Matka, żona i kochanka, czyli nie tylko miłość bywa ślepa (Epilog – Kuchenne {seks}rewolucje)
1 grudnia 2025
Matka, żona i kochanka
15 min
Teraz zaznaczam tylko, że niniejszy tekst przypomina mocno moje pierwsze publikacje, skupione bardziej na gorących emocjach czy przemyśleniach bohaterów niż chłodnej logice przyczynowo-skutkowej. Na dodatek warsztat może tu i ówdzie nie do końca trzymać poziom, gdzieś pojawią się powtórzenia, w innym miejscu styl się rozjedzie i tak dalej. Mam jednak nadzieję, że mi wybaczycie, podobnie jak barokokową przesadę (której nie mam już dłużej zamiaru trzymać w ryzach) w opisach seksów. Seksów dla seksów ma się rozumieć, bo co tam jakaś fabuła, skoro są sprawy ważniejsze! Przy czym proszę jednocześnie może nie tyle o wymuszoną wyrozumiałość – bo co większe błędy możecie, a wręcz powinniście wypisać w komentarzach – co zwyczajne zachowanie przyzwoitości. Kto pamięta kłótnie, polegające na obrzucaniu się cytatami ze słowników, ten wie dlaczego.
A epilog publikuję na początku, bo tak. I się nie interesujcie, bo nie.
Okłamałem sam siebie. Nie pierwszy raz oczywiście, jednak zazwyczaj kwitowałem całą sprawę jako „widocznie nie miałem innego wyjścia / to dla większego dobra / co się stało, to się nie odstanie / a tam, cicho być” i zapominałem o niej przy najbliższej okazji. W tym natomiast konkretnym przypadku ciężar tego, co właściwie zrobiłem, co robię i co zrobić powinienem – a czego pod absolutnie żadnym pozorem nie – mnie przerósł. Przygniótł. Przetoczył się z gracją stada rozjuszonych słoni (tudzież słonic, co by zachować parytety), pozostawiając po sobie krwawą miazgę poczucia winy, wyrzutów sumienia i wcale nie tak bardzo teoretycznych konsekwencji.
Wmawiałem sobie co prawda, że sytuacja, w której się znalazłem – niekoniecznie z własnej woli, gdyby miało to być jakimkolwiek pocieszeniem – nie jest przecież taka zła, a wręcz może wyjść wszystkim zainteresowanym na dobre, gdy jednak dłużej się nad nią zastanowiłem, odechciewało mi się ironizować. Nawet jeśli niektórzy na moim miejscu wręcz by się ucieszyli, ponieważ los zesłał im szansę, o jakiej większość może sobie co najwyżej pomarzyć. Bardzo nieprzyzwoicie pomarzyć, dodajmy. Tylko co z tego? Ja nie byłem żadną „większością”. Byłem sobą z własnymi przekonaniami, zasadami, kompasem moralnym i przede wszystkim uczuciami. Tymi najbardziej podstawowymi z podstawowych.
Co gorsza, do kłamstwa doszło jeszcze ordynarne oszustwo na poziomie tych, które opowiada się naiwnym dzieciom, w rodzaju „wystarczy, że się prześpisz, jutro będzie nowy dzień, wszystko się samo poukłada.” Taki chuj, jako rzeczonego słonia trąba! Owszem, dzień nadszedł, bo i nie miał innego wyjścia, ale żebym był wyspany, to już niekoniecznie. O oczekiwanym oświeceniu, podpartym odpowiedziami na choćby część pytań oraz wątpliwości, szkoda nawet wspominać. Niemniej musiałem coś ze sobą zrobić, bo jeżeli nie, prędzej czy później poniosą mnie emocje. Zdecydowanie nie te, które powinny.
Wstałem więc wreszcie, podrapałem się tu i ówdzie, podciągnąłem rolety w oknach. Majtki też. Spojrzałem na budzący się powoli świt, puste łóżko, milczący telefon na stoliku. No i rzeczone majtki. I choć parę niegrzecznych – za to grzesznych już jak najbardziej tak – myśli przemknęło mi przez głowę, postanowiłem zająć się tym, co potrafiłem najlepiej, czyli przekładać dobro osób, które kochałem, ponad swoje własne. Jak zwykle zresztą.
