Ilustracja: Pexels

Matka, żona i kochanka, czyli nie tylko miłość bywa ślepa (II)

3 grudnia 2025

Opowiadanie z serii:
Matka, żona i kochanka

1 godz 15 min

Niniejsza część zawiera jak najbardziej prawdziwe opowiadanie – a raczej jego fragmenty, o czym zaraz – które było pisane w mniej więcej równolegle z „La Belle Epoque” i miało się ukazać albo niedługo przed, albo (co bardziej prawdopodobne) zaraz po historii Jenny. Ale że pewne sprawy potoczyły się zdecydowanie nie tak, jak miały się potoczyć, nigdy nie zostało dokończone. I nie zostanie. Ani przeze mnie, ani przez naszą byłą koleżankę i autorkę jednocześnie, która najpierw pełna werwy zaangażowała się w projekt pt. „Raskalka pisze Agnyzę”, po czym… kto pamięta, ten wie.

I chociaż mogę na zawsze schować owe fragmenty – by użyć słów Yvaine – na samym dnie najgłębszej z szuflad, wolę mimo wszystko podzielić się nimi z szerszą publicznością. Nawet jeśli są to wersje robocze, niejednokrotnie wyrwane z kontekstu, bez początku, końca, środka, a nieraz i najzwyklejszego sensu. Że o braku redakcji i korekty nie wspomnę. Także tutaj proszę dla odmiany łaskawie o nieszukanie krzywych przecinków czy zezowatych myślników.

Niemniej życzę seksownej lektury!



 

Choć planowałam jedynie pobieżnie przejrzeć tekst, już szybki rzut oka na pierwsze akapity spowodował zmianę koncepcji. Na antykoncepcję. Hyhyhy, ale śmnieszne, no boki zrywać! Brakowało jeszcze tylko chłopa przebranego za babę, jakichś bieda-rapsów o „rzyciu ulicy" w tle i publicznego spłakania się nad konstytucją, a żenadometr wyjebałoby poza skalę. 

Chcąc nie chcąc, musiałam naprawdę skupić się na lekturze, traktując ten tekst bardziej jak inspirację do stworzenia na jego podstawie czegoś nowego niż prawie gotowe opowiadanie, w którym wystarczyło uzupełnić co większe dziury fabularne, poprawić parę przecinków i voilà! Niby w miejscu brakujących fragmentów odnajdywałam własne notatki, jednak były one zazwyczaj bardzo skąpe. Na tyle, że jakichkolwiek dokładnych wskazówek, nie mówiąc już o szczegółowych instrukcjach, dotyczących na przykład przebiegu fabuły, mogłam się po tak długiej przerwie co najwyżej domyślać.  Niemniej z każdym przeczytanym zdaniem dochodziłam do wniosku, że oceniałam siebie zbyt krytycznie. Nie było to może moje najwybitniejsze dzieło, lecz czy w takim razie najgorsze? Też nie. A gdybym we właściwym czasie porządnie nad nim przysiadła, dokończyła i poddała solidnej redakcji oraz korekcie, na pewno znalazłoby amatorów.

Skoro więc tak, na co czekałam? Miałam nie tylko czas, ale przede wszystkim chęci, by wreszcie zamknąć tę historię i podzielić się nią z czytelnikami. I to wszystko dzięki nikomu innemu jak Wiktorii.

 


 

ROZDZIAŁ 1: IZABELA

 

Przed mniej więcej dziesięcioma laty nawet bym tego nie odczuła i mimo wszelkich przeciwności dotarła do domu pełna siły, ochoty oraz przede wszystkim punktualnie co do minuty. Sześć, może nawet pięć lat wstecz zapewne spięłabym poślady i zagęściła ruchy tak, by być przynajmniej mniej więcej o czasie, a ewentualne braki energii nadrobiła szybką kawą. Z kolei przed dwoma czy trzema pewnie bym pomarudziła pod nosem, poprawiła cokolwiek zdefasonowaną koronę i postarała na poczekaniu wymyślić, jakby się tu wytłumaczyć ze spóźnienia. Dziś natomiast… miałam serdecznie dość.

Byłam tak wykończona, że już teraz ledwie trzymałam się na nogach, a musiałam jeszcze przecież wrócić, przygotować obiad – czy o tej porze raczej obiadokolację – sprzątnąć, naszykować dzieciaki do wyjścia na urodziny, omówić bieżące sprawy z mężem, i tak dalej, i tak dalej. I dopiero po tym wszystkim może (ale to bardzo, baaardzo „może”) znalazłabym dla siebie chociaż z pół godzinki. Oczywiście pod warunkiem, że gdzieś po drodze nie padłabym nieprzytomna na cyce.

Najgorsze jednak było to, iż wiedziałam doskonale, że to ja sama byłam temu winna. Ja i tylko i wyłącznie ja, nieprzymuszana przez nikogo, zaprzęgłam się lata wstecz w kierat bycia nieszczęśliwą żoną, wykończoną matką i jeszcze bardziej niedocenioną kobietą pracującą. I nijak nie potrafiłam się z wydostać z tej matni frustracji, niespełnionych oczekiwań i dawno zdezaktualizowanych marzeń.

Starając się dłużej o tym nie myśleć, zerknęłam dla pewności na listę zakończonych właśnie zakupów i po jej sprawdzeniu skierowałam się ku wyjściu z Centrum Handlowego „Promenada”. I wówczas, stojąc już właściwie w drzwiach, kątem oka zauważyłam znajomą twarz. Przystanęłam więc i zrobiłam nawet parę kroków w stronę jej posiadacza, lecz po chwili znów się zatrzymałam, nie wierząc własnym oczom. Owszem, byłam absolutnie pewna, że ów fizys należał do kolegi z liceum, kumpla ze studiów oraz niedoszłego partnera w jednym, lecz z drugiej strony nie mogłam pojąć, w jaki sposób stał się on… właśnie tym, co widziałam. Jakimże to zupełnie niezrozumiałym dla mnie cudem z raczej średnio urodziwego, chodzącego w podłych ciuchach z wyprzedaży chłopaka ze zdecydowanie zbyt wyraźnymi skłonnościami do nadwagi, przeistoczył się w faceta, na którego widok aż zmiękły mi kolana. Ubranego w sportową, podkreślającą szerokie ramiona i wąską talię marynarkę. Ze starannie ogoloną głową i dla odmiany dwu–, może trzydniowym, równie wypielęgnowanym zarostem na twarzy. Że nie wspomnę o równiutkich, błyskających nieskazitelną bielą rodem z reklam pasty zębach, które nieoczekiwanie wyszczerzyły się na w moim kierunku.

– Iza? – Bardziej stwierdził oczywisty fakt, niż zapytał.

– Eee… ja… cześć, Fifi… – Odruchowo palnęłam ksywką jeszcze z nastoletnich czasów. – Tak się zastanawiałam, czy to ty, czy…

– No weź, chyba aż tak się nie zestarzałem, żebyś mnie nie poznała! Ale, jak widzę, też się nic nie zmieniłaś, wiedźmo ty jedna ty!

Nie miałam pewności, czy owo określenie było bardziej komplementem, czy złośliwostką. Natomiast nawet jeśli tą drugą, to i tak wyjątkowo delikatną.

– Słuchaj, super, że się spotkaliśmy i chętnie bym pogadała dłużej, ale trochę się spieszę i…

– Dobra, szybka piłka – przerwał mi w pół słowa – gdzie cię podrzucić? Do domu? Mieszkasz tam, gdzie kiedyś?

– Nie, nie trzeba, naprawdę, mam tu zaraz obok przystanek i…

Mimo upływu ponad piętnastu lat jego mina, mówiąca ni mniej i ni więcej, tylko pełne politowania „a weź nie pierdol”, ani trochę się nie zmieniła.

– Tak, w tym samym miejscu. I będę ci naprawdę wdzięczna, jak mi jeszcze pomożesz, bo się obkupiłam jak głupia.

Choć jeszcze kilka chwil wcześniej w głowie kotłowała mi się co najmniej setka pytań, po wyjściu na parking deptałam w milczeniu. A przynajmniej do chwili, gdy stojący obok jaskrawoczerwony, sportowy Mercedes na warszawskiej rejestracji – i w zasadzie tylko na takie stwierdzenie pozwalała mi moja (nie)znajomość motoryzacji – sam nie otworzył bagażnika na nasze powitanie. Wtedy mruknęłam coś nieskładnie, że nie będę przecież ładowała do takiego auta brudnych siatek, ale kolejne spojrzenie sprawiło, że postanowiłam po prostu usiąść. Jak miało się okazać, na najwygodniejszym fotelu, z jakim miałam kiedykolwiek do czynienia, a który niespodziewanie…

– Och! – pisnęłam zaskoczona drżeniem w okolicy lędźwi.

– O, przepraszam. Wiesz, to w sumie nie moje auto i nie zauważyłem, że masaż pasażera był włączony. Jak chcesz mogę znaleźć… tylko zaraz, gdzie to jest…

– Nie, zostaw! Całkiem to miłe! – przerwałam czym prędzej, chcąc się nacieszyć naprawdę przyjemnym uczuciem. – A skoro już o tym mowa, to mnie też jest miło. I z powodu spotkania, i podwózki, i tak w ogóle. Przy okazji mogę zapytać, co cię tu sprowadza? Bo z tego, co kojarzę, mieszkałeś chyba za granicą.

– A owszem, z przerwami dobre dziesięć lat. Ale wróciłem jakiś czas temu i raczej już zostanę. Aczkolwiek tutaj jestem tylko przejazdem przez weekend, bo muszę pozałatwiać parę spraw. Chociaż kto wie, może znów się zainstaluję na starych śmieciach? A właśnie… Słuchaj, sorka że zapytam tak wprost, ale co robisz jutro po południu? Albo w niedzielę przed? Miałabyś ze dwie czy trzy godzinki wolnego? Bo jak tak, może byśmy usiedli, powspominali, obgadali starych znajomych?

– Ja… wiesz co… a mogę ci dać znać pod wieczór? Tylko numer sobie zapiszę i na pewno jak się w domu ogarnę, to… – zaczęłam się tłumaczyć jak ostatnia kretynka.

– Jasne, spoko!

Szczerze, nie miałam pojęcia, co właściwie sądzić o tej propozycji, zwłaszcza że Fifi zachowywał się… całkowicie zwyczajnie. Nie rzucał ani podtekstami odnośne naszej (cokolwiek skomplikowanej) wspólnej przeszłości, nie dał też po sobie specjalnie znać, że zawiodła go moja odmowa spotkania. Nie próbował też zrobić na mnie wrażenia autem wartości lekko licząc dwupokojowego mieszkania. Po prostu prowadził, starając się jednocześnie podtrzymać rozmowę. A kiedy wysiadaliśmy, sam z siebie wziął zakupy i zaniósł je aż pod drzwi.

Drzwi, których nie musiałam mu pokazywać, podobnie jak i całej trasy. Doskonale ją pamiętał. Ja natomiast starałam sobie przypomnieć, dlaczego właściwie traktowałam go od samego początku naszej znajomości jak kogoś z założenia gorszego, niewartego większej uwagi i przede wszystkim niegodnego, by dopuścić go do siebie bliżej – choć przecież tak szybko zorientowałam się, że się we mnie podkochiwał. Nie miałam jednak czasu na dalsze rozważania, bo stanęłam pod domagającymi się coraz pilniejszej wymiany drzwiami, za którymi czekało życie.

Jakże boleśnie prawdziwe.

 

Kilka godzin później, gdy wreszcie udało mi się jakimś cudem wszystko ogarnąć, pomyślałam wreszcie o sobie. A konkretnie o własnych pragnieniach, które miałam zamiar zaspokoić przy okazji piątkowego wieczoru. Czym prędzej wbiłam się więc w co prawda lekko już przyciasnawy, lecz wciąż nader atrakcyjny komplecik z czerwonej koronki, narzuciłam na niego kwiecisty szlafroczek i tak wystrojona wkroczyłam do salonu.

– Spójrz na mnie, kochanie, mam dla ciebie niespodziankę…

– Przecież widzisz, że jestem… no gdzie, kurwa, patałachu? Do kogo to podanie?

