Tup, tup. Jestem 😁
To jeszcze pociągnę wątek Mety, może ranking płyt studyjnych, od najlepszej do najgorszej?
Zaproponowałbym tak:
1. "Ride the Lightning" - perfekcyjny album, świetna produkcja, w zasadzie brak słabych utworów (a tytułowa kompozycja to obok "One" ich najlepszy kawałek IMO). Jedna z najlepszych płyt w historii thrash metalu i przełomowa dla tego gatunku. Nie ma co się dłużej rozwodzić, to trzeba znać, nawet jeśli ktoś nie gustuje w thrashu lub w ogóle w metalu jako gatunku.
2. "Master of Puppets" - drugie miejsce, bo produkcja jest słabsza (zbyt dociążone gitary, kosztem głębi, kartonowy sound). Najbardziej popularna wśród fanów, ale u mnie zdecydowanie za "dwójką". Kultowy utwór tytułowy, którego refren znają nawet nasze matki/babcie, łamiący kości ciężarem "Battery" i "Damage Inc." oraz najcięższy w historii zespołu "Disposable Heroes" - te utwory należy wyróżnić.
3. "Metallica". Odwieczny dylemat, "...and Justice for All" czy Czarny Album. Wybrałem ten drugi, płyta chyba najlepiej wyprodukowana w historii zespołu (brzmienie jest naprawdę mocarne i nawet puszczając ją z zegarka czuć moc produkcji), poza tym przy większości utworów można się świetnie bawić, mimo że to już nie thrash metal. W zasadzie większość, poza koszmarnym i odgrywanym do bólu i zrzygania się "Nothing Else Matters" trzyma bardzo wysoki poziom, ale wyróżnić należy "Entersandman" , "Sad But True", "Whererver I May Roam" i dwa potężne strzały na koniec, "The God That Failed" oraz "My Friend of Misery".
4. "... and Justice for All". Mimo, że lubię metal progresywny (np. Dream Theater) czy djent (Meshuggah), "czwórka" jest dla mnie zbyt przekombinowana i za długa. Obok rewelacyjnych kompozycji (pierwsze cztery niszczą, w tym najlepszy w dorobku zespołu "One", który poraża muzyką, tekstem i sugestywnym video), mamy nudnawe "Shortest Straw", będące marną kopią "Damage Inc." "Dyers Eve" czy przeciągnięte i zbyt melancholijno-pompatyczne "To Live Is To Die" (tak, wiem, to kawałek w hołdzie Burtonowi i pewnie zagorzali fani Mety mnie ukrzyżują, ale zdecydowanie wolę z instrumentali "The Call of Cthulu" oraz "Orion"). A kiedy dodamy fatalną produkcję, o której napisano już cały Internet, płyta nie może zmieścić się na podium, mimo rewelacyjnego początku, poziomem dorównującego "Ride the Lightning".
5. "Kill'em All". Płyta, na której Meta się skończyła 😉 A poważnie to świetny debiut, z kilkoma klasykami, które mimo upływu 43 lat od wypuszczenia na światło dzienne, nie trącą myszką i słucha się ich całkiem przyjemnie - "The Four Horsemen", "Seek and Destroy", "Jump in the Fire", headbanger "Whisplash" czy "No Remorse" to klasyki i nie znać ich po prostu nie wypada. Płyta najmniej znana z tych starych, ale nie odstająca poziomem, niżej w zestawieniu, bo na kolejnych zespół po prostu odpalił i dał popis możliwości. Należy wspomnieć o świetnej produkcji, dużo lepszej niż choćby na "MoP".
Od miejsca szóstego zaczynają się albumy, które, no cóż, szału delikatnie mówiąc we mnie nie wzbudzają.
6. "Death Magnetic". Fatalna produkcja. Tak przeprodukowanego albumu nie słyszałem dawno, a szkoda, bo sporo utworów jest tam naprawdę niezłych lub bardzo dobrych, choćby rozpoczynający "That Was Just Your Life", który galopuje z prędkością przypominającą "Blackened", "Broken, Beat and Scarred", "The Judas Kiss", "Suicide and Redemption" i najlepszy na albumie "The Day That Never Comes". Z drugiej strony mamy ciągnący się jak drut kolczasty z tyłka "The Unforgiven III" (już jedynka nie należy do moich faworytów w ich wykonaniu, a druga i trzecia część są po prostu słabiutkie), przeciętny "The End of the Line" czy po prostu nudne "All Nightmare Long" i "Cyanide". Może i lepiej bym ją odbierał i częściej słuchał, ale produkcja powoduje krwawienie z uszu i niestety nie jestem w stanie jej zdzierżyć.
7. "Load". To nie jest album metalowy, ale nie ma co palić ich za niego na stosie. Bardzo nierówna i zdecydowanie za długa płyta, którą gdyby okroić ze zbędnych wypełniaczy, zwłaszcza w drugiej części ("Cure", "Poor Twisted Me", "Wasting My Hate" i ballada country (sic) "Mama Said", byłaby naprawdę niezłym długogograjem. Tradycyjnie mocny u Amerykanów początek (pierwsze cztery utwory wymiatają, zwłaszcza "2x4" i "The House That Jack Built"), świetnie "The Thorn Within" i prawie tak samo dobry, choć niepotrzebne przeciągnięty "The Outlaw Thorn"). Przyjemny do słuchania, niemetalowy, choć momentami nudny i zbyt długi album.
8. "St.Anger". Perkusja z kartonu, zero solówek, brzmienie a'la Korn. To na pewno Metallica, a nie klon zespołu Jonathana Davisa? Niestety tak. Mimo, iż większość fanów równa ten album z ziemią, ostatnio wróciłem do niego i nie było tak źle. Oczywiście jak to u Mety, przesadzają z dłużyznami, a tutaj są one szczególnie widoczne i irytujące, ale "Frantic", tytułowy kawałek ze świetnym video, "Some Kind of Monster" czy "The Unnamed Feeling" to bardzo dobre kawałki, których zespół nie ma co się wstydzić. Niestety oceniając cały album, nie ma on szans nawet z takim "Death Magnetic" , nie wspominając o "Big Four" z lat 80-tych.
9. "Reload". Szczerze nienawidzę tej płyty, uważam ją za najsłabszy, osłuchany przeze mnie album Metalliki (zaznaczam, że po "Death Magnetic" przestałem słuchać ich albumów studyjnych, więc nie znam choćby "72 Seasons* czy "Hardwired...". Jedyny utwór, który trawię to "Fuel", resztę zakopałbym pod ziemią, a jakkolwiek szanuję Marianne Faithful za jej dokonania solowe (płyta "Broken English"), tak za dziadowskie wokale w "The Memory Remains" miałem ochotę włożyć jej widelec w oko.
I specjalna nagroda, poza numeracją i wszelkimi kryteriami dla "Lulu". Zastanawiałem się, czy im nikt nie powiedział, jak to brzmi. Krótko - jak gówno. Wokal Lou Reeda kompletnie nie pasuje do ciężkiej muzyki, on coś mamrocze pod nosem, reszta zespołu rzępoli, grając sobie a muzom. Przesłuchalem tego potwora raz (zmęczyłem się niemiłosiernie) i więcej katować się nie zamierzam. Unikać, jak diabeł święconej wody.