Po drodze do łazienki przystanąłem jeszcze na moment przed drzwiami zapasowej, służącej zazwyczaj jako składzik rzeczy mniej lub bardziej (nie)potrzebnych sypialni. Lecz nie dziś. Przez moment miałem ochotę zapukać lub wręcz uchylić drzwi bez wcześniejszego anonsowania się, jednak szybko porzuciłem ten pomysł. Ani mnie, ani nikomu nie przyniósłby on niczego, czego bym oczekiwał. Czego wszyscy byśmy oczekiwali. Dlatego skupiłem się na tym, do w bieżącej sytuacji było najważniejsze, mianowicie doprowadzeniu do porządku zębów, włosów i przy okazji umysłu, bo i on wymagał solidnego przejechania szczotą.
Dłuższą chwilę zastanawiałem się, co właściwie powinienem przygotować. Gdyby miało to być zwyczajne niedzielne śniadanie, ograniczałaby mnie jedynie wyobraźnia (oraz zawartość lodówki ma się rozumieć, choć tę mogłem szybko uzupełnić choćby w Ropusze za rogiem), lecz okoliczności zdecydowanie wykraczały poza „zwyczajność”. Ostatecznie doszedłem jednak do jedynie słusznego wniosku – nie będę wyważał otwartych drzwi, tylko zrobię coś, co lubią wszyscy. Ewentualnie w nieco bardziej bogatszej wersji, by nie ograniczać się jedynie do oczywistych oczywistości rodem ze szwedzkiego stołu w pierwszym lepszym hoteliku. Ale najpierw kawa. I coś do kawy. Koniecznie. Wciąż jednak nie chcąc zbytnio hałasować, zamiast po prostu kliknąć przycisk automatu, sięgnąłem po ręczny młynek i kawiarkę. I śmietankę. I whisky. I coś słodkiego, co jakimś cudem uchowało się jeszcze z wieczoru.
Nie minęło dziesięć minut, a wzmocniony kofeiną, cukrami prostymi, tłuszczami nasyconymi oraz dalece przekraczającą symboliczną dawką alkoholu, zakasałem rękawy. Metaforyczne, ale zawsze. Porozkładałem na blacie jajka, mleko, mąkę, masło, ser jeden, ser drugi, dżem taki, dżem inny, coś dla mięsożerców, miski, patelnie, trzepaczki… trochę tego było. W końcu miałem już wszystko na tyle ogarnięte, że mogłem zabrać się za smażenie naleśników. A raczej zabrałbym się, gdyby nie ciche, lecz niedające pomylić się z niczym innym odgłosy kroków na schodach. Na parkiecie.
Skrzypnięcie zawiasów, które miałem już dawno temu nasmarować.
Dobrze, że nie trzymałem już ani kawy, ani patelni, ani tym bardziej odbezpieczonego granatu, bo nie obyło by się bez ofiar. Owszem, mogłem się spodziewać widoku mej jedynej, ukochanej i jak najbardziej wyczekiwanej żony, ale… ubranej. W koszulkę nocną, w biustonosz, w majtki, w jakiś szlafrok. W cokolwiek! Tymczasem ona była naga. Nagusieńka, ewidentnie ledwie co rozbudzona i z miną, którą do tej pory widywałem co najwyżej wieczorami, a i to raczej jedynie przy specjalnych okazjach. Nim jednak zdążyłem się choćby odezwać, wskazała wzrokiem na wciąż nieschowaną butelkę.
– Nalej mi proszę. Dużo. Bez lodu – wychrypiała.
Spełniłem prośbę bez dalszego obciągania… ociągania, nie bez powodu obawiając się sutków… skutków odmowy. Tymczasem prosząca podniosła szklankę do ust i wychyliła ją paroma łykami. Otrząsnęła się, trzęsąc wszystkim, czym tylko dało się zatrząść, ze szczególnym uwzględnieniem bioder i biustu. Cudownie kobiecych piersi i równie kształtnego tyłeczka. Dojrzałych cycków i naprawdę konkretnych rozmiarów dupy.
– Na co czekasz? Będziemy tak stali do obiadu? – rzuciła prowokująco.
– Ale że co? Jak? Teraz? Tutaj?
– A dlaczego niby nie? Nie mów, że byś nie chciał…
– Oczywiście, że bym chciał, ale wiesz… – Spojrzałem wymownie ku górze.
– Nie martw się, nic ani nikt – podkreśliła to słowo – nam nie przeszkodzi. Zresztą na wszelki wypadek zamkniemy drzwi.
– Nadal nie jestem przekonany – przekonywałem już bardziej sam siebie, choć i w tym przypadku nie spodziewałem się, że cokolwiek to da.