Siedzący na kanapie, lekko już łysiejący brunet z brzuszkiem wrzasnął w kierunku telewizora, pociągnął parę solidnych łyków z puszki i dopiero wtedy odwrócił wzrok ku mnie. I wyraźnie zdębiał.

– Coś ty na siebie włożyła? Masz tak zamiar przed dziećmi paradować? A właśnie, gdzie one znowu polazły? – rzucił szczerze zdziwiony.

– Jakbyś chociaż trochę się zainteresował… – przygryzłam się w język – się ich zapytał, to byś wiedział, że poszły na urodziny do koleżanki i wrócą najwcześniej koło dziewiątej, a pewnie jeszcze później. Więc mamy ponad dwie, a może i trzy godzinki tylko dla siebie, więc pomyślałam, że…

– No chyba żeś oszalała! Przecież wiesz, że jest mecz i… no ja pierdolę! Szybciej, kurwa, masz wolnego Lewego… no sama widzisz, co za patafiany! I jak się ma człowiek uspokoić po całym tygodniu, no jak? – Wzniósł oczy ku niebu, znów pociągnął łyka złocistej ambrozji spojrzał na mnie tak wymownie, że wskazanie paluchem naprawdę nie było już do niczego potrzebne. – A co do… tego, to wiesz co, może jutro? A nie, chwila, muszę do matki jechać… Dobra, znajdę dla ciebie chwilę jakoś po weekendzie, dobra?

Najwyraźniej uznał, że taka odpowiedź wystarczy, bo znów odwrócił wzrok ku telewizorowi. Próbowałam nie dać po sobie poznać, jak bardzo ubodło mnie takie postawienie sprawy, ale wiedziałam, że jeszcze chwila takiego stania i zaraz wypuszczę atomowego grzyba.

Ostatkiem sił zamknęłam drzwi do sypialni ręką, a nie kopniakiem. Nie namyślając się specjalnie, odpaliłam tablet, oparłam go o poduszkę, odpaliłam pierwszą z brzegu „bbc hardcore anal compilation” i wsadziłam palce w majtki. Nie siliłam się jakoś specjalnie na specjalne czułości, budowanie nastroju i inne podobne pierdoły. Pragnęłam się zaspokoić możliwie szybko i bez specjalnego roztrząsania, czemu właściwie to robię. Po co? Dla kogo?

Nie pierwszy ani zapewne i nie setny raz masturbowałam się w samotności, podczas gdy zaraz za ścianą mąż albo gapił się bezmyślnie w telewizor, albo spał. Na samym początku miałam z tego powodu po wszystkim wyrzuty sumienia – bo jak to tak, że musiałam sama ukradkiem zaspokajać swoje potrzeby? Dlaczego nie mogłam tego robić wspólnie ze wspomnianym mi poślubionym, którego przecież sama kiedyś wybrałam i któremu poświęciłam się całkowicie i bez słowa sprzeciwu? Co się między nami przez te wszystkie lata wydarzyło? Czyja to była wina, że zamiast korzystać z każdej wolnej chwili i wspólnie wychodzić na romantyczne kolacje, spacerować, przytulać się na kanapie przed jakąś komedią romantyczną czy wreszcie – zwłaszcza w takiej sytuacji, jak ta, gdy byliśmy sami – kochać się do upadłego, oddalaliśmy się od siebie? Moja? Jego? Nasza wspólna?

Nieco później wstyd i wątpliwości ustąpiły postępującemu rozczarowaniu, frustracji i przede wszystkim złości. Zrozumiałam, że nieważne, jakbym się nie starała, mój facet był leniwą, nieszczególnie dbającą o siebie, seksualna miernotą. I każdy kolejny dzień odmawiania sobie przyjemności z jego powodu był dniem straconym. A skoro tak, musiałam wziąć sprawy we własne ręce. Dosłownie.

Czasami wyobrażałam sobie, co by powiedział, gdyby wreszcie ruszył dupę z kanapy, wszedł do sypialni i zobaczył mnie taką rozkraczoną. Z cyckami na wierzchu, wibratorem w piczy oraz palcem w tyłku. Względnie odwrotnie. Albo jeszcze lepiej: wypiętą tyłkiem w jego stronę i wpychającą sobie podwójne dildo w obie dziury naraz. Chciałam widzieć nie tylko zaskoczenie, ale przede wszystkim malującą się na twarzy niepewność, że najwidoczniej nie jest mi już potrzebny jako facet. I tak naprawdę miałam gdzieś, że zamiast zrozumienia, próśb o wybaczenie i obietnic poprawy, raczej by mnie zwyzywał od najgorszych, śmiertelnie się obraził, a kto wie, może i rękę podniósł.

Tylko co z tego? Nigdy nie wykonałam tego ostatniego kroku. Przeciwnie – gdy nadchodziło spełnienie, wbijałam twarz w poduszkę, by tylko nie zdradzić się choćby najmniejszym odgłosem, a po wszystkim czym prędzej wietrzyłam pokój i zamykałam się w łazience, by jak najdokładniej zmyć z siebie wszelkie świadectwa mego jakże niegodnego postępowania.

Dokładnie tak samo, jak teraz.

 

Siedziałam w stygnącej wodzie, gapiąc się w telefon. Co najmniej dziesiąty raz pisałam tą sama wiadomość i zawsze pod sam koniec, zamiast wreszcie ją wysłać, kasowałam. I znowu. Niby nie robiłam niczego złego – ot, chciałam po prostu pogadać z dawno niewidzianym znajomym – ale i tak nie mogłam się przemóc. I nie chodziło nawet o to, że co najmniej kilka potencjalnych tematów zapowiadało się na wyjęte żywcem z „Rozmów w toku”, ale bardziej o obawę, że ich poruszenie obudzi jedno z najbardziej niewdzięcznych uczuć, jakie istnieją, czyli nostalgię. Że znów zacznę roztrząsać pieprzone, prowadzące donikąd „co by było, gdyby”, które z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej mnie gnębiło.

Co by było, gdybym zamiast udawać księżniczkę z kijem w dupie, poszukującą równie odklejonego od rzeczywistości księciunia z bajki, związała się z kimś może i mniej atrakcyjnym, lecz takim, któremu naprawdę by na mnie zależało. I wcale nie musiałby to być sam Fifi, bo przecież nie od jeden się do mnie zalecał. Mało tego, paru innych potencjalnych kandydatów posunęło się znacznie dalej, docierając nawet do etapu łóżkowego. Mnie jednak ciągle coś w nich nie odpowiadało – a to jeden był nie dość przystojny, a to drugi groszem nie śmierdział, a to trzeci… długo mogłabym wymieniać. Aż wreszcie trafiłam na kogoś, kto wydał mi się może nie ideałem, bez przesady, ale przynajmniej kandydatem godnym mej jaśnie wielmożnie panieńskiej rączki.

Pracowałam wtedy jako całkiem nieźle rokująca junior sales account i na jednym ze szkoleń z business negotiation techniques (a konkretnie podczas brunchu) wpadł mi w oko przystojny, wygadany oraz ewidentnie zainteresowany mną executive manager. I tak jakoś „przypadkiem” jedno do drugiego podeszło, zaczęliśmy sobie small talkować, potem szybko przeszliśmy do znacznie bardziej zobowiązujących tematów jak choćby praktyczne wdrażanie strategii robienia kontrahenta w chuja, po czym ani się obejrzeliśmy, jak zaczęliśmy ze sobą chodzić. Zwłaszcza że, jak się okazało ku zaskoczeniu obojga, pracowaliśmy w odległości całego jednego piętra. Co prawda owo „chodzenie” oznaczało zazwyczaj przebycie drogi pomiędzy modnym lokalem a sypialnią jednego z nas w niedzielny wieczór – bo tylko wówczas mieliśmy chwilę wytchnienia w napierdalaniu targetu przez pozostałe sześć dni tygodnia od świtu do nocy – jednak obojgu ta sytuacja pasowała.

A może tylko nam się wydawało? Może kolejne nasze „wspólne i głęboko przemyślane decyzje” odnośnie ślubu, dzieci, zmiany pracy, kredytu na auto, mieszkanie w stolicy oraz psa na kolejne pisiont lat, były błędne już w swoich założeniach? Może wszystkie moje marzenia cierpiały na syndrom jakże nierealistycznych oczekiwań? Może wyobrażenia, jak to zostaję perfekcyjną panią dyrektorową, co to wakacje spędza na Majorce, na ferie jeździ w Alpy, dzieci posyła do ekskluzywnej prywatnej multikulti szkoły, od początku skazane były na jakże bolesny upadek wprost na cztery litery?

Ostatecznie w paręnaście sekund wklepałam krótkiego smsa „Hej. Jak cos jestem wolna po 15 proponuje taka fajna kawiarnie niedaleko mnie adres” i wysłałam, nie bacząc na całą resztę.

 

Mimo najszczerszych chęci, już od samego rana chodziłam podenerwowana. A nie, przepraszam – jeszcze od wczoraj i to ostro wkurwiona. Najpierw dzieciaki nie chciały wyjść z zabawy, potem jeszcze w aucie córce zrobiło się niedobrze, później w domu syn stwierdził, że właściwie to nie będzie gorszy, a rano do tego umierającego dueciku dołączył skacowany mąż, dla którego herbata okazała się za gorąca, twarożek za słony, chleb za… Przez dłuższą chwilę zastanawiałam się całkiem poważnie nad popełnieniem zbiorowego morderstwa patelnią, lecz ostatecznie doszłam do wniosku, że za dużo miałabym po tym sprzątania. Dlatego tylko zbyłam pojękiwania wiele mówiącym milczeniem, a potem zamknęłam się w kuchni celem ugotowania rosołu. I tylko jego. Ostatecznie, gdyby znów jednego czy drugą zebrało na modły nad kiblem, to wody z kurczakiem i marchewką mniej byłoby mi szkoda niż tradycyjnych sobotnich mielonych z ziemniaczkami i mizerią.

Co prawda do umówionej kawiarni miałam dosłownie trzy minuty piechotą, jednak wyszłam z domu ponad kwadrans wcześniej. Z nieukrywaną ulgą pozostawiłam za drzwiami konającą w męczarniach rodzinę, zamierzając spędzić nadmiar wolnego czasu na spacerze. I rozmyślaniach.

O dziwo, Fifi już na mnie czekał. Przywitałam się więc, usiadłam, zamówiłam na początek kawę, kawałek sernika i od razu małego drinka na rozluźnienie atmosfery, po czym od razu wytoczyłam trzymaną za pazuchą kolubrynę.

 


 

W tym miejscu aż musiałam zrobić chwilę przerwy. I zastanowić się, co właściwie autorka miała na myśli. Co ja miałam. Tym bardziej że przechodziłam wówczas całkiem konkretne przesilenie – zarówno prywatne, jak i zawodowe, że o pisarskim nie wspomnę – i postanowiłam przelać negatywne w większości emocje na papier. Znaczy ekran. Owszem, nie pierwszy raz, jednak tutaj zdecydowanie zbyt wiele było pretensji do całego świata. Co gorsza, wedle pozostawionych notatek ten fragment był niedokończony i miał docelowo zawierać jakiś dialog, potem opis, później jeszcze zmianę narracji… a może jeszcze frytki do tego? Ostatecznie zrozumiałam tyle, że wstęp kolejnego rozdziału był napisany z perspektywy Izabeli, po czym Fifi miał opowiedzieć swoją historię. Chyba.

Przeszłam więc w stronę barku, zrobiłam szybkiego drinka pod tytułem „Jim Beam Black Cherry plus szklanka” i tak przygotowana kontynuowałam lekturę.

 


 

ROZDZIAŁ 2: MONIA

 

Skoro więc ma być szczerze, to będzie. Nie mogę powiedzieć, że zawsze byłem wobec wszystkich miły, grzeczny i kulturalny. Za to bywałem cokolwiek opryskliwy, nieszczególnie potrafiłem się wpasować w towarzystwo, no i przede wszystkim nigdy nie miałem specjalnej śmiałości do kobiet. Co nie znaczy, że nie byłem wobec nich uczciwy, bo byłem. I nawet jeżeli nie potrafiłem tego okazać, to naprawdę szczerze mi na kilku z nich w życiu zależało. I jedną z nich byłaś ty, Izo.

