celu. Za moment rozpocznie się podejście do lądowania.
– Witaj Cavetown… – pomyślałem.
Co prawda do Cavetown z miejsca, w którym wylądowaliśmy, było jeszcze 100 km jazdy samochodem, ale piękna pogoda panująca w okolicach lotniska pozwalała wierzyć, że Charlie nie zmyśla. Powitał nas serdecznie przed budynkiem i zabrał bagaże do swojego busa.
– Przyznaj się stary, że zmyśliłeś to wszystko, aby nas tutaj ściągnąć w odwiedziny – zażartowałem, co podchwycił sam adresat.
– Masz mnie… Teraz jesteście skazani na dwa tygodnie chlania w moim towarzystwie.
Mijały kolejne kilometry. Z radia sączyły się lokalne przeboje, a my opowiadaliśmy sobie historie z przeszłości. Charlie i ja znamy się od dziecka. Tym, co pozwoliło przetrwać naszej znajomości, była fascynacja zamglonym miastem, która przeżyła nawet przeprowadzkę rodziny Charliego w pobliże osnutej mitem miejscowości. W dniu kiedy wyjeżdżali obiecał mi że kiedy mgła opadnie, będę pierwszą osobą, do której zadzwoni.
Kiedy wjechaliśmy na szczyt wzgórza, a przed nami otworzył się bajeczny widok na urokliwą nadmorską miejscowość, ciągnącą się aż do stromego klifowego wybrzeża wiedziałem, że Charlie dotrzymał słowa. To było Cavetown… Słoneczne Cavetown.
– No stary… Nie kłamałeś – odezwałem się w końcu po dłuższej chwili oniemienia.
– Jak pięknie… – wygłosiła zachwycona Eli.
Dojazd do wzgórza był w zasadzie ostatnim zwartym odcinkiem asfaltu. Musiały nam więc wystarczyć szutrowe drogi, które gdzieniegdzie zapadały się od nadmiaru wilgoci zgromadzonej przez te wszystkie lata. Z trudem udało nam się dojechać na miejsce. Byliśmy szczęśliwi i podekscytowani. Dodatkowo samo miasteczko Cavetown sprawiało wrażenie jakby zatrzymanego w czasie. Budownictwo wciąż w głównej mierze opierało się na drewnie. Głównym środkiem lokomocji mieszkańców były ich własne nogi, a robiąc małe tournée po okolicy, naliczyliśmy może 6 samochodów…
Pomimo to odnieśliśmy wrażenie, że miasteczko jest w dużej mierze samowystarczalne. O łączności ze światem z tego miejsca mogliśmy zapomnieć. Nie było telefonów, a tym bardziej internetu. Dzięki temu kluczowemu aspektowi wieść o rozstąpieniu się mgły nie poszła od razu w świat. Gdybyśmy chcieli gdziekolwiek zadzwonić, musielibyśmy jechać te 100 km z powrotem. Za to były do dyspozycji różnorodne usługi. Jedzenie dostarczano co jakiś czas z głębi lądu lub jedzono to co samemu się wyhodowało. Istniała możliwość skorzystania z usług szewca, fryzjera czy nawet tatuażysty, który miał swój sposób by wykonywane przez niego wzory, zdobiły ciało przez zaskakująco długi czas.
Charlie zdążył spędzić z tymi ludźmi już kilka dni. Dowiedział się, że przez te wszystkie lata o dziwo bardzo prężnie działała w tym miejscu poczta. Z bliżej nieokreślonych przyczyn ludzie, zamiast odwiedzać się w domach, słali do siebie listy. Jakby bali się wychodzić z domu… Listonosz czasem po kilka razy w ciągu dnia chodził z jednej ulicy na drugą, będąc swoistym pośrednikiem w korespondencji. Co ciekawe nawet sprawa z lekarzem w tym miasteczku jest dość zagadkowa. Nikt nie wie, gdzie ów lekarz mieszka. Kiedy jest potrzebny, po prostu się pojawia.