– W takim razie pokaże ci, co dla ciebie mam.
Różnych rzeczy się spodziewałem, ale na pewno nie tego. No, może troszkę, jednak nawet jeśli, to nie w postaci rozsunięcia przygotowanej zawczasu zastawy na brzeg stołu, położenia na nim płaskiej poduszki i wejścia na ów stół w taki sposób, by oprzeć nogę o krzesło. I pokazania wszem i wobec rozczochranej jeszcze bardziej niż głowa kobiecości. Cipki. No piczy, no. Już z tej perspektywy wyglądającej na mokrą. I bez dwóch zdań (a tym bardziej choćby jednego liźnięcia) zdecydowaną, by czym prędzej stać się mokrą jeszcze bardziej.
– Pocałuj mnie!
To nie była prośba, lecz i tak jej nie spełniłem. Choć chciałem. Mało tego: pragnąłem! Niemniej wciąż nie byłem przekonany, czy powinienem.
– Nie bój się. My… nie doszło do niczego, o czym mogłeś pomyśleć.
– A o czym myślę? – palnąłem, faktycznie nie mając pojęcia, o co chodzi.
– Skoro tak, to powiem wprost: wciąż jesteś jedynym, który zrobił mi minetkę. Inne rzeczy, o których udajesz, że właśnie nie myślisz, zresztą też. A teraz, jeśli łaska, mam ochotę na wspólne śniadanie. Najpierw ty skonsumujesz mnie, a potem ja ciebie. Chyba że wolisz odwrotnie?
– Ale ja nie jestem przygotowany, nie wziąłem prysznica i w ogóle…
– Ja też nie!
Jakby nie dość było tak jednoznacznej deklaracji, teraz już bardziej leżąca niż siedząca naprzeciw mnie jedyna, ukochana i – co nie podlegało absolutnie żadnej dyskusji – napalona żona sięgnęła dłonią pomiędzy uda. Rozchyliła, co było do rozchylenia, wsadziła palce w to, w co zazwyczaj w takich przypadkach je wsadzała, po czym wyciągnęła je w moim kierunku.
– Częstuj się więc!
Niespecjalnie przepadałem za kuchennymi (s)ekscesami, uważając to pomieszczenie za może niezbyt podniecające, za to niewygodne. Owszem, spróbowaliśmy parę razy użyć stołu czy nawet podłogi nie do końca zgodnie z zamysłem ich projektantów, jednak z dalece rozczarowującymi skutkami. Dokładnie to samo, tylko lepiej, mogliśmy robić w sypialni, więc po co było kombinować? Tym razem jednak sytuacja była inna. Oboje doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że taka okazja już nigdy się nie powtórzy i albo wykorzystamy szansę teraz, albo wcale.
Podszedłem do niecierpliwiącej się coraz wyraźniej ukochanej i pocałowałem. W usta. Smakowała alkoholem i… podnieceniem. Co prawda zadeklarowała, że jedynie własnym, a ja z całą mocą przekonywałem samego siebie, by wierzyć jej na słowo, jednak wciąż nie mogłem się przemóc, by już teraz pójść na całość. Próbując zignorować uparcie dźgającego mnie widełkami (i wydzierającego się: „idź na całość, idź na całość, lamusie ty jeden ty!”) diabełka niepewności, podążyłem niżej, mając nadzieję, że tam znajdę to, czego szukałem. Cmoknąłem więc najpierw jeden sutek, następnie drugi, jedną fałdkę na brzuchu, drugą…
Musiałem wstać i odetchnąć. Chociaż nie, przepraszam – raczej wstać, otworzyć okno na całą szerokość i dopiero wtedy napełnić płuca świeżym powietrzem, a wówczas być może zdołałbym się opanować. Tyle że nie. Aż nadto wyraźnie czułem zapach włosów. Skóry. Namiętności. Już nie tylko nagiej, oczekującej na sporo więcej niż tylko parę niewinnych w gruncie rzeczy buziaczków żony, ale i własnej.
Spojrzałem jej w oczy. Piękne jak zawsze. I szczere jak chyba nigdy. Mówiące, że nie mam się czego obawiać. Ani wcześniej, ani teraz, ani w przyszłości. A jeśli choćby pomyślałem inaczej, jestem skończonym idiotą. W odróżnieniu od niej, wiedzącej doskonale, czego chce, czego pragnie i o co prosi.