Niestety, szybko zorientowałem się, że choćbym nie wiadomo, jak się starał, nigdy nie będę miał u ciebie szans. Przez braki w wyglądzie, braki w obyciu, no i przede wszystkim braki w grubości portfela. I możesz temu zaprzeczać lub nie, ale to było z boku widać. I to bardzo. Całe to wasze kółeczko wzajemnej adoracji patrzyło na resztę pospólstwa, czyli między innymi właśnie mnie, z góry. Nie wiem, jak inni, ale ja się czasami na serio zastanawiałem, dlaczego poszliście do zwykłego liceum, i to takiego na bardzo przeciętnym poziomie, a nie jakiejś prywatnej placówki. Ale do rzeczy…

Możesz mi wierzyć lub nie, ale ja naprawdę lubiłem Monikę. Monię, Monisię, czy jak tam wolała, żeby ją nazywać. Tyle że tylko i wyłącznie lubiłem. I nic ponadto. Nigdy nie pomyślałem o niej w kategorii kogoś więcej niż koleżanki z grupy, i to raczej takiej, z którą mogę sobie najwyżej popsioczyć na wyniki ostatniego egzaminu, bo nawet wspólnych zainteresowań typu filmy, muzyka lub książki nie mieliśmy zbyt wiele. Natomiast w pewnym momencie zorientowałem się, że z jej perspektywy wyglądało to nieco inaczej. I z jednej strony było mi najzwyczajniej miło, że ktoś wreszcie okazuje mi jakieś konkretniejsze zainteresowanie, lecz z drugiej zacząłem mieć poważne wątpliwości względem tego, dokąd nas to zaprowadzi.

Tak czy inaczej, kroczek za kroczkiem, nieco niespodziewanie zbliżyliśmy się do siebie. Pierwsze wspólne spacery, trzymania się za ręce, pocałunki na ławeczce w parku… Choć byliśmy już dorośli, momentami zachowywaliśmy się jak dzieciaki z podstawówki czy co najwyżej początku liceum, co to niby wiedzą, czego by chciały, ale nijak nie potrafią się za to zabrać. Aż w końcu doszliśmy do momentu, w którym musieliśmy zdecydować, czy idziemy na całość. Tak w przenośni, jak i zupełnie dosłownie.

Przyznam, że mimo najlepszych chęci miałem poważne wątpliwości, co właściwie powinienem zrobić. Z jednej strony wciąż skrycie marzyłem o kimś lepszym niż Monika, z drugiej jednak… cóż, nie czułem się pewnie jako mężczyzna. Tak po prostu. Obawiałem się własnej reakcji, gdy zobaczę ja całkowicie nagą, podobnie zresztą jak jej odczuć na mój widok. A niedający się ukryć fakt, że dla nas obojga miał to być pierwszy raz, wcale nie ułatwiał sprawy. Owszem, staraliśmy się do tego wcześniej możliwie jak najlepiej przygotować, pieszcząc dłońmi czy ustami, lecz wciąż bardziej przypominało to lizanie cukierka przez papierek. Po ciemku.

 

Tak, wstydziłem się. I to bardzo. Co nie znaczyło, że nie starałem się owego wstydu pokonać. Myślałem, że jeżeli Monika jest jeszcze bardziej skrępowana niż ja i nie chce mi się pokazać, to ja zrobię to pierwszy. Więc zrobiłem, celowo zostawiając pewnego razu włączoną lampkę nocną. W przypływie brawury nawet zacząłem się przy niej pobudzać, licząc po cichu na jakąś odpowiedź, ale jedynym czego się doczekałem, było wiele mówiące odwrócenie wzroku.

W końcu jednak stało się, co prędzej czy później stać musiało. U niej w domu, w czasie nieobecności rodziców. I było… nawet nie bardzo wiem, jak miałbym to uczciwie nazwać. Monika była spięta jak chyba nigdy wcześniej, ja z kolei ledwie opanowywałem podniecenie i tak naprawdę nasz pierwszy seks skończył się, zanim porządnie zaczął. Podobnie zresztą jak następny. I jeszcze jeden, i dwa, i pięć. A ja nie miałem pojęcia, co właściwie o tym myśleć.

Nie, nie uważałem się nigdy za pierwszorzędny okaz męskiej urody, wycięty wprost z okładki „Men’s Healtha” niemniej mimo wszystko starałem się trzymać w ryzach i gładkość twarzy, i obwód brzucha, i jeszcze parę innych wyznaczników męskiej atrakcyjności. Przynajmniej we własnym mniemaniu. Tymczasem, jeśli już Monika zaszczycała mnie dłuższym spojrzeniem w czasie wspólnych namiętnych chwil, widziałem w jej oczach najzwyklejsze rozczarowanie. Nie mniej i nie więcej. Ta, jakby sama miała coś więcej do zaoferowania…

Oczywiście każdy ma swoje gusta, ładne nie jest to, co ładne, a co się komu podoba, prawdziwe piękno bywa głęboko ukryte i tak dalej, ale nie. Po prostu, kurwa, no nie. Monika nie była dla mnie atrakcyjna seksualnie. I pół biedy, gdyby chodziło o sam wygląd, bo to była kwestia czysto subiektywna i zapewne komuś innemu znacznie bardziej odpowiadałby płaski biust oraz ledwo zarysowane biodra przy jednocześnie dość wystającym brzuchu, czy wreszcie boleśnie przeciętna, wręcz prostacka w wyrazie twarz. Cała bieda polegała na tym, że właścicielka tychże przyrodzonych przymiotów nawet nie starała się, żeby cokolwiek w sobie zmienić. Praktycznie się nie malowała, za uczesanie wystarczał jej koński ogon z mytych raz w tygodniu włosów, spięty gumką za pisiont groszy, a o odważniejszej bieliźnie nawet nie chciała słyszeć. Co gorsza, nijak nie próbowała nadrabiać tego zaangażowaniem. Żadnym. Zwłaszcza w łóżku.

Gdy byłem nad nią, zwyczajowo zaczynała od coraz bardziej zniecierpliwionych min, później przechodziła do marudzenia na niewygodny materac, drapiący koc lub inną równie nieistotną pierdołę, a na końcu już nawet nie udawała, że chce tylko, bym wreszcie skończył. Kiedy odwracała się do mnie tyłem, najdalej po dosłownie dwóch minutach zaczynały ją boleć kolana. Na jeźdźca dosiadała mnie od wielkiego dzwonu i to zwykle tylko po to, by momentalnie znaleźć pretekst, by zejść. Tak właściwie jedynym, co jako tako sprawiało jej przyjemność, był seks oralny. Oczywiście w jej stronę, bo w moją udawała, że tematu nie ma, nie było i tym bardziej nigdy nie będzie.

Niestety, zamiast w odpowiedniej chwili pójść po rozum do głowy i zrozumieć, że skoro już na początku nam się nie układa, to najwidoczniej sama idea naszego związku była z założenia poroniony, wbiłem sobie do głowy, że to musi być moja i tylko moja wina. A skoro tak, uznałem, że muszę się bardziej starać. Być cierpliwym, wyrozumiałym, czułym, delikatnym… Więcej, więcej i jeszcze raz więcej! WINCYJ! We wszystkim! Zamiast wreszcie pójść po rozum do głowy i – mówiąc wprost – rzucić Monikę w pizdu.

Starałem się więc i starałem, tyle że moja doba trwała dokładnie tyle samo, co u wszystkich pozostałych istot zamieszkujących tę planetę. A skoro chcąc nie chcąc musiałem poświęcać osiem, dziesięć czy nawet dwanaście godzin dziennie na pracę, potem kolejną na zakupy czy załatwianie spraw na mieście, jeszcze jedną na przygotowanie śniadania, obiadu i kolacji, a po wszystkim jeszcze potrzebowałem ogarnąć tak prozaiczne rzeczy jak choćby naszykowanie się do następnego dnia w robocie, okazywało się nagle, że permanentnie nie dosypiam. A gdzie w tym wszystkim był czas na zwyczajne przyjemności? Jakieś hobby choćby w postaci objerzenia serialu czy zagraniu w grę? No i wreszcie jakże niezbędnej dla utrzymania zdrowej relacji namiętności między nas dwojgiem?

Fakt, że dzięki wysiłkom nie tylko moim, ale i samej Moniki – bo muszę oddać jej uczciwie, że akurat w kwestiach zawodowych nie zasypywała gruszek w popiele – udało nam się najpierw wyprowadzić do ciasnej, ale przynajmniej pozbawionej czujnego oka rodziców kawalerki, potem przenieść do większego mieszkania, kupić drugie auto, zapełnić szafy, szuflady w kuchni i tak dalej. Tylko co z tego, skoro po każdej chwili radości i tak przychodziło… a tak, rozczarowanie! Dokładnie takie samo, jak we wspomnianym wzroku Moniki. Co z tego, że teoretycznie miałem coraz więcej, skoro w praktyce nic z tego mnie nie cieszyło.

Często w książkach czy filmach następuje w życiu bohatera bardzo konkretne, zazwyczaj wybitnie dramatyczne wydarzenie, które całkowicie odmienia jego postrzeganie rzeczywistości i sprawia, że staje się nagle innym… e tam, pierdolenie o szopenie! Rzeczywistość jest znacznie bardziej prozaiczna i zazwyczaj zamiast tego jednego „bum” powoli, powolutku się ulewa, aż wreszcie ta jedna malutka kropla przepełnia kielich goryczy. I u mnie było dokładnie tak samo. Po kolei gasł we mnie entuzjazm, wyczerpywały się siły i wreszcie najzwyczajniej straciłem motywację na robienie czegokolwiek dla Moniki. Zresztą dla siebie po prawdzie też. Zdałem sobie sprawę, że każdy kolejny dzień, w którym jesteśmy razem, jest niczym innym jak okłamywaniem nas obojga. I im szybciej to zakończymy, tym lepiej.

Tyle że był pewien problem. Nie tyle w pieniądzach – choć faktycznie wciąż byliśmy od siebie zależni finansowo i także tę kwestię musielibyśmy wcześniej omówić – ani nawet nie we mnie czy samej Monice, bo ona także straciła wszelką ochotę na dalsze podtrzymywanie naszej relacji (jakby kiedykolwiek ją miała), ale w presji otoczenia. Jej rodziców i moich. Zwłaszcza moich, którzy zdawali się nie dostrzegać na świecie żadnej potencjalnej chętnej do bycia ze mną poza Moniką. I gdy tylko dowiedzieli się o tym, że nasza relacja zaczyna się sypać, zaangażowali się w jej ratowanie. W sposób wyjęty rodem z najbardziej stereotypowych historii o mamusiach, co to wiedzą najlepiej, co jest dobre dla ich synków. Skutek tego był taki, że z jednej strony męczyła mnie wiecznie nadąsana Monika, z drugiej przyszli teściowie, a z trzeciej rodziciele dawali mi ciągłe złote rady z dupy wyjęte.

 

Zdawałem sobie sprawę, że nie było to specjalnie oryginalne – ani tym bardziej mądre, patrząc po doświadczeniach zawodowych tak moich, jak i znajomych – ale postanowiłem poświęcić się tak naprawdę jedynemu, co mi tak jeszcze pozostało, czyli pracy. Nie dlatego, że ją nie wiadomo, jak lubiłem, ani że wierzyłem w to potłuczone pieprzenie, że „szef doceni”. Chuja tam! Nawet nie próbował udawać. Natomiast miałem nadmiar czasu i po prostu musiałem go jakoś spożytkować, przy okazji próbując zdusić w sobie narastające wycie. I w przenośni, i dosłownie. Bywały dni, w których naprawdę ostatkiem sił powstrzymywałem się od wypłakania z siebie wszystkiego. I szczerze nie miałem pojęcia, dlaczego właściwie nigdy tego nie zrobiłem.