Nasz towarzysz zaznajamia nas z człowiekiem prowadzącym jedyny pensjonat w Cavetown. To 73-letni już George Blitz. Sympatyczny staruszek stroni od opowiadania nam o życiu w mieście mgły, ale z wielką ciekawością wypytuje o nasze małżeństwo. Peszy nas to nieco, więc czym prędzej melduje nas w jednym z pokoi na drugim piętrze i zostawia samym sobie.
Nie tracimy czasu. W pół godziny później uzbrojeni po zęby w pędzle, aparaty fotograficzne i notatniki jedziemy z Charliem do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Oto i ona… Jaskinia w Cavetown. Biorę głęboki wdech i wchodzę. Każdy krok, który stawiam w jej wnętrzu, jest dla mnie doniosłością porównywalną ze stąpaniem po Księżycu. Czas nieco pokrzyżował nam jednak szyki. Eksplorowaliśmy korytarze, uważając na to, by nie zgubić drogi powrotnej. Niestety pierwszy wypad okazał się istotny tylko o, tyle że wykluczyliśmy kilka potencjalnych ścieżek. Całkiem możliwe, że droga została przez ten czas znów zasypana i będziemy musieli mocno się napocić, by znów się do niej dostać. Charlie nieco uspokoił mnie faktem że jeśli będzie trzeba, to załatwi nam każdy niezbędny sprzęt.
Teraz musieliśmy jednak zawrócić. Tego wieczora nieco osłabiony entuzjazm miało nam pomóc rozbudzić na nowo małe spotkanie przy alkoholu w lokalnej knajpie.
Eli wystroiła się w granatową sukienkę, która pięknie podkreślała jej wąską talię i obfity biust. Podszedłem do niej kiedy dobierała kolczyki.
– Może, zanim wyjdziemy dokończymy to co zaczęliśmy? – wyszeptałem do jej ucha i zacząłem obcałowywać jej szyję.
– John… Proszę Cię nie teraz… – zaśmiała się, choć był to śmiech zdecydowanie dojrzalszy… To była ta Eli, do której byłem przyzwyczajony.
Moje dłonie objęły ją w talii. Jedna z nich zsunęła się miedzy jej nogi. Weszła pod sukienkę, a Eli wydała z siebie ciche westchnienie.
– Nie wiem, co wtedy we mnie wstąpiło John… Ale teraz proszę… To nie pora…
Uszanowałem jej wolę i zaczekałem na zewnątrz, zostawiając ją krótkim, lecz pełnym czułości pocałunkiem. Kiedy do mnie dołączyła, spleceni palcami ruszyliśmy do „Baru Jaskiniowców”, jak głosił szyld umieszczony nad wejściem do budynku. Zaryzykuje stwierdzeniem, że przedłużające się spojrzenia, którymi obdarzyli nas nieliczni goście były zasługą mojej żony, która tej nocy błyszczała niczym gwiazda.
Charlie machnął do nas ręką, nie marnował czasu. Na stole stała już jakaś flaszka wraz z trzema towarzyszącymi jej kieliszkami.
– Wow – rzucił krótko Charlie, wgapiając się w bufory mojej żony… Choć pewnie miał na myśli całokształt.
– Rozumiem, że wybrałeś za nas – stwierdziłem, wskazując na butelkę.
- Tak po prawdzie… To jedyny alkohol, jaki tu mają… Co nie zmienia faktu, że jest przepyszny – puścił oczko.
– Hmmm… A jak nazywa się ten lokalny specjał? – zaangażowała się Eli.
– Mgiełka…
Charlie rozlał nam pierwszą kolejkę. Toast mógł być tylko jeden. Za bezchmurne Cavetown.
Atmosfera w barze zrobiła się głośniejsza. Alkohol nie był specjalnie mocny, ale z niepokojem odkryłem, że po kolejnych trzech rundkach poczułem się tak jak w samolotowej kabinie. Spojrzałem na Eli, która właśnie z fascynacją słuchała, jak Charlie opowiada jedną z naszych wspólnych przypałowych akcji z czasów liceum.