A nie, przepraszam, żąda!
Jednym ruchem ściągnąłem majtki i rzuciłem je ostentacyjnie na stół. Podsunąłem sobie drugie krzesło, by mieć na czym wygodnie przysiąść, po czym wreszcie zabrałem się do śniadania. Na przystawkę wybrałem cudownie pełne, lekko słonawe piersi o dużych, ciemnych sutkach. Polizałem je powoli, pozwalając, by odpowiednio się podnieciły, po czym przeszedłem do bardziej zdecydowanych działań. Chwyciłem biust w dłonie, ścisnąłem – z zachowaniem odpowiedniej delikatności, oczywiście – i zacząłem ssać, pomrukując przy okazji z uznaniem.
Gdy już zaspokoiłem pierwszy głód, przeszedłem do pierwszego dania w postaci miękkiego brzuszka i wcale nie mniej apetycznego wnętrza ud. Te oferowały już inne doznania, bardziej intensywne, zachęcające do jeszcze odważniejszej degustacji. A skoro tak, dlaczego miałbym nie skorzystać? Nie od razu jednak, o nie! Znów wycałowałem, wylizałem i wymiętosiłem wszystko, do czego tylko mogłem w miarę wygodnie sięgnąć. Nieco niewygodnie zresztą też.
Podałem drugą poduszkę, tak by ma najdroższa mogła ją sobie podłożyć pod plecy i pomogłem jej się wygodnie położyć. I wówczas zacząłem prawdziwą ucztę. Z nieograniczoną żadnymi, jakże zbędnymi konwenansami, wątpliwościami czy choćby pospolitym wstydem przyjemnością, kosztowałem jednego łakocia po drugim. Smakowałem lepkie loczki, wilgotne wargi i ociekające najczystszym wyuzdaniem wnętrze. Wsuwałem się w nie językiem, wylizując delikatnie wszystkie zakamarki, a gdy już uznałem, że spróbowałem wszystkiego, objąłem całą kobiecość ustami. Calutką. Tak, by móc spijać słodko-słono-mleczny nektar namiętności wprost z samego wnętrza.
Uśmiechnąłem się do siebie nie tylko w przenośni. Dobrze, że – w odróżnieniu od pewnych znanych mi i na dodatek całkiem bliskich osób – nigdy nawet nie próbowałem pisać żadnych opowiadanek, rozprawek czy innych epopei erotycznych, bo wyszłoby z tego nie popisowe danie mistrza (nie tylko) patelni, a co najwyżej niestrawny kaszan. I to taki trzeci raz odgrzewany. W mikrofalówce. Nie na nim jednak miałem zamiar się skupić, a na kolejnej pozycji w menu, która już na mnie oczekiwała. Najbardziej wytrawna i przeznaczona jedynie dla wyjątkowych koneserów. Dokładnie takich, jak ja.
Uniosłem uda ukochanej w taki sposób, by mieć swobodny dostęp do wszystkiego. Bez żadnego wyjątku. Powróciłem jeszcze na chwilę do perły w koronie mej najseksowniejszej z seksownych kobiety, ssąc ją subtelnie. To zsuwałem się kilka centymetrów niżej, zanurzając usta w niewyczerpanym źródle żądzy, to znów powracałem, za każdym kolejnym razem doprowadzając mą jedyną i ukochaną coraz bliżej ostatecznego spełnienia.
Gdy wiedziałem już, że nadszedł właściwy czas na finał, nie cofnąłem się, póki cudowanie apetycznego ciała nie przeszyły równie cudowne dreszcze. Coraz mocniejsze i mocniejsze, aż nie tylko my dwoje, ale i cały stolik zaczął drżeć.
– Zaczekaj chwilę… – usłyszałem, a przynajmniej tak mi się wydawało.
Nie zamierzałem jednak słuchać. Nie dziś. Nie w takim momencie! Nim przebrzmiały ostatnie echa rozkoszy, rozchyliłem pośladki i wsunąłem się językiem pomiędzy nie. Choć próbowałem zachować przynajmniej pozory przyzwoitości, nijak mi się to nie udawało. Zresztą po co niby miałbym to robić? Nie musieliśmy się wstydzić ani własnej cielesności, ani pragnień, ani nawet mniejszych czy większych fetyszy, na zaspokojenie których od czasu do czasu sobie pozwalaliśmy. A że czas był idealny, to i o pozwolenie nie musiałem się pytać. Nikogo. Dlatego też wylizywałem dokładnie to, na co miałem ochotę. Na co, sądząc po reakcji na me starania, oboje mieliśmy.