I wegetowałem tak miesiąc, pół roku, wreszcie rok, łapiąc po drodze każdą możliwą i niemożliwą fuchę, byle tylko zająć czymś ręce. Oraz oczywiście głowę. I podejrzewam, że trwałoby to latami, gdyby nie jedno wydarzenie. Bardzo mało oryginalne zresztą, bo polegające na wcześniejszym powrocie z niedzielnych nadgodzin. Zazwyczaj dawałem wtedy Monice znać, że zdążę na przykład na obiad, a nie dopiero kolację, jednak tym razem postanowiłem zrobić jej niespodziankę. Wszedłem jeszcze tylko po drodze do niedalekiej cukierenki i ponad cztery godziny przed zaplanowanym czasem wszedłem do mieszkania pełen nadziei na miłe popołudnie.

Bardzo ulotnych nadziei, jak szybko miało się okazać. Dopiero po dłuższej chwili zauważyłem męskie buty i kurtkę w przedpokoju. Zdziwiło mnie to, nie powiem, jednak pomyślałem, że po prostu Monika pewnie zaprosiła jakiegoś znajomego, żeby nie siedzieć sama. I właściwie miałem rację – zaprosiła. Tyle że nie aby siedzieć, a raczej leżeć sama. W łóżku. Pod nim.

 

Poczułem się jak w wybitnie tandetnie napisanej scenie rodem z jeszcze gorszego romansidła początkujących ałtoreczek. Bo po co wymyślać choć trochę mniej konwencjonalny powód rozstania bohaterów, skoro można po raz milionowy ograć ten sam motyw pod tytułem „on nakrywa ją z innym / ona nakrywa jego z inną / ono nakrywa onego z onym…” Dobra, wystarczy tych kpin! Zwłaszcza że wtedy zdecydowanie nie było mi do śmiechu nie tylko przez sam fakt, że okazująca mi co najwyżej niechęć Monika seksiła się z naszym wspólnym znajomym. Konkretnie moim kumplem z pracy.

Oczywiście, gdy tylko się ujawniłem, zaczęła się panika, krzyki, kłamstwa, że „to nie tak, jak myślisz”, później odwracanie kota ogonem i zwalanie winy na mnie i moją ciągłą nieobecność, w końcu wzajemne oskarżenia… Tak czy inaczej, wiedziałem już wtedy, że muszę odejść. Jak najszybciej. Co zresztą zrobiłem dosłownie trzy dni później, gdy tylko udało mi się zaklepać tymczasowy pokój u drugiego kolegi z roboty. Tym razem takiego, który trzymał kutasa na uwięzi.

I… to wszystko. Potem jeszcze parokrotnie widziałem się z Moniką – choćby po to, by zabrać swoje ubrania i przynajmniej spróbować porozliczać się z nią z tych wszystkich rzeczy, które wspólnie kupowaliśmy do mieszkania – ale nawet nie próbowałem dojść z nią do porozumienia. Niby miałem wyrzuty sumienia, że może faktycznie przeze mnie to wszystko się stało (nie wspominając o jojczących za uchem rodzicach), ale nie miałem już siły dłużej tego ciągnąć.

Mało tego: gdy tylko ogarnąłem sobie już nie pokój na waleta, a normalną kawalerkę, przy pierwszej nadarzającej się okazji poszedłem do szefa. I powiedziałem na bezczelnego, że jego pracownik przeleciał mi narzeczoną, gdy byłem na wyjeździe służbowym. Kiedy harowałem w pocie czoła dla dobra firmy, by pan prezes czym prędzej kupił sobie kolejnego mercedesa, Kazachstan rósł w siłę, a ludzie żyli dostatniej, to jakaś zdradziecka menda przyprawiała mi rogi! Nie musiałem nawet wchodzić w bardziej intymne szczegóły – wystarczył sam fakt, że coś takiego się stało, by dosłownie tydzień później wspomniany były już były kolega musiał szukać sobie nowej posady. Za to ja już na pierwszą sugestię, że przydałby mi się jakiś urlop na podreperowanie nerwów, zostałem momentalnie odesłany do Anetki z kadr. Z błogosławieństwem i życzeniami, bym wypoczywał, ile wlezie, a jak wrócę, to może nawet lepsze stanowisko się dla mnie znajdzie.

 


 

Dobrze, że zawczasu sobie nalałam, bo na trzeźwo chyba bym tego nie zdzierżyła. Czy naprawdę wtedy było ze mną tak źle? Czy może tylko forma mi siadła… Tak, forma, chyba do ciasta! Jak nie przypalała, to robiła zakalec, taka udana była! Znaczy ja byłam. I po co to wszystko, po co…

Na powrót zerknęłam do zapisków. Teraz niby miał być powrót do dialogu, a po nim znowu opowieść Fifiego. Co prawda coś mi się tam gryzło fabularnie, ale niespecjalnie miałam zamiar szukać dziury w całym. I tak znalazłam ich aż nadto już na pierwszy rzut ucha.

Aż musiałam sobie dolać. I to porządnie.

 


 

ROZDZIAŁ 3: DANIKA

 

Niestety, mimo najlepszych chęci, jakoś nie potrafiłem sobie poukładać życia ani w starej pracy, ani z nową partnerką. Tę druga opcję czym prędzej odpuściłem, nie mając na nią najmniejszych chęci, natomiast co do pierwszej, to po prostu rozstałem się z pracodawcą przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nie mogę powiedzieć, by wszystko poukładało się idealnie, niemniej jeżeli udało mi się nie zamordować ani żadnej gównowiedzącej oszołomki z HR w czasie rozmów kwalifikacyjnych, ani równie chujasięznającego kierowniczka podczas późniejszego okresu próbnego, miałem nadzieje, że dalej pójdzie już z górki. Niestety, nie poszło i znów musiałem zaczynać całą drogę od zera. W sumie dwukrotnie, aż wreszcie za trzecim trafiłem do firmy, która zamiast dymać pracownika warzywnymi niedzielami czy innymi darmowymi wejściówkami na tarota, stawiała na najprostszą z możliwych filozofię: robisz dla nas wyniki, to zarabiasz. Nie robisz, nie zarabiasz. Proste i logiczne. A skoro i tak miałem czas, chęci i motywację w postaci konieczności niezdechnięcia z głodu, to owe wyniki robiłem. Na tyle dobre, że w niecały rok awansowałem ze zwykłego pomagiera aż na poziom średniego szczebla zarządzającego.

Tyle że niezależnie, jak bardzo bym się nie starał, wciąż byłem świeżakiem i singlem jednocześnie, co skutkowało między innymi ostatnim miejscem na liście do planowania urlopów. I dlatego zamiast dostać sensowne wolne pod koniec wakacji oraz w okolicach świąteczno-sylwestrowych, musiałem zadowolić się bezsensownym terminem pomiędzy. Nie miałem jednak zamiaru zbytnio marudzić, tylko poszukałem sobie jakiegoś ciekawego miejsca na urlop. Możliwie jak najdalej od wielkomiejskiego zgiełku, wiszących nade mną targetów i przede wszystkim pokus w postaci równie samotnych co ja lasek.

 

Szukałem, szukałem, aż wreszcie znalazłem całkiem ciekawą ofertę w postaci niewielkiego, rodzinnego pensjonatu. Położonego na kompletnym odludziu, śmiesznie taniego i dodatek z całkiem niezłymi ocenami zadowolonych klientów, którzy co prawda tu i ówdzie potrafili ponarzekać na styk rodem z minionej epoki czy warunki mimo wszystko odbiegające od pięciogwiazdkowych spa, za to jak jeden mąż chwalili właścicielkę. A skoro tak, nie pozostawało mi nic innego, jak spakować walizki.

Faktycznie, okolica wyglądała, jakby nawet psy dupami tutaj nie szczekały, niemniej nawigacja uparcie pokazywała adres zgodny z rezerwacją. Wysiadłem więc z auta i rozejrzałem się niepewnie. Owszem, budynek wyglądał identycznie jak na zdjęciach, zgadzał się nawet lekko wyblakły szyld, ale wszędzie było pusto. Pusto i cicho. Właściwie tylko odśnieżona ścieżka i smuga szarawego dumy znad komina świadczyły, że ktoś musi być w środku. I faktycznie – gdy podszedłem bliżej, zza poruszonej firanki wyjrzała ciemnowłosa kobieta, przyjrzała mi się przez moment i pomachała na powitanie.

Z początku nieszczególnie zwróciłem uwagę na gospodynię i najwyraźniej wspomnianą właścicielkę tego całego przybytku, skupiając się głównie na przynajmniej jako takim ogarnięciu się po cokolwiek męczącej podróży. Dopiero po południu, kiedy już nieco zgłodniałem i postanowiłem dopytać, jak właściwie wygląda opisana w ogłoszeniu „kuchnia do pełnej dyspozycji gości”, miałem okazję dłużej się jej przyjrzeć. Nieco niższa ode mnie, z ewidentnie farbowanymi włosami związanymi w nieszczególnie równy koczek, ubrana w wybitnie porozciągany sweter i kwiecistą spódnicę, ukrywające jakiekolwiek zarysy figury. I tyle. Jedynym, co rzuciło mi się w oczy, był jej niezwykły uśmiech – delikatny, rzekłbym: subtelny. Jednocześnie melancholijny, wręcz smutny, ale i pełen nieco staromodnej elegancji, cechującej zadbane kobiety w pewnym…

Tyle że Danika – która od razu zaznaczyła, że mam mówić do niej właśnie w taki sposób, a nie próbować silić się na żadne grzecznościowe „panie Danuty” – jakoś specjalnie wychuchana i wydmuchana nie była. Raczej odwrotnie. Dostrzegałem nadto wyraźne zmarszczki na zniszczonej skórze twarzy, spracowane dłonie czy nieco zbyt mocno pochyloną jak na jej lata sylwetkę. Chociaż akurat dokładnej liczby tychże lat nie miałem zamiaru się dowiadywać, bo byłoby to co najmniej nie na miejscu. Założyłem odgórnie, że miała około pięćdziesiątki i nawet nie próbowałem drążyć dalej.

Inną kwestią był natomiast interes, który prowadziła. Nawet jeśli obecny stan gospodarstwa pozostawiał miejscami całkiem sporo do życzenia, o tyle wydawało mi się mało prawdopodobne, by od zawsze prowadziła go sama. Ba, mogłem przecież trafić na moment, w którym akurat jej męża, brata, dziadka, syna lub jakiegokolwiek innego współpracownika tymczasowo nie było. Bo to, że takie metraże wymagały silnej męskiej ręki, wydawało mi się nadto oczywiste.

I, jak miało się bardzo szybko okazać, faktycznie tylko wydawało.

Resztę dnia spędziłem w zasadzie sam, kręcąc się bez celu po okolicy, potem zjadłem szybką kolację, ogarnąłem się i poszedłem spać. Nie było mi jednak dane leżeć w łóżku do południa, bo bladym świtem obudziło mnie głuche stukanie. O tyle dziwne, że jedynym odgłosem, z którym mi się kojarzyło, było rąbanie drewna. Chcąc nie chcąc wstałem więc, podszedłem do okna i… Tak, to była Danika. Mimo mrozu ubrana tylko w lekką kurteczkę i coś, co kiedyś było czapką, ale teraz przypominało raczej wymięty kłąb brudnej wełny, łupała siekierką polanko za polankiem. A ja tylko stałem i patrzałem. Patrzyłem. No, gapiłem się na tę scenę, nie wiedząc za bardzo, w jaki sposób właściwie miałbym zareagować.

Z jednej strony to był jej interes i jej sprawa, co z nim robiła. Z drugiej sam przecież wychowałem się w domu ogrzewanym starymi piecami i właściwie od momentu, w którym mogłem posługiwać się siekierą bez obawy o obcięcie palców, sam przez parę miesięcy w roku robiłem za drwala po godzinach. I wiedziałem aż za dobrze, ile to wymagało wysiłku nawet dla młodego chłopaka, a co dopiero kobiety w wieku mocno średnim. Nie namyślając się dłużej, wbiłem się w najmniej wyjściowe ciuchy, jakie miałem, porwałem z kuchni dwie herbaty i tyleż samo bułek z dżemem, i poszedłem ku Danice. Tak po prostu. Bez żadnych podtekstów, bez oczekiwania na cokolwiek w zamian, bez drugiego czy piątego dna. Normalnie, z czystej chęci niesienia pomocy.