– … I wtedy Twój wielce szanowny mąż przeskoczył przez ogrodzenie. Pech chciał, że pies Pana Tuckera to nie był przedstawiony na tabliczce husky, a najprawdziwszy Rottweiler. Eli parsknęła śmiechem, kładąc dłoń na moim ramieniu.
– Mnie nie było wtedy do śmiechu- wtrąciłem się, udając oburzenie.
– Ale za to nigdy nie widziałem Cię biegnącego tak szybko…
– Wypijmy za najszybszego archeologa w dziejach – wtórowała Eli.
– Boisz się wyznać, że sam nie miałeś jaj, żeby przeskoczyć – odparłem, również podnosząc kieliszek.
Kiedy Charlie wychylił swój, poczuł potrzebę, by odpowiedzieć
– Zapewniam Cię, że moje jaja są na swoim miejscu. Chcesz zobaczyć?
– Ja chcę – wtrąciła Eli, nie dając mu nawet dokończyć. Zaśmiała się niemal od razu potem, ale dostrzegłem, jak przez te króciutką chwilę ciszy przygryzała dolną wargę.
– Ooookej musimy się zbierać. Ta Pani ma ewidentnie dość – zarządziłem, wstając od stolika.
– Noc jeszcze młoda skarbie, zostańmy.
Jej dłoń wylądowała na moim biodrze. Spojrzałem jej prosto w oczy i wiedziałem, że nie patrzę w te same, w które wpatrywałem się godzinę temu. To oczy samolotowej Eli…
Sięgnąłem po jej podbródek i stanowczym tonem zarządziłem.
– Idziemy
– Tak jest… – odparła po chwili, a jej śliczne białe ząbki znów seksownie wbiły się w dolną wargę.
– Dziękujemy Ci Charlie za tę flaszkę i za spotkanie. Następnym razem to ja stawiam – odparłem na odchodne.
– No ja myślę – odparł z zawadiackim uśmieszkiem.
Eli objęła Charliego na do widzenia i pocałowała go w policzek.
– Pa Charlie… Do jutra
Jej dłoń wylądowała na moim biodrze. Spojrzałem jej prosto w oczy. Idąc do pensjonatu, nie mogłem zapanować nad swoimi pragnieniami. ,,Co się z nami dzieje?”.
Moja dłoń z jej pleców przesunęła się na tyłek i mocno zacisnęła palce na prawym pośladku. Eli jęknęła.
– Och John… Nie przestawaj.
Po chwili stanęła na wprost mnie i przywarła ustami do moich warg. Staliśmy na środku ulicy.
– Weź mnie tu i teraz – szepnęła na ucho.
Zachowałem jednak na tyle rozsądku, by zajmując ją swoimi ustami podnieść jej nogi na wysokość własnych bioder i w ten sposób szybko przebiec do pensjonatu. Wciąż obecny przy ladzie recepcyjnej staruszek szczerzył zęby w uśmiechu, widząc nas w tym stanie i takim pośpiechu. Nie powiedział jednak ani słowa.
Wpadliśmy do pokoju jak para głodnych zwierząt… głodnych siebie nawzajem. Eli zeskoczyła z moich bioder i pchnęła mnie na łóżko. Szybkim ruchem zdjęła z siebie sukienkę. Dopiero teraz zauważyłem, że nie założyła bielizny.
Wskoczyła na mnie jak kotka i zębami zaczęła szarpać za guzik spodni znów przy tym, śmiejąc się rezolutnie jak małolata. Chwilę potem podeszła wyżej i polizała mnie po szyi.
– Dlaczego nie pozwoliłeś mi zobaczyć jego jajek…? Bałeś się, że mi się spodobają?
Jeśli chciała mnie wkurwić, to jej się udało. Natychmiast szarpnąłem za jej włosy do tyłu.
– Ochhh tak… Pokaż mi, kto tu ma władzę… – powiedziała przez zęby, a ja od razu ustami dopadłem do jej boskich piersi.