Wciąż jednak nie był to koniec biesiadowania, o nie! Pozostał jeszcze deser. Powstałem więc i przycisnąłem wciąż rozchylone biodra mej poślubionej własnymi. Wszedłem w jej mokre wnętrze jednym pchnięciem i zacząłem się kołysać. Ba, żeby tylko! Rwane sapnięcia, wcale nie bardziej kontrolowane pojękiwania oraz odgłosy klepanych niedzielnych kotle… dwóch splecionych we wspólnej rozkoszy, roznamiętnionych ciał, wypełniły nie tylko kuchnię, ale i dom. Nie zważając zupełnie na to, że mogą dotrzeć do postronnych słuchaczy, całkowicie nieprzygotowanych na takie doznania.
– Na co masz ochotę?
Tym razem się nie przesłyszałem, a skoro tak, odpowiedziałem czym prędzej:
– Na to, co ty.
– Weź mnie za ręce!
Zgodnie z życzeniem, pomogłem ukochanej usiąść. A przynajmniej wyprostować się na tyle, bym wciąż mógł w niej pozostać bez obawy o ewentualną wywrotkę. Nie tylko nas obojga, lecz także stołu, że o krzesłach nie wspomnę. Złapałem ją za uda, tak by tym łatwiej mogła mnie nimi objąć. Wbiłem palce jednej dłoni w miękki pośladek, drugi w taki sam boczek i przyspieszyłem jeszcze bardziej.
– Powiedz mi, jak będziesz blisko – poprosiła.
– Już mówię.
– Wtedy, kiedy będziesz…
– Ale ja naprawdę już! – wysapałem resztkami woli.
– Dojdź we mnie!
Nawet gdybym bardzo chciał, nie byłbym w stanie odmówić. Pchnąłem jeszcze kilka razy i zacząłem pulsować, próbując jakimś cudem utrzymać równowagę. Na szczęście wspominany już wielokrotnie stół był solidnym wyrobem na zamówienie z litego drewna, a nie jakimś polakierowanym kartonem, bo mogło być bardzo różnie. I bardzo zabawnie, zwłaszcza patrząc z boku.
Patrząc. Z boku. Konkretnie z drzwi. Przez drzwi? W każdym razie dokładnie te same, które mimo obietnicy – złożonej publicznie i przy świadkach – zostawiliśmy otwarte. I puste. Wtedy, ponieważ teraz już niekoniecznie.
Wzdrygnąłem się, odruchowo próbowałem odsunąć i czym prędzej narzucić na siebie cokolwiek, choćby nawet obrus czy ręcznik, lecz nie mogłem. Nie dlatego, że strach mnie sparaliżował lub tym bardziej magiczny urok powstrzymywał, ale żona nie pozwoliła, przytrzymując mocno ramionami. Mało tego: dla potwierdzenia powiedziała coś, czego tym bardziej bym się nie spodziewał:
– Nie, zaczekaj! Powiedziałeś, że mam zrobić to, na co mam ochotę, to właśnie zrobię…
Następnie odsunęła się na tyle, bym ja mógł wysunąć się z niej. I tylko tyle. Kucnęła i nie czekając ani za pozwolenie, ani zaproszenie, ani tym bardziej oklaski, wzięła wciąż sztywnego penisa w dłoń. Sztywnego i pokrytego wspólną namięt… ociekającego spermą. I wsadziła go sobie do ust. W taki sposób, bym nie tylko ja dokładnie to widział. Podobnie jak także spermę, także cieknącą, lecz tym razem na podłogę. Z rozwartej w rozkroku cipy, rozchylonej na dodatek palcami drugiej dłoni.
No dobrze, tego mogłem się raczej domyślać, bo widok zasłaniały mi kołyszące się cycki oraz wystający brzuch, lecz ręka niknąca pod nim raczej nie pozostawiała wątpliwości.
– Spuścisz się jeszcze raz? – wymamrotała, nie przerywając robienia laski.
Pytanie było retoryczne. Nawet gdybym bardzo (nie) chciał, i tak nie miałem wyboru. A skoro tak, musiałem ponownie się podniecić. Chociaż nie, przepraszam – wciąż aż się we mnie gotowało, wystarczyło więc tylko znaleźć ujście dla owego ukropu. Wprost w usta mej jedynej i ukochanej…
Teraz już nie żony, a perwersyjnej, wyuzdanej suczy, obciągającej mi po same jaja. Brandzlującej się głośno. Jęczącej jeszcze głośniej. Patrzącej wprost na mnie wilgotnymi oczami.