Owszem, Danika z początku się nieco spłoszyła, a później zaczęła gęsto tłumaczyć, że przecież nie muszę, że mam wolne, że nie powinienem i tak dalej, ale nie dałem się zbyć. Ani wtedy, ani dwie godziny później, kiedy może już ogarnęliśmy cały bieżący składzik drewna opałowego, jednak leżących kawałek dalej wielkich pniaków już nie. Tyle że do nich potrzebna już była co najmniej piła elektryczna – którą niby miała, ale zepsutą. A skoro tak, nie miałem innego wyjścia, jak zdobyć przy okazji sprawność przydomowego elektryka.

Kolejne kilka godzin pełnych pełnej rzucanych kurew walki z kablami, próbnikiem i bezpiecznikami, ale wreszcie także cięcia i rżnięcia później, wróciliśmy wreszcie do domu. Przemarznięci i spoceni jednocześnie, umęczeni, głodni jak stado wilków, ale jakże usatysfakcjonowani. I… szczęśliwi. A przynajmniej ja. Nieszczególnie rozumiałem, dlaczego, ale dawno nie czułem się tak dobrze.

I nie, naprawdę nie oczekiwałem od Daniki niczego w zamian. Skoro jednak zaproponowała mi w podziękowaniu wspólny obiad – czy bardziej obiadokolację, bo po pierwsze, dzień powoli zbliżał się ku końcowi, a po drugie stwierdziła, że potrzebuje czasu na przygotowanie czegoś wyjątkowego – nie miałem zamiaru się boczyć na pokaz i chętnie przyjąłem zaproszenie. Usiadłem, zjadłem, porozmawiałem. Na zaskakująco poważne tematy, jakich nigdy bym się nie spodziewał podczas tak naprawdę pierwszej rozmowy. Mało tego: choć z początku jedynie mi się to zdawało, Danika coraz wyraźniej zaczynała się do mnie zalecać. W końcu przysunęła się tak, że nijak nie potrafiłem skupić wzroku na niczym innym poza odsłaniającym zdecydowanie zbyt wiele jak na jej wiek dekoltem. Mrugającymi zalotnie oczami. Ustami, zbliżającymi się do moich…

 

Byłem tak zaskoczony – żeby nie powiedzieć, że dogłębnie zszokowany tym, co się właśnie działo – że nie potrafiłem nawet odpowiedzieć. Ani przyjąć propozycji, ani jej odrzucić, nic. Siedziałem tylko i gapiłem się na pochylona ku mnie Danikę, jąkając się bez ładu i składu. Aż wreszcie… uciekłem. Tak po prostu. Zerwałem się z krzesła i dosłownie wybiegłem z kuchni, strącając po drodze pusty już talerz ze stołu. Ale ani brzęk tłuczonego szkła, ani wołanie Daniki nie były mnie już w stanie powstrzymać przed zamknięciem się w pokoju na cztery spusty.

Kładąc się spać, miałem nadzieję, że sen przyniesie mi choć trochę spokoju. Myliłem się. Bardzo. Mimo że właściwie to Danika powinna się tłumaczyć z tego, co zrobiła (czy raczej miała zamiar zrobić), miałem takiego kaca moralnego, jak chyba nigdy wcześniej. Nawet po rozstaniu z Moniką. Co gorsza, nie potrafiłem znaleźć żadnego rozwiązania tej patowej sytuacji. Miałbym, jak gdyby nigdy nic, zejść na dół? Porozmawiać z Daniką? Nic nie mówić? Przeprosić? Oczekiwać przeprosin? Wszystkie te rozwiązania wydawały mi się tak samo złe. Przy czym siedzieć do końca świata sam też nie mogłem, co więc innego mi pozostało?

Chcąc nie chcąc wszedłem do kuchni. Pustej. Nie tylko przez brak samej Daniki, ale także talerzy, kubków czy choćby chlebaka, które poprzedniego poranka zajmowały stół. Tym razem nie było jednak niczego. Nie czekając więc na pozwolenie zagotowałem wodę, przygotowałem kanapki, zjadłem, sprzątnąłem. Ale zamiast wrócić do siebie, postanowiłem rozejrzeć się po gospodarstwie. Co jednak ciekawe, także w obejściu nie znalazłem śladu pani domu, za to zauważyłem świeże ślady opon na śniegu, świadczące jednoznacznie o jej niedawnym wyjeździe. I wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł.

Owszem, agroturystyka znajdowała się w pewnym oddaleniu od pozostałych budynków, a i one nie tworzyły wspólnie żadnej metropolii, jednak nie musiałem jechać pięćdziesięciu kilometrów do najbliższego sklepu. Wystarczyło pięć. No, może dziesięć, bo lokalny spożywczak nie spełnił mych wygórowanych wymagań. Tak czy inaczej wróciłem w ciągu jakiejś godziny i tym razem już znacznie odważniej ruszyłem na poszukiwania Daniki, która, sądząc po samochodzie na podwórku, musiała już wrócić.

Zauważyłem ją zza półotwartych drzwi, gdy dokładała do kominka. Ubrana całkowicie zwyczajnie, w szeroką spódnicę i chustkę na ramionach, mającą zapewne je dogrzewać, zanim zrobi to rozpalany dopiero co ogień. A skoro tak, i ja postanowiłem się nie stroić jak szczur na otwarcie kanału, tylko założyłem nową koszulę, zabrałem sprawunki z auta i wkroczyłem do salonu. Tym razem tak, by gospodyni od razu mnie zauważyła.

Staliśmy tak oboje, przyglądając się sobie niepewnie. Ona z szczapkami drewna i zapałkami, ja z butelką wina i bukiecikiem. I nijak żadne z nas nie potrafiło – a może nie chciało? – zacząć rozmowy, która przecież i tak musiała się odbyć. A skoro tak, nie było sensu przeciągać i tak nadto krępującego milczenia.

 

Nie liczyłem po prawdzie, że Danika zaraz będzie się przede mną wywnętrzać, ale jeśli już zaczęła, postanowiłem jej nie przerywać. A miała całkiem sporo do powiedzenia, oj miała. I tym razem nie ograniczyła się tylko do ogólników jak zeszłego wieczoru. Opowiedziała właściwie całą historię swojego byłego już małżeństwa – od poznania partnera, przez szybkie dziecko i jeszcze szybszy ślub, późniejszy plan przebudowania jego typowego wiejskiego gospodarstwa na nowoczesna agroturystykę. Mówiła o postępujących problemach ze zdrowiem, problemach wychowawczych syna, problemach ze spłatą kredytów, problemach… właściwie samych problemach, zakończonych śmiercią męża, wyjazdem dorosłego już syna i samotnością. I zdecydowanie zbyt dużym jak na możliwości jednej kobiety interesem, na którego utrzymanie nie miała środków i sił, a sprzedać nie mogła przez nieuregulowane sprawy własnościowe. Więc żyła tak z dnia na dzień, wyczekując cudu, w którego po prawdzie sama już nie wierzyła.

A jak to się miało do mnie? Tego, co zrobiłem i tego, co ona (już nie do końca) zrobiła? Ano tak, że ja pierwszy od dłuższego czasu okazałem jej nie sztuczne współczucie, nie próbowałem się do niej dobierać jako do wdowy z potencjalnym sporym majątkiem, ani nie traktowałem jako skoro-płacę-to-wymagam-więc-przynieś-zanieś-pozamiataj, tylko po prostu jej pomogłem. Tak zwyczajnie. Bezinteresownie. Bez podtekstów. No i… spodobałem jej się.

Poczułem się chyba nawet bardziej nieswojo, niż poprzedniego dnia. Kompletnie nie miałem pojęcia, co sądzić o tym „spodobałem się”. Owszem, miałem w domu lustro, i nawet przeglądając się w nim bardzo krytycznym okiem nie dostrzegałem jakiegoś wybitnie szpetnego maszkarona, a bardziej całkowicie zwyczajnego młodego mężczyznę, ale… no właśnie: ale. Ale na pewno nie tak atrakcyjnego, żeby miał się zaraz wpadać w oko co poznanym kobietom, które na dodatek składały bardzo jednoznacznie seksualne propozycje. Zresztą moje doświadczenia w tej materii mówiły same za siebie. Tymczasem Danika twierdziła zupełnie co innego. I to na poważnie.

Tylko co z tego? Miałem się zgodzić i od razu pójść z nią na całość? Odmówić pod w zasadzie byle jakim pretekstem? Wybrać jakieś rozwiązanie pośrednie, typu „zobaczymy, co z tego będzie”? A jeśli nie będzie? Lub przeciwnie: będzie tak dobrze, że nie będę chciał tego przerwać? I co wtedy?

I w tym momencie przypomniałem sobie o Monice i jej wiecznym niezadowoleniu ze wszystkiego. O wszystkich dziewczynach, którym mniej lub bardziej zręcznie chciałem okazać moje uczucia, a które w najlepszym przypadku odpowiedziały mi na owe starania pełnym politowania uśmiechem, a najgorszym potraktowały jak ostatniego śmiecia, niewartego nawet ich uwagi. Danika natomiast zachowywała się inaczej. Może i targały nią niezaspokajane od lat namiętności, może także i ona fantazjowała skrycie o usidleniu znacznie młodszego partnera w ten sam sposób, w jaki młodzieniaszki marzą o starszych kobietach, lecz w tym wszystkim wydawała się szczera.

Przenieśliśmy się do kuchni, gdzie niczym stare dobre małżeństwo przygotowaliśmy śniadanie (choć o tej godzinie to już bardziej lunch) dla dwojga. Zjedliśmy, porozmawialiśmy, otworzyliśmy wspomniane wino i nawet nie zauważyliśmy, jak zbliżyliśmy się do siebie. Także fizycznie. Ona wzięła mnie za rękę, ja ją przytuliłem, ona spojrzała na mnie wyczekująco, ja…

 

Pierwszy pocałunek był… dziwny. Nieśmiały, wręcz wstydliwy, jakbyśmy oboje czuli, że robimy coś niewłaściwego. A jednak nie tylko nie przerwaliśmy, lecz stawaliśmy się z każdą chwilą coraz aktywniejsi. Nasze dłonie zaczęły błądzić po ciałach, oddechy przyspieszyły. Dłuższą chwilę walczyłem sam ze sobą, lecz wreszcie stwierdziłem, że co ma być, to będzie. Tutaj. Teraz. Poprosiłem tylko o dosłownie pięć minut, bym mógł się ogarnąć, na co Danika chętnie przystała i zapowiedziała, że w tym czasie przygotuje sypialnię.

Po prawdzie z pięciu minut zrobiło się ze trzy razy tyle, bo postanowiłem się jeszcze na świeżo ogolić, ale wreszcie zszedłem na dół. Ze ściśniętym żołądkiem, walącym sercem i kompletnym sobiepaństwem w spodniach stanąłem w drzwiach sypialni, zatopionej w ciepłym blasku lampki nocnej. I… tyle. Nie było żadnych nie wiadomo jakich dekoracji, kwiatów, nawet świec. Tylko jedno punktowe światło, zasłane wzorzystą narzutą łóżko i ona. Danika. W gorsecie, pończochach i – o ile dobrze widziałem – koronkowych majtkach. Co prawda komplet wyglądał raczej jak wyjęty z filmu na VHS niż katalogu najnowszej mody, lecz w żaden sposób mi to nie przeszkadzało. Powiedziałbym raczej, że przeciwnie. Powiedziałbym, gdybym był w stanie wydobyć z siebie cokolwiek poza westchnieniem. 

 

Wiedziałem, że pragnę Daniki tak mocno, jak chyba nigdy nie pragnąłem nikogo innego. I to takiej, jaka była.