Z miejsca wgryzam się w prawy sutek, na co Eli odpowiada przeciągłym sykiem. Cofam twarz, by uderzyć w jej pierś z całą mocą. Przestaje nad sobą panować. Nie mam pojęcia co się ze mną dzieje. Znów jestem twardy ja skała, a moja druga połówka to czuje i zaczyna jeździć swoją nagą, mokrą już cipką brudząc moje spodnie.
– Błagam skarbie… Zerżnij mnie – szepcząc, ugryzła mnie w ucho.
Sięgnąłem do spodni i odpiąwszy guzik, szybko poradziłem sobie z rozporkiem. Wtedy ona wkroczyła do akcji. Z ogniem w oczach szarpiąc za spodnie i zsuwając je w dół. Ten sam los w chwilę później spotkał moje bokserki. Nie poznawałem jej, ale w takim stanie mało mnie to obchodziło. Ona również miała, co chciała. Kutas wystrzelił i ustabilizował się w pionie, a ona machinalnie wzięła go do ust po same jaja. Nigdy wcześniej nie wzięła go tak głęboko. Teraz po prostu znikał w jej gardle raz za razem. Pędzlowała go jak zawodowa lodziara…
– O kurwa… – westchnąłem, łapiąc za jej włosy i dociskając głowę do krocza. Chciałem ją przytrzymać, aż zacznie się krztusić i wyrywać, abym ją puścił, ale ona… potulnie czekała. Zaczęła się krztusić z gardłem nabitym na pal po same kule. Jej ciało przeszły konwulsje, a twarz wyraźnie zbladła. Nie było żadnej rozpaczliwej próby, by to przerwać. Chciała mieć chuja w gardle, choćby miała się tutaj udusić.
W końcu mocno szarpnąłem, a w ślad za jej wargami poszła obfita struga śliny. Zakasłała kilka razy i uspokoiła oddech. Chwyciłem ją obiema dłońmi za włosy i podniosłem, żeby spojrzeć prosto w te śliczne niebieskie oczy. Z brody ciekła jej potężna struga śliny. Uśmiechnęła się do mnie lubieżnie i bez słowa wsiadła na moją twardą męskość. Jęknęła głośno jakieś 3 cm od mojej twarzy, nabijając się głęboko na sterczący pal. Jej jęki były coraz częstsze i głośniejsze. Jej cipka przyjmowała coraz więcej centymetrów mojej nabitej osiemnastki. Za którymś razem pochłonęła mnie w całości i od tego momentu każdy kolejny kończył się potężnym mlaskiem moich jaj o mokrą jak ścierka muszlę.
Cycki tańczyły seksownie na jej ciele. Chwyciłem za nie i mocno ścisnąłem. Ugniatałem je w rytm jej kłusu na twardym koniu. Nie wiem ile czasu to trwało gdy ujeżdżała mnie jak dzika. W końcu nie wytrzymałem.
– Dojdę skarbie…
Zeszła ze mnie z prędkością błyskawicy i znów wzięła go w usta, przyjmując cały ładunek… Połykając każdą kroplę. Opadła na moją klatę bez sił i tak zasnęliśmy.
Kiedy się obudziłem, już dawno było po świcie. Bardziej niż ten fakt zaniepokoił mnie brak Eli w naszym łóżku. Pospiesznie zarzuciłem na siebie jedynie bokserki i przeszedłem do kuchni. Odetchnąłem z ulgą, widząc ją odwróconą twarzą do okna z kubkiem kawy przy ustach.
– Tu jesteś skarbie… Trochę się spóźniliśmy – powiedziałem, witając się z nią na misia.
– Przepraszam… Jest mi tak okropnie wstyd za…
– Cii… Wszystko w porządku… Od dzisiaj po prostu unikamy mgiełki czy jakiegokolwiek innego lokalnego gówna.
Uśmiechnęła się i odwróciła głowę w moją stronę. Od wczoraj widocznie nie była jeszcze w łazience, bo makijaż miała rozmyty po całej twarzy.