Zawahałem się po raz ostatni, po czym chwyciłem ją za włosy i docisnąłem na tyle, na ile mogłem. Ja mogłem, nie ona. I nie puszczałem, póki, cytując jej własne słowa, się nie spuściłem. Prosto w gardło.
I gdy myślałem, że to już koniec, wtedy owa dojrzała kochanica udowodniła, że stać ją na jeszcze więcej. Wstała, mokrą dłonią zebrała pianę z równie mokrych ust i rozsmarowała ją na dekolcie. I krok za krokiem zaczęła iść ku drzwiom, zostawiając za sobą nie mniej mokre ślady.
Tyle że nie. Na szczęście. Zarówno wszystkich obecnych, jak i tych nie do końca. To była tylko fantazja, która wyrwała się spod kontroli. Tylko nagły przebłysk oszołomionej podnieceniem wyobraźni. Tylko chwilowe złudzenie. Nic realnego. Nic rzeczywistego. Nic, co się wydarzyło i co mogłoby się wydarzyć. Oby…
Owszem, nie dawało się ukryć, że właśnie skończyliśmy kochać się (żeby nie użyć innego, znacznie bardziej adekwatnego określenia) na kuchennym stole, jednak jedynymi świadkami naszej namiętności były świergoczące ptaszęta za wciąż uchylonym – w przeciwieństwie do drzwi – oknem. Wymagającym jak najpilniejszego przymknięcia, bo aż mi podwiewało zwis męski. Zwis coraz bardziej zwiśnięty, dodajmy, potrzebujący równie pilnej wizyty pod prysznicem tak samo, jak cała reszta jego posiadacza oraz współmałżonki tegoż. Najlepiej za jednym razem, tak by w razie nagłego pojawienia się innych obserwatorów – co wciąż było przecież całkiem realnym zagrożeniem, gdyż dzieliło nas jedynie jedno piętro – móc się wspólnie ubezpieczać w wycofywaniu na z góry upatrzone pozycje. Znaczy spieprzania z gołą dupą jak najszybciej i jak najdalej, zanim ktokolwiek zauważy.
Na razie jednak musiałem najpierw spróbować jakoś utrzymać się w pionie, a gdy wreszcie się to udało bez wspomagania oparciem krzesła, podziękować. Żonie. Jedynej, najdroższej, najseksowniejszej, co zawsze poskreślałem i podkreślać będę, choćbym miał się powtarzać.
Podziękować za wszystko. Za to, co właśnie zrobiła i w jaki sposób. Za to, że była właśnie taka i żadna inna. Za to, że mimo wszystkich dzielących nas różnic oraz przeszkód, jakie życie rzucało nam pod nogi, wciąż ze sobą byliśmy. Kochaliśmy się i pragnęliśmy, być może bardziej niż przed kilkoma czy nawet kilkunastoma laty. I najwyraźniej wciąż mieliśmy ochotę na więcej i więcej. WINCYJ, chciałoby się rzec.
Co konkretnie? A na przykład śniadanie. Przygotowane już nie na zasadzie „zrobię coś, co każdy lubi, byle szybko i po cichu, żeby nikogo nie obudzić”, a według dokładnych preferencji. Tym razem kulinarnych, a nie erotycznych. Oczywiście może się tak zdarzyć, że stanie – haha, bo wiecie, co prawda już nie stoi, ale jeszcze może! – na dokładnie tych samych naleśnikach z dokładnie tym samym przeglądem lodówki, jednak tym razem będzie to wspólna decyzja. Nie tylko nas dwojga. Podobnie jak to, w jaki sposób będziemy chcieli spędzić resztę dnia. I z kim.
Tymczasem, nie zważając na nic, na czele ze śladami na blacie oraz podłodze, przytuliłem się do ukochanej. Objąłem lepkie ciało, pocałowałem we wcale nie mniej wilgotne czoło, wtuliłem twarz we włosy. Nie musiałem dodawać, jakie.
Nie musiałem też ani oszukiwać, ani tym bardziej kłamać. Już nie.
Już nigdy.
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione!
Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:
facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/
Z góry dziękuję!
Agnessa
Frogg
Jak Ci się podobało?