Choć próbowałem się kontrolować, nie byłem w stanie. Sama perspektywa bycia sam na sam z dojrzałą kobietą, leżącą naprzeciwko z szeroko rozchylonymi nogami, dosłownie mnie oszałamiała. Po chwili wahania położyłem dłoń na jej policzku i spytałem, czy mógłbym zobaczyć ją nago. Całkowicie. Opierała się dłuższą chwilę, lecz w końcu pozwoliła mi zsunąć pończochy. Powolutku rolowałem je w palcach, aż doszedłem do stóp.

 


 

I to już koniec? Akurat w miejscu, w którym wreszcie zaczęło się coś dziać? Byłam tak wkurzona na siebie, aż rzuciłam w powietrze kobietą lekkich obyczajów. Więcej niż jedną. I tym razem nie był to wynik jedynie kilku kolejnych łyków ulubionej substancji.

Tylko dlaczego właściwie przerwałam w tym konkretnym miejscu? Dobre pytanie! Cierpiałam wówczas na poważny przerost ambicji, przejawiający się – zupełnie nieuzasadnionymi oczywiście – nadziejami na napisanie czegoś więcej niż tylko nieskomplikowanego cimcirimci, w związku z czym poświęcałam niewiele uwagi „zwyczajnym” historiom z równie „zwyczajnymi” bohaterami. Na swoje nieszczęście, jak miało się wkrótce okazać. Czy jednak był to jedyny powód? A może to problemy z całkiem realnym, a nie tylko wymyślonym pożyciem odbiły się na tym, co miałam ochotę pisać, a co nie? Tym bardziej że kojarzyłam, co będzie dalej. A było tego aż za dużo.

 


 

ROZDZIAŁ 4: ELLA

 

Jakkolwiek nie było mi dobrze z Daniką – a jej ze mną – oboje byliśmy świadomi, że musimy przemodelować naszą relację, zanim będzie za późno. Dlatego też, choć mieliśmy jeszcze parokrotnie okazję do zaliczenia „seksu na pożegnanie”, postanowiliśmy pozostać jedynie na stopie przyjacielskiej. Ona skupiła się na prowadzeniu gospodarstwa, ja natomiast, cóż za zaskoczenie, znów rzuciłem się w wir pracy. Czy raczej ostrego zajoba, godnego najbardziej hardkorowych, wciągających pervitin dupą korposzczurów. I to nie dlatego, że musiałem – choć oczywiście wykazanie się na nowej posadzie u równie nowego pracodawcy było mile widziane – ale przede wszystkim chciałem. Owszem, taki kierat był wykańczający zarówno fizycznie, jak i psychicznie, lecz poza oczywistymi plusami w postaci poklepywania po ramieniu przez senior akołnt dajrektora (czy innego równie pretensjonalnie nazwanego naczelnego nadzorcy tabelek w excelu) zajmowało tyle czasu, że nie miałem czasu nawet na głębsze rozmyślanie o życiu prywatnym, a co dopiero na wprowadzanie tych myśli w życie.

Harowałem po dwanaście-czternaście godzin od poniedziałku do soboty, przez co w niedzielę nie miałem ani chęci, ani tym bardziej siły na choćby najzwyklejsze odreagowanie na jakiejś imprezie. Szczytem ekstrawagancji było wyjście (jak nietrudno się domyślić, samotne) do jakiejś restauracji w okolicy, zeżarcie najdroższej pozycji z karty (bo w końcu było mnie na to stać, a co!), poprawienie dwoma deserami, trzema czy czterema piwami (względnie jedną, ale za to opróżnioną do dna, butelką wina) i powrót do domu tylko po to, by znów paść na ryj. Ta, do domu… wynajmowanej dosłownie kilka minut piechotą od pracy kawalerki, w której poza szafą, łóżkiem, prysznicem i mikrofalówką do odgrzewania dań z cateringu właściwie niczego nie używałem.

Najgorsze jedna było to, że wcale nie czułem się z tym wszystkim źle. Nie widziałem – albo nie chciałem widzieć, wszystko jedno – że życie przecieka mi przez palce i już nigdy nie będę miał ani zdrowia, ani energii, ani wyglądu, ani możliwości, ani… no po prostu trzydziestu lat. Nie dostrzegałem, że staję się wrakiem człowieka, który tak naprawdę żyje bez celu z dnia na dzień. Od kontraktu do kontraktu, od mityngu do mityngu, od targetu do targetu, od szkolenia…

A właśnie, szkolenia. Jako że starałem się bardziej niż inni – trudno zresztą, by było inaczej, skoro nie byłem obciążony żoną, mężem, dziećmi, kotami, psami oraz innymi szkodnikami – to i piąłem się coraz wyżej w korporacyjnej hierarchii. A to wymagało kwalifikacji nie tylko w podpierdalaniu współpracowników lub zdolności magicznych w rozciąganiu doby do co najmniej czterdziestu godzin, ale czasami też oficjalnego papierka, potwierdzającego równie oficjalne umiejętności. A skoro tak, to raz za razem firma wysyłała mnie na owe zajęcia pozalekcyjne – najpierw wewnętrzne, później organizowane w większych grupach na terenie kraju, a później, gdy i te przestały wystarczać, także za granicę.

W ten właśnie sposób poleciałem kiedyś aż do kraju kwitnącej konopii. Owszem, nie tylko pozwalałem znajomym na docinki, ale i sam nie raz żartowałem, że wrócę stamtąd z praktyką w co najwyżej nabijaniu sziszy, ale tak naprawdę nieszczególnie miałem ochotę na jakiekolwiek wyskoki. Nie tylko ze względu na niezaprzeczalny fakt, że przynajmniej część zdobytej wiedzy będzie mi naprawdę potrzebna w pracy, ale także na obawę przed tym, że takie właśnie zbytnie rozluźnienie przypomni mi, kim byłem naprawdę.

A byłem młodym, cokolwiek nie mówić całkiem atrakcyjnym, zarabiającym parokrotność już nie tylko krajowej, ale i europejskiej średniej mężczyzną. Czytaj: obiektem, który chciałaby posiąść niejedna kobieta. A co jak co, ale nie miałem najmniejszej ochoty pchać się z znowu w jakieś gówniane relacje. Ani w pracy, ani poza pracą, ani nigdzie. I z nikim. Choć gdzieś w głębi czułem, że prędzej czy później i tak się to stanie, starałem się odwlekać ten moment jak najdłużej. Tylko cóż z tego, skoro co najmniej jedna osoba na świecie miała najwyraźniej inne plany?

 

Przyznam, że z początku nie zwróciłem uwagi tak właściwie na nikogo z towarzyszącej mi grupy, a co dopiero na niezbyt kształtną blondynkę o urodzie rodem ze mało wybrednych dowcipów o córach Albionu, do których zresztą należała. W drugą stronę to jednak najwyraźniej nie działało. Nie dość, że jeszcze przed kolacją przykleiła się do mnie jak Karyna do zasiłku z mopsu, to po niej… cóż, ale nie zdążyliśmy dojść nawet do trzeciego smalltalkowego drinka w hotelowym barze, a już zaczęła mi składać propozycje. Wybitnie nieprzyzwoite zresztą. Owszem, nasłuchałem się co nieco o większej otwartości mieszkanek jukeja na sprawy łóżkowe, jednak mimo wszystko nie spodziewałem się aż takiej… bezczelności. Tymczasem Ella zaproponowała mi nie mniej i nie więcej – o ile dobrze zrozumiałem jej niewyraźny słowotok, mający jeszcze mniej wspólnego z Received Pronunciation niż mój latami szlifowany wery łel maderfakier ponglisz – wizytę w jej pokoju. Konkretnie w łóżku. Z nią. A najlepiej to na niej. Najdziwniejsze w tym wszystkim było jednak to, że nie dość, że nie tylko od razu nie zakończyłem dyskusji jakimś grzecznościowym „STFU>FO”, to zacząłem coraz poważniej rozważać skorzystanie z zaproszenia. Na serio. Mimo że właściwie nie miałem żadnego argumentu „za”, natomiast jakże wiele „przeciw”.

Po pierwsze dlatego, że choć trudno było mi się przyznać przed samym sobą, a już tym bardziej innymi, to od czasu Daniki nie byłem z kobietą ani razu. Na serio. Fakt, miałem ku temu parę okazji, jednak zawsze odmawiałem. Choć przyznam, nieraz ciężko mi było się opanować, gdy nagrzany do białości lachon machał mi półnagimi cyckami przed nosem.

Po drugie natomiast… cóż, ale jak już wspomniałem, Elli daleko było do kanonów urody. I to bardzo delikatnie mówiąc. Miała ciężkie biodra, wyraźnie opadający mimo dość młodego wieku biust i odstający brzuch. Grzywka koloru brudnego siana osuwała się na szeroko rozstawione oczy, nosowi daleko było do symetrii, a całości obrazu dopełniały wystające zza nierównego uśmiechu zbyt duże jedynki. Tyle że równocześnie było w niej coś, co przyciągało. I to tak czysto fizycznie. I im dłużej się jej przyglądałem, kiedy ewidentnie mnie kokietowała odsłoniętym udem czy coraz odważniej rozsuniętym dekoltem – że nie wspomnę o rzucanych w międzyczasie dwuznacznościach – tym większą miałem na nią ochotę.

Walczyłem ze sobą do mniej więcej północy, gdy wreszcie się poddałem. Nie tylko dlatego, że nie chciałem już dłużej siedzieć przy niej na widoku w praktycznie pustym już barze, ale najzwyczajniej byłem już zmęczony. Wszystkim. Dlatego też zamówiłem jeszcze po jednym drinku – tym razem na wynos – i zaprosiłem Ellę do siebie. Wszedłem, usiadłem na krawędzi łóżka, zaproponowałem jej krzesełko i bez dalszych wstępów zacząłem mówić. Zorientowałem się szybko po jej minie, że zdecydowanie nie tego oczekiwała, jednak niezrażony tym postanowiłem dokończyć myśl. Wreszcie, jak już powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia, spytałem, co ona na to.

Owszem, spodziewałem się raczej cierpkich słów, niemniej stek wyzwisk, jakim mnie obdarzyła, był według mnie sporo przesadzony. Najgorsze było jednak to, że oberwało mi się za postawienie sprawy uczciwie. Za szczerze wytłumaczenie, że seks w ledwie kilkanaście godzin po poznaniu, i do tego na wyjeździe służbowym, nie był najlepszym pomysłem. Przynajmniej na razie. Skoro jednak spotkało się to nie ze zrozumieniem, a obrażeniem matki, ojca oraz połowy kraju, to po prostu wyprosiłem Ellę z pokoju, podumałem jeszcze chwilę w samotności, po czym umyłem to i owo, i poszedłem spać.

 

O ile rano Ella ewidentnie mnie ignorowała, a później, w trakcie szkolenia, bąknęła w moją stronę ledwie parę słów – i to głównie dlatego, że wykładowca kazał nam przećwiczyć scenki z technik dymania klienta w kakało za jego własne pieniądze (znaczy negocjacji) – to przy lunchu miałem wrażenie, że tylko czeka, aż część oficjalna wreszcie się skończy. I faktycznie, kiedy tylko zszedłem wieczorem do tego samego baru, co poprzedniego dnia, od razu się do mnie dosiadła.

Tym razem jednak była nie tylko ubrana znacznie skromniej, ale też nawet nie próbowała mnie podrywać. W zamian spokojnym tonem przyznała, że owszem, podobam jej się i miała nadzieję na coś więcej, jednak nie powinna być tak bezczelna. A już na pewno nie zaraz pierwszego dnia. Gdybym jednak chciał, to…

…ku jej nieukrywanej radości, odpowiedziałem, że w zasadzie to mógłbym przychylić się do jej propozycji. I nie, ani nie zapomniałem o wieczornych wątpliwościach, ani po prawdzie nie oczekiwałem od razu przeżyć rodem z pomarańczowego jutuba premium, natomiast miałem już dość oszukiwania samego siebie. Życia w tak naprawdę nikomu niepotrzebnym celibacie i udawania, że jako dorosły facet nie mogę przespać się z równie dorosłą kobietą tylko dlatego, że mam na to ochotę. Nie mniej i nie więcej. A skoro tak, pozostawało nam tylko ustalić miejsce i czas bardziej intymnej schadzki.