– Skarbie… Idź, przejrzyj się w lustrze – rzuciłem żartobliwie. Nie musiałem nawet wyjaśniać jej po co, bo po dwóch sekundach już tam była.
– Cholera… Wyglądam jak szop, haha… – usłyszałem, nalewając sobie nadmiar kawy, jaki pozostał w dzbanku. Wyjrzałem przez okno zmotywowany, by dzisiaj znaleźć tę przeklętą osadę,
Szliśmy równym krokiem. Dzisiaj bez Charliego. Oboje byliśmy nieco zawstydzeni tym wszystkim, co działo się wczoraj. Około godziny 12:00 dotarliśmy do wejścia. Tym razem naszym celem był zachodni korytarz. Brnęliśmy w głąb niego całkiem sprawnie. Mijały niestety godziny, a my nadal mieliśmy poczucie, że dreptamy w miejscu. W pewnym momencie nadepnąłem na obluzowany kamień, a kiedy ten z łoskotem potoczył się w głąb jaskini, odsłaniając niewielką szparę, przez którą do korytarza wpadła wiązka intensywnie żółtego światła. Momentalnie zabrakło mi tchu. Spojrzałem na moją Eli, która odpowiedziała mi szerokim zdziwionym uśmiechem. Kiedy nachyliłem się, by spojrzeć przez szczelinę, ujrzałem to… Amerykańskie Machu Picchu jak chcieliby tego jego mieszkańcy, wreszcie wyjrzało na światło dzienne, a łzy pociekły po moich policzkach.
– Skarbie… – powiedziała Eli, głaszcząc mnie po głowie.
– To nic takiego, po prostu… – próbowałem się wytłumaczyć
– Wiem – ujęła moją twarz w dłonie i popatrzyła na mnie tymi swoimi niebieskimi ślepiami.
– Marze się jak dziecko… Chodź Eli, odkryjmy to miejsce na nowo.
Wzięliśmy się do roboty. Mozolnie usuwaliśmy kamień po kamieniu. Po kolejnej godzinie z hakiem wejście było na tyle szerokie, by mogła przejść nim Eli.
– John… Jak tu pięknie… Musisz to zobaczyć.
Jej słowa zmotywowały mnie, by dać z siebie więcej. Sama pomogła mi usuwać głazy po swojej stronie. Wyciągnęła po mnie rękę i nareszcie tam byłem. Osada mieściła się w zapadlisku. Miała wielkość przeciętnej wioski co i tak stanowi imponujące rozmiary jak na takie znalezisko. Dookoła otaczały ją lite ściany jaskini. To, co zdumiewało najbardziej to świetny stan budowli, a także pozostałości po roślinach niegdyś tu prawdopodobnie bujnie rosnących. Gęsta struga światła wpadała tutaj z góry przez długi jaskiniowy komin. Od razu rzuciła mi się do głowy myśl „Gdzie do cholery jest jego wyjście?”.
Eli spojrzała na zegarek.
– Niedługo zapadnie zmrok John. Róbmy zdjęcia i wieczorem rozplanujemy sobie, jak będziemy jutro działać.
Przystałem na jej propozycję. Zrobiliśmy tyle zdjęć z tak wielu różnych ujęć tego miejsca, że miałem obawy czy starczy nam miejsca w pamięci aparatów. Może podskórnie bałem się tego, że jutro osada może w magiczny sposób zniknąć. Jakkolwiek absurdalne były to myśli, to co działo się w Cavetown do tej pory również nie wydawało się być normalne.
Wieczorem przy kolejnej kawie przeglądaliśmy wydrukowane już zdjęcia. Martwiłem się o Eli. Od naszego powrotu z jaskini nie czuła się najlepiej. Uporczywy kaszel i rozpalone czoło sugerowały, że od długiego pobytu w jaskini nabawiła się przeziębienia. Rozmówiłem się z George’em czy w tym wypadku moglibyśmy wezwać do nas lekarza, aby żona nie musiała opuszczać pensjonatu. Stary George po raz kolejny powtórzył informacje, co do której sceptyczni byliśmy od samego początku. Nakazał, abyśmy napisali list i zanim się obejrzymy, lekarz już tutaj będzie.
Brzmiało nam to jak bajka o świątecznym liście do św. Mikołaja i z początku daliśmy sobie spokój, mając nadzieję, że jutro będzie już lepiej.
Nad ranem jednak lepiej nie było. Żona wymiotowała. Postanowiłem wziąć udział w tym teatrzyku. Napisałem tylko krótką informację, którą zaadresowałem, nie znając personaliów doktora po prostu do „lekarza z Cavetown”. O dziwo to chyba wystarczyło, bo po upływie kilku minut George zapukał do drzwi, mówiąc, że doktor jest tu z nim. Czy mogą zatem wejść do środka?
– Naturalnie, proszę – odparłem zszokowany, patrząc na nie mniej zdziwioną Eli.
– Doktor Krasinsky… Miło mi – przedstawił się, zdejmując z głowy kapelusz, gdy tylko przekroczył próg pokoju
– Polak? – zapytałem machinalnie
– Po części… – odpowiedział, po czym jego wzrok od razu skupił się na Eli – … czy to pacjentka?
Skinęła głową potwierdzająco.
Doktor od razu wyciągnął z torby wszystko, czego można oczekiwać od lekarza pierwszego kontaktu.
– Proszę powiedzieć Aaaa – polecił, chcąc sprawdzić gardło.
Eli patrzyła na niego z niepokojem
– Hmmm interesujące…
Doktor zbadał ciśnienie, puls… a my z rosnącym niepokojem oczekiwaliśmy na diagnozę.
– Proszę się nie przemęczać. Cały czas leżeć i pić dużo płynów. Zostawię Pani nasz lokalny specyfik. Powinien szybko postawić Panią na nogi.
Kiedy usłyszałem „lokalny specyfik”, mój sceptycyzm tylko wzrósł, ale w tym momencie chyba byliśmy na to skazani. Doktor ukłonił się i wyszedł razem z właścicielem pensjonatu, a my znów zostaliśmy sami.
– Skarbie… Chyba nie będę mogła iść z Tobą dzisiaj – powiedziała smutno, gładząc mnie po policzku.
Pocałowałem ją w czółko i odpowiedziałem z pełnym nadziei uśmiechem.
– Nie martw się kochanie… Pójdziesz jutro. Kocham Cię.
– Ja Ciebie też – usłyszałem w odpowiedzi, nie zdając sobie sprawy, że z jej ust słyszę te słowa po raz ostatni.
Na skutek porannych zawirowań dotarłem do jaskini dopiero koło 13:00. Tym razem na szczęście dokładnie wiedziałem, gdzie iść, więc poszło sprawnie. Mógłbym przychodzić w to miejsce dzień w dzień do końca mojego życia, a i tak za każdym razem budziłoby we mnie ten sam dziecięcy entuzjazm. Zszedłem do osady, celebrując każdy krok. Byłem uważny. Nastawiony na to, by nie pominąć żadnego szczegółu. Wszystkie domy zbudowane były z gliny i drewna. Naznaczone dziwnymi inskrypcjami ściany w obcym dla mnie języku tylko rozpędzały moją i tak już mocno rozbudzoną wyobraźnię. Chatki ustawione były w rzędach. Na końcu swoistej uliczki znajdowała się studnia, a za nią plac. Po jego środku coś na kształt pala. Dopiero po chwili zorientowałem się, że coś jest do niego przywiązane po drugiej stronie.