 

Okazja nadarzyła się już kolejnego popołudnia, gdy nagłe zdechnięcie systemu multimedialnego w sali wykładowej skróciło zajęcia o dobre dwie godziny. Umówiliśmy się znów – cóż za zaskoczenie – w barze, gdzie postanowiliśmy rozluźnić atmosferę, po czym ustaliliśmy, że każde wraca do siebie, ogarnia się i… wiadomo, co.

Po upływie dwóch kwadransów wyszorowany, ogolony i wypachniony zapukałem do drzwi Elli. O dziwo, jej pokój okazał się nie typową jedynką jak mój, a dwójką z dużym małżeńskim łóżkiem. Nie czekając więc na dalsze zaproszenie, zdjąłem buty i przysiadłem na kołdrze. Przez może kwadrans rozmawialiśmy dalej, lecz skoro oboje wiedzieliśmy, dokąd to zmierza, nie było sensu dłużej udawać. Przynajmniej w teorii, bo praktyka coraz bardziej mnie przytłaczała.

Owszem, byłem wyposzczony do granic, a Ella starała się jak mogła, by rozluźnić atmosferę – no i oboje byliśmy pod sporo więcej niż jedynie lekkim wpływem substancji rozweselających – jednak mimo wszystko wciąż nie mogłem się do końca przemóc. Może dlatego, że byłaby ona dopiero trzecią moją partnerką seksualną, i to na dodatek pierwszą, z którą poszedłem na całość tak spontanicznie. Owszem, z Daniką też przecież nie łączyła mnie wieloletnia znajomość, ale tamta sytuacja była… po prostu inna. Oparta o potrzebę wzajemnego zrozumienia, akceptacji, pomocy na życiowym zakręcie oraz – nie ukrywajmy – umożliwiająca spełnienie jednej z najgłębszych fantazji w postaci intymnej relacji młodszego mężczyzn ze sporo dojrzalszą kobietą. W przypadku Elli natomiast chodziło od początku jedynie o przygodny seks dla samego przygodnego seksu.

Jakby tego było mało, wciąż nie mogłem w pełni przekonać się do fizyczności mej wciąż niedoszłej partnerki. O ile bowiem Danika była ewidentnie zbyt zaniedbaną, umęczoną trudami życia gospodynią domową w mocno średnim wieku, to gdy już przyszło co do czego, przeistoczyła się w kobietę przepełnioną zmysłową, by nie rzec elegancką namiętnością. Z kolei w Elli nie było ani krzty romantyzmu – po prostu zrzuciła bluzkę i spodnie, pchnęła mnie na łóżko i zaczęła się dobierać. Ot tak. A jak już rozpięła najpierw biustonosz, a później majtki… zgłupiałem do reszty.

Przyglądałem się falującemu po najlżejszym nawet klepnięciu tyłkowi, fałdom na brzuchu i opadającym nisko ciężkim cyckom o dużych, płaskich sutkach, nie wiedząc, czy bardziej mnie ten widok odpycha, czy podnieca. A gdy do tego wszystkiego Ella ze mnie zeszła, położyła się na plecach i rozkraczyła – bo inaczej nie dało się tego nazwać – uda, pokazując wszem i wobec niewydepilowaną cipę, mało nie rozerwałem majtek.

Ostatkiem sił powstrzymywałem atawistyczne pragnienie, by się na nią nie rzucić. Chwycić dłońmi cycki i mocno je ugnieść. Pochylić się nad nimi, possać i zsunąć niżej. Obcałować brzuch i nogi. Palce zarówno u dłoni, którymi te nogi podtrzymywała, ja i te u stóp. A później… nawet z odległości i przy słabym świetle nocnej lampki widziałem aż nazbyt wyraźnie, że Ella była cała mokra. Ale nie jak moja już eks narzeczona, którą nie tylko w czasie gry wstępnej, ale potem w trakcie samych uniesień musiałem zwykle dodatkowo nawilżać własną śliną. Nie jak następująca po niej dojrzała kochanica, której wilgoć lśniła subtelnie na wygolonej do gładka skórze. Z Elli po prostu się lało. Cały jej wzgórek, wargi, wnętrze ud i tyłek pokryty był posklejanym zarostem. Kuszącym mnie swym naturalizmem i odpychającym jednocześnie. Zapraszającym, by wcisnąć weń całą twarz i lizać aż do orgazmu. Nas obojga, bo byłem bardziej niż pewien, że nie powstrzymam się przed wytryskiem.

I pewnie zastanawiałbym się nad tym do rana, gdyby Ella z wyraźnie zniecierpliwioną miną nie uniosła się, nie złapała za krawędź slipek i nie wciągnęła na siebie. A wtedy całkowicie się jej poddałem. Nim się zorientowałem, obciągała mi kutasa, wydając z siebie repertuar odgłosów godnych opery narodowej, po czym nałożyła wyciągniętą nawet nie zauważyłem skąd prezerwatywę i bez dalszych ceregieli wskoczyła na mnie, przyciskając do łóżka całym swoim ciężarem. Jęknęła ona, jęknąłem ja, jęknął materac.

Próbowałem się powstrzymywać z całych sił, ale byłem najzwyczajniej zbyt podniecony. Nie minęły dosłownie dwie, może trzy minuty takiego ujeżdżania, a zdążyłem jeszcze tylko w ostatniej chwili wybełkotać mętne przeprosiny, że nie dam rady dłużej. I doszedłem.

Widziałem nie tylko aż nadto wyraźny zawód w oczach Elli, lecz także… czyżby złośliwy uśmieszek na ustach, kwestionujący mą męskość? Co to, to nie! Nie było nawet mowy, bym tak szybko odpuścił! Co prawda potrzebowałem tych przynajmniej kilku minut na ponowne dojście do siebie, jednak wcale nie zamierzałem leżeć i czekać. Dlatego podniosłem się, nonszalancko odrzuciłem zużytego kondoma, po czym lekko pchnąłem Ellę na plecy i włożyłem rękę między jej nogi. I zacząłem miętosić wszędzie, gdzie tylko mogłem sięgnąć, w międzyczasie obcałowując jej biust, szyję i w końcu usta. I nie przerywałem, póki i ona nie spięła się i głośnymi westchnieniami nie oznajmiła o szczytowaniu.

To jednak nie był koniec. Powiedziałbym raczej, że bardziej początek tego, co mieliśmy zamiar razem tego wieczoru wyczyniać. Z Moniką uprawiałem – o ile oczywiście dała mi ku temu okazję – bardzo zachowawczy, wręcz nudny seks. Z Daniką namiętnie się kochałem. Natomiast z Ellą to było nic innego jak zwyczajne pierdolenie. Ja nad nią. Ona znów nade mną. Ja za nią. Ona… Pieprzyłem ją z przodu, z tyłu, z boku i każdej innej strony, a kiedy już nie mogłem nadążyć, znów robiłem palcówkę. Mało tego, kiedy myślałem, że po zajechaniu trzeciej prezerwatywy naprawdę będzie miała już dość – bo ja zdecydowanie miałem – ona podłożyła pod nogi zwiniętą poduszkę, wypięła się w moją stronę i powiedziała otwartym tekstem, żebym wreszcie wylizał ją tam, gdzie powinienem na samym początku.

Nie, nie kłamię. W czasie pierwszego seksu z tyle co poznaną kobietą, nie zważając ani na całkiem niedawne przecież obiekcje odnośnie jej urody, ani na raczej mało podniecającą mieszankę jej wilgoci, naszego potu i na dokładkę jeszcze lateksu, ani na jakże przecież uzasadnione obawy odnośnie złapania jakiegoś świństwa, rozchyliłem jej uda i wsadziłem język tak głęboko w piczę, jak tylko byłem w stanie sięgnąć. I ssałem do momentu, w którym najpierw ona przeżyła orgazm, a potem i ja. I fakt, że musieliśmy oboje pomóc sobie dłońmi, świadczył nie o naszych słabościach, a bardziej wciąż niezaspokojonej żądzy na więcej.

 

Mimo wciągnięcia na śniadanie ze trzech dokładek jajecznicy, połowy talerza parówek, tostów, dżemu, miski płatków i niezliczonych dolewek kawy, wciąż nie mogłem dojść do siebie. Zresztą Ella też wyglądała na cokolwiek wymiętą, co jednak nie przeszkadzało jej w puszczaniu mi nieprzyzwoitych uśmiechów przy każdej nadarzającej się okazji. Oraz bez względu na to, czy ktoś mógł te gesty widzieć. A widział na pewno i już przy okazji obiadu dotarło do mnie parę cokolwiek interesujących komentarzy. Przyznam, że na początku trochę się tym martwiłem – ostatecznie byliśmy przecież współpracownikami (nawet jeśli nie bezpośrednimi, to jednak), a wszystko odbywało się podczas firmowego, niemal tygodniowego szkolenia w równie firmowo wynajętym hotelu.

I co w związku z tym?

Ano to, że jeszcze tego samego wieczoru znów spotkaliśmy się u Elli w pokoju. Różnica była jednak taka, że byliśmy zbyt zmęczeni na zaliczanie każdej możliwej i niemożliwej pozycji kamasutry do białego rana, więc ograniczyliśmy się tylko do oralu. Długiego, mokrego i znacznie bardziej satysfakcjonującego niż poprzednim razem. I tak jak Ella sprawiła mi rozkosz używając do tego bardzo intensywnie własnych ust, tak ja odwdzięczyłem się wyjątkowo dogłębnym wylizaniem jej już nie tylko cipy, ale także i – nazywając rzeczy po imieniu – dupy, podczas gdy ona robiła sobie dobrze palcami. Też więcej niż raz.

Niezależnie jednak, jak przyjemnie było nam ze sobą w łóżku i okolicach, pozostawało fundamentalne pytanie: co dalej? Szkolenie dobiegało końca i choćbyśmy nie wiadomo jak bardzo się starali, mieliśmy zaraz rozjechać się do swoich krajów. Na tyle oddalonych, że jakiekolwiek okazjonalne widywanie się nijak nie wchodziło w grę. Poza tym… czy naprawdę seks był tego wart? Nawet tak rewelacyjny – bo czy mi się to podobało, czy nie, musiałem przyznać, że Ella była wprost niesamowita w łóżku – był przecież jedynie seksem, właściwie pozbawionym podbudowy w postaci jakichś głębszych uczuć.

I wówczas, kiedy na ledwie kilka godzin przed odjazdem robiłem Elli pożegnalną minetkę, przyszła mi do głowy jakże przecież oczywista myśl. Mianowicie skoro poznaliśmy się na firmowym szkoleniu, to może udałoby mi się załatwić przynajmniej czasowe przeniesienie do jakiegoś bliższego krajowi Guinessa i miętowych czekoladek oddziału?

 

Nie mogłem powiedzieć, by cała procedura przebiegła szybko, gładko i bez paru spięć z zazdrosnymi o wyjazd współpracownikami po drodze, jednak ostatecznie udało mi się załatwić trzymiesięczny kontrakt nawet nie obok, a bezpośrednio na Wyspach. Oczywiście, by nie być mimo wszystko zbyt blisko Elli, poprosiłem o oddelegowanie do innego pionu, niemniej czas przed i po pracy miałem spędzać już tylko z nią. A przynajmniej takie miałem plany.

O ile lotnisko powitało mnie jakże stereotypowym, zacinającym lodowato deszczem, o tyle gdy dotarłem pod wskazany adres na przedmieściach Londka, oczekująca mnie Ella była gorąca jak nigdy wcześniej. Już drzwi otworzyła nie w podomce czy innym dresie, a komplecie białej, koronkowej bielizny. I mimo protestów, że jestem kompletnie zjechany wielogodzinną podróżą, z miejsca pchnęła mnie na fotel i dobrała się do spodni. A skoro tak, zrobiłem wszystko, by nie pozostać dłużnym. Ona mi obciągnęła, ja ją wylizałem, potem ona na mnie wskoczyła, ja ją obróciłem… i tak dalej. I podobnie działo się i następnego wieczoru, i jeszcze kolejnego… Oczywiście w pracy musiałem skupiać się na obowiązkach, pilnować nowych podwładnych, robić codzienne raporty i tak dalej, niemniej, gdy tylko mijałem portiera, zaczynałem myśleć o czymś zgoła innym. Czy raczej kimś.