Im bliżej podchodziłem, tym zyskiwałem większą pewność, że… to człowiek. Przełknąłem ślinę i ufając podświadomości, wymijając to miejsce, starałem się iść ruchem okrężnym, utrzymując bezpieczny dystans. Kiedy byłem już na wprost ofiary, przywiązanej do tego drewnianego pala okazało się, że to młoda kobieta. Co niepokojące z miejsca zdało mi się, że gdzieś już ją widziałem. Chwilę później niedostatek światła sprawił, że postać wyblakła przed moimi oczami. Zerknąłem szybko w kierunku komina, a moje serce przepełniło się lękiem. Słońce zostało przykryte chmurami. Choć ciężko było oczekiwać, że nad Cavetown wiecznie już niebo będzie bezchmurne, to jednak poczułem palącą potrzebę upewnienia się, że to na pewno chmury. Że to nie ta przeklęta mgła…
Czym prędzej puściłem się biegiem przez jaskiniowy korytarz i kiedy wybiegłem na zewnątrz padłem na kolana. Mgła gęsta jak mleko sprawiała, że nie widziałem nic w odległości większej niż 10 metrów przede mną. Po chwili zdecydowałem, że zostawiam w cholerę cały sprzęt i jak najszybciej wracam do pensjonatu. Ogarnięty falą złego przeczucia co chwilę się potykam, ale jakimś cudem udaje mi się cało dobiec do miasteczka. Kiedy wpadam do George’a ten jest wyraźnie zdumiony moją obecnością
– Panie Stevens… Gdzie się Pan u licha podziewał?
– Jak to? – odpowiadam głosem pełnym zdumienia
– Wszyscy zachodzili w głowę, gdzie Pan jest. Przeczesano cały teren w promieniu kilkunastu kilometrów. Już myśleliśmy, że Pana nie zobaczymy.
– Co? Zaraz, zaraz… Byłem w jaskini… W osadzie… Wyszedłem dzisiaj w południe… Jak Wy…?
– Wyszedł Pan 18 września o godzinie 12:00. Tak ustaliliśmy – przerwał George
– A… A który jest dzisiaj?
– 17 listopada Proszę Pana.
Co? Jak to możliwe? Muszę czym prędzej zobaczyć się z Eli… – odrzekłem szybko, zmierzając w kierunku schodów.
– Tam jej nie ma Panie Stevens.
– To gdzie ona jest?Proszę mówić? Gdzie jest moja Eli?!
George uniósł ręce w geście uspokojenia lub obrony.
– Proszę się uspokoić. Nie wiem tego. Jakiś tydzień temu pozwoliłem sobie sprawdzić, czy Pani Stevens jest u siebie, bo nie widziałem jej dłuższy czas. Mogę zapewnić, że pokój był pusty.
Pochyliłem głowę nad ladą. Byłem przerażony i skołowany. ,,To się nie dzieje naprawdę”.
Po chwili wpadła mi do głowy myśl, że może nie chciała być sama. Może warto zadzwonić do Charliego.
Nie słuchając dalej tego co mówił do mnie George odszedłem od lady i pobiegłem pod adres, który mój kumpel podał pierwszego dnia kiedy tu dotarliśmy. Byłem zmuszony biec na pamięć. Dokładniejsze rozeznanie uniemożliwiała gęsta mgła. W końcu odnalazłem jego dom. Zacząłem mocno walić do drzwi.
– Chwila kurde! Kto się tak dobija do cholery? John?! John, cholera jasna gdzieś Ty kurwa był?
– jego twarz oświetliła mieszanka szoku i nieudawanej radości. Objął mnie, ale szybko cofnąłem go za barki.
– Gdzie jest Eli? – spytałem, świdrując mu oczy swoim spojrzeniem. Dostrzegłem na jego twarzy zakłopotanie.
– Nie wiem John… Widziałem ją ostatnio jakiś miesiąc po tym jak zniknąłeś… Myślała, że już się nie odnajdziesz… Później sama zniknęła. Szukałem Was wszędzie.
Zamknąłem oczy i opuściłem głowę w dół.
– Co tu się odpierdala? Minęło raptem kilka godzin…
Charlie poklepał mnie po plecach i zaprosił do środka.
– Wejdź John… Nie będziesz mi tu tak stał w tej parszywej mgle.
Gdy wszedłem do środka, zobaczyłem stos butelek po Mgiełce skoncentrowany na kuchennym stole. Spojrzałem na Charliego.
– Co tak się patrzysz?… Byłem tu uwięziony… Co innego mi pozostało.
Usiedliśmy na kanapie.
– Powiedz mi… Kiedy widziałeś ją po raz ostatni… jaka była? – zacząłem
Charlie głośno westchnął i przetarł zmęczone oczy. Nie patrzyliśmy na siebie.
– Smutna… – odpowiedział po chwili… Nie wiedziała, co dalej robić… Wpadła tutaj na herbatę. Poleciłem jej, żeby wracała do domu… ale wiem, że tego nie zrobiła, bo George powiedział mi, że w pensjonacie zostało absolutnie wszystko.
– Rozumiem… A co ze mną? Ponoć poszukiwania zostały zakrojone na szeroką skalę. Nikt nie wpadł na to, że jestem w jaskini… Na pewno Eli Wam o tym powiedziała…
– Właśnie za sprawą jej słów jaskinia stała się pierwszym miejscem, do którego poszliśmy… Ba… Eli sama uczestniczyła w tych poszukiwaniach. Ponoć dzień wcześniej znaleźliście tę osadę, a ona zarzekała się, że zna te drogą dokładnie co do centymetra. Jednak tam, gdzie według niej miała być szczelina, była tylko lita skała. Robiliśmy co w naszej mocy, żeby się przez nią przebić i kiedy nawet się to udało nie było tam żadnej osady, tylko ciemna zimna jama.
– Musieliście szukać nie w tym miejscu… Wszedłem i wyszedłem tą samą drogą…
– John… My naprawdę przeszukiwaliśmy tę jaskinię tygodniami w kilkanaście osób… Nie było po Tobie śladu…
– To jakiś obłęd… Muszę zobaczyć ten pokój – powiedziawszy to, zerwałem się na równe nogi i wybiegłem z jego domu.
– Poczekaj John! Nie idź tam teraz!
Jego słowa ominęły moją świadomość szerokim łukiem. Wpadłem do pensjonatu nastawiony tylko na jeden cel. George nie zdążył nawet wydusić słowa kiedy susem minąłem go w hallu pensjonatu. Dopadłem do naszych drzwi na drugim piętrze. Drzwi były zamknięte. Gorączkowo przeszukałem kieszenie i z odrobiną ulgi odkryłem, że limit pecha chyba został wyczerpany. Drzwi otworzyły się, a syf, jaki ujrzałem, zdecydowanie nie napawał mnie optymizmem. Zrozumiałem, czemu Charlie mnie powstrzymywał.
Łóżko, stolik, szafka, cała podłoga… Wszędzie walały się butelki po Mgiełce… Niektóre były potłuczone, to też starałem się uważać, gdzie stawiam kroki. Plamy na dywanie, na ścianach. Ciężko stwierdzić na pierwszy rzut oka po czym… Jej ubrania znajdowały się zupełnie przypadkowych miejscach podczas gdy moje zgrupowane były na kupie pod biurkiem. Kiedy przeszedłem za nie, z trwogą odkryłem, że stoi tam otwarty kanister z benzyną. Chciała spalić moje ciuchy? W niektórych miejscach tynk odchodził od ścian. Połamane były co najmniej dwa krzesła i jeden stolik. Co tu się działo do cholery? Usiadłem na naszym łóżku i nagle dostrzegłem świstek papieru wychodzący spod biurka.
Wstałem i podniosłem go. To był list, lecz nie ten, który pisałem… Był nieco dłuższy i… poznałem jej charakter pisma.
,,Doktorze… Minął już miesiąc od kiedy nie ma tutaj ze mną mojego męża… Naprawdę nie wiem, co robić… To wstydliwe, ale jestem taka rozpalona, a moje piersi takie nabrzmiałe… Łapię się na tym, że je pieszczę, pisząc te słowa… a kiedy skończę, będę musiała wypieścić coś jeszcze… Próbowałam już wszystkiego, ale to się nasila… Zrobiłam rzeczy, z których nie jestem dumna… a to i tak nie wystarczyło… Doktorze… błagam o pomoc…
...PS. Wybacz mi John…”
Jak Ci się podobało?