Nie to było jednak najważniejsze, a coś, na co po prawdzie miałem nieco nadziei, lecz mimo wszystko spodziewałem się, że pozostanie właśnie tylko nadzieją. Konkretnie zorientowałem się, że uwielbiam nie tylko pieprzyć się z tą może i niezbyt urodziwą, nieokrzesaną i jakże odmienną kulturowo ode mnie dziewczyną, ale także – a może przede wszystkim – z nią być. Obejmować uciekające spod przykrótkiego szlafroczka krągłości, gdy oglądaliśmy serial. Przygotowywać wspólną kolację, śniadanie lub jakikolwiek inny posiłek, za który odwdzięczała się równie nierównym, co szczerym uśmiechem od ucha do ucha. Myć jej pod prysznicem plecy, pomagać wycierać włosy, zapinać niesforny suwak sukienki…

Co równie istotne, Ella wydawała się odczuwać to samo. Cieszyła się z każdego spędzonego we dwoje weekendu, spacerów, wyjść do kina czy pubu. Ona poznawała mnie, ja ją – a także jej znajomych – i już-już zaczynałem się zastanawiać nad tym, czy naprawdę się nie związać z nią na stałe, gdy pewnego poranka dostałem telefon, który ściął mnie z nóg.

 

Moje relacje z pozostałymi członkami rodziny były właściwie od zawsze co najwyżej letnie, a po zerwaniu z Moniką ochłodziły się jeszcze bardziej, ale mimo wszystko starałem się utrzymywać z nimi kontakt nawet w trakcie coraz dłuższych pobytów za granicą. Zwłaszcza ze starszym bratem. Owszem, obaj pamiętaliśmy, jak za dzieciaka on nieraz mnie gnoił, a i ja niejednokrotnie odwdzięczałem mu się pięknym za nadobne, jednak gdzieś w okolicy, gdy ja zaczynałem liceum, a on już studiował, sytuacja się unormowała. Mało tego – od pewnego momentu mogłem powiedzieć, że stał się dla mnie pewnego rodzaju przewodnikiem: wspierał w przygotowaniach do matury i później na uczelni, a nawet pomógł w załatwieniu jednej czy drugiej roboty. Co więcej, zawsze cierpliwie wysłuchiwał wszystkich moich życzeń oraz zażaleń, będąc chyba jedyną osobą z najbliższego otoczenia, która przynajmniej próbowała spojrzeć obiektywnie na rozpad mojego niedoszłego małżeństwa.

Najpierw nie zrozumiałem, z czym właściwie matka do mnie dzwoni. Później nie chciałem przyjąć tego do wiadomości. W końcu jednak musiałem zrozumieć, że mój brat nie żyje. Tak po prostu. Fakt, że już za nastolatka pił (nie tylko piwo), palił (nie tylko papierosy) i żarł (bo inaczej nie dało się tego nazwać), skutkiem czego wyglądał bardziej jak bohater memów o piwniczakach niż trener fitnessu, ale mimo wszystko nikt nie spodziewał się – a na pewno już nie ja – że pewnego dnia po prostu zasłabnie na kanapie z takim skutkiem, że nawet pogotowie już mu nie pomoże. Mając ledwie nieco ponad trzydzieści lat.

Szok szokiem i niedowierzanie niedowierzaniem – że o wyparciu nie wspomnę – jednak musiałem jak najszybciej się zebrać i wracać do kraju, żeby pomóc rodzicom w ogarnianiu całego tego okołopogrzebowego pierdolnika. A skoro już i tak byłem na miejscu, to niejako przy okazji (nawet jeśli była wyjątkowo przykra) postanowiłem pozałatwiać kilka rzeczy w urzędach, przez co raz i drugi musiałem przedłużyć pobyt. W końcu jednak wypłakałem swoje żale nad nagrobkiem, w międzyczasie porozmawiałem – wreszcie! – z rodzicami i chcąc nie chcąc musiałem wracać do jukeja. Z nadzieją, że obecność ukochanej choć trochę pomoże mi w pogodzeniu się ze stratą jednej z niewielu osób, którą nie tylko najzwyczajniej w świecie lubiłem, ale wobec której czułem prawdziwą wdzięczność za to, jaka wobec mnie była.

 

Niestety, moje oczekiwania rozminęły się z rzeczywistością tak dalece, jak to tylko możliwe. Jakbym nie dość jeszcze wycierpiał, nową porcję soli na wciąż niezaleczone rany miała dosypać ta, na którą najbardziej liczyłem. Ella.

W pierwszych dniach po powrocie zrzucałem jej zdystansowanie na karb zwyczajnego podenerwowania – bo przecież także zamartwiała się moją sytuacją – lecz później zauważyłem, że celowo mnie od siebie odsuwa. Pod byle pretekstem odmawiała mi czułości, a kiedy już wreszcie znaleźliśmy się w łóżku, niespecjalnie angażowała się w cokolwiek poza szybki numerek. A ja nie miałem pojęcia, co z tym zrobić. Nie chciałem być w żaden sposób nachalny, a już na pewno nie uważałem seksu za wentyl bezpieczeństwa, pozwalający spuścić z siebie – i w przenośni, i dosłownie – nadmiar stresu. Niemniej atmosfera zrobiła się w końcu na tyle napięta i tak pełna niedopowiedzeń, że spytałem Ella otwartym tekstem, o co jej właściwie chodzi? I choć z początku nieszczególnie chciała podjąć temat, to w końcu powiedziała, co jej leżało na sercu. Cyckach zresztą też.

Aż w końcu ze spuszczonym wzrokiem powiedziała, że ona tak dłużej nie może. I niezależnie jak nie było jej ze mną dobrze i w łóżku, i poza nim, to taki monogamiczny układ zwyczajnie zaczyna ją męczyć. Miała ochotę na nowe doznania z nowymi osobami, a jednocześnie chciałaby pozostać wobec mnie możliwie uczciwa. Czyli w skrócie: najchętniej już dawno przespałaby się z innym facetem, ale nie chciała na bezczelnego przyprawiać mi rogów.

 

Poprosiłem jeszcze tylko o dwie rzeczy. Pierwszą taką, żebyśmy przynajmniej spróbowali utrzymać jakiś kontakt, choćby przez komunikatory. I drugą, bardziej dosłowną, którą odpuściłem w przypadku Daniki: żebyśmy ten ostatni raz poszli do łóżka. Kochali się tak, jakby jutra miało nie być. Pierdolili się do utraty sił, a kiedy będziemy mieli już dosyć, powtórzyć to wszystko od początku. I choć od początku miałem świadomość, że takie postawienie sprawy będzie co najmniej bezczelne i grozi (w najlepszym razie) przestawieniem nosa, to Ella nie wydawała się być specjalnie oburzona. Przeciwnie – miałem wrażenie, że owa propozycja ją… może nie ucieszyła, bo to byłoby zbyt wiele, ale na pewno odetchnęła po niej znacznie swobodniej. A skoro tak, to pozostało już tylko ustalić konkrety.

Nie mieliśmy zamiaru udawać nikogo, kim nie jesteśmy. Nie zapisaliśmy wizyty w nowomodnej slowfood-organic-elgiebetefriendly restauracji, prowadzonej przez lokalnego celebrytę, ale poszliśmy do ulubionego lokalnego pubu na to samo ale w towarzystwie tych samych fish&chipsów co zwykle. Powspominaliśmy, pośmialiśmy się, trochę posmuciliśmy, a kiedy już uznaliśmy, że wystarczy tej nostalgii, skorzystaliśmy z nieoczekiwanie sprzyjającej pogody i poszliśmy na długi spacer, zakończony wizytą w kinie, gdzie grali akurat najnowszą komedię z Hugh Grantem. Fakt, że równie mało oryginalną jak sto poprzednich, ale właśnie takiej, mocno niezobowiązującej rozrywki było nam trzeba. Kiedy natomiast seans dobiegł końca, stwierdziliśmy, że najwyższa pora wracać do domu, gdzie Ella rozłożyła kupiony specjalnie na tę okazję puchaty koc, ja porozstawiałem świeczki, napiliśmy się jeszcze po drinku i poszliśmy pod prysznic. Wspólnie.

Ani brytolska na wskroś patołazienka nie zmieniła się nagle w luksusy rodem z „Pretty Woman”, ani Ella nagle nie przeistoczyła się w piękność z okładki „Vogue’a”, ani nawet nie liczyłem ukradkiem na jakiś nieoczekiwany cud, który sprawiłby, że to ostatnie spotkanie wcale nie byłoby ostatnim. Byłem jak najbardziej świadomy wszystkiego i… po prawdzie pogodziłem się z losem. Widocznie stało się, co prędzej czy później miało stać, a dalsze oszukiwanie i siebie, i przytulającej się przy mnie nagiej kobiety nie miało najmniejszego sensu. A skoro tak, nie mieliśmy już na co dłużej czekać.

Wymyłem ostrożnie wszystkie mniej i bardziej okazałe krągłości mej ostatniej-już-tej-nocy-kochanki, po czym zacząłem ją obcałowywać. W policzki, szyję, uszy. W usta. W dekolt i wciąż spływające resztkami piany piersi. W brzuch i uda. We wszystko, do czego tylko mogłem dosięgnąć w takiej pozycji, pomiędzy nimi. Ella także starała się nie pozostawać dłużna i na tyle, ile tylko pozwalał jej mikry metraż, wypinała się w moją stronę, przyciągała do siebie i nawet – choć nie mieliśmy pojęcia, jakim cudem właściwie się to udało – założyła mi obie nogi na ramiona i pozwoliła się tak wylizać. Po czym odwdzięczyła się tym samym. Znaczy bardzo długim i jeszcze bardziej namiętnym lodzikiem.

Mimo że wciąż nie dotarliśmy do łóżka, już byliśmy na tyle zmęczeni, by konieczne stało się zregenerowanie sił. Szklanką pełną lodu, energetyka i wódki. A gdy owa zabójcza mikstura wreszcie zaczęła działać, ja przewietrzyłem się chwilę na balkonie, a Ella wbiła w ten sam koronkowy komplet bielizny, którym swego czasu mnie powitała, nie mieliśmy zamiaru przystawać. Znów obcałowywałem ją we wszystkich możliwych i niemożliwych pozycjach, na sto możliwych i niemożliwych sposób komplementowałem niewymuszoną naturalność… Znaczy chlapałem minetę za minetą, przerywając je tylko po to, by zamienić wsadzanie języka w cipę na wsadzanie do go dupy. Tak samo grubej i niewydepilowanej zresztą. W tym samym czasie Ella obciągała mi po same jaja, obśliniając na równi mój brzuch, co własny dekolt. I pewnie trwałoby to do rana, gdybyśmy nie zaplanowali tego wieczoru pójścia na całość we wszystkim.

 

Obróciłem więc w końcu Ellę na plecy, pochyliłem nad nią i zacząłem się kochać. Czy raczej pieprzyć. Chwyciłem ją za uda i wbijałem się pomiędzy nie raz za razem do momentu, w którym naprawdę nie byłem w już w stanie złapać oddechu, a wówczas ma kochanica postanowiła przejąć inicjatywę i dosiąść mnie tak, jak oboje uwielbialiśmy. Skakała po mnie jak szalona, przyduszając cyckami, aż wreszcie ani ona, ani ja nie byliśmy się w stanie dłużej powstrzymywać.

To jednak wciąż nie był koniec. Spoceni, zziajani i najzwyczajniej w świecie wykończeni, poszliśmy w anal. W obie strony. Najpierw Ella wypięła się w moim kierunku lśniącą od nałożonego wyjątkowo hojnie lubrykantu, z czego nie omieszkałem skorzystać, jebiąc ją w dupala tak mocno, jak chyba nigdy wcześniej. Nie wiedziałem, ile w międzyczasie przeżyła orgazmów, bo wyła praktycznie cały czas, ale gdy w końcu padła i obróciła się w moją stronę, była cała mokra. Dosłownie. Nie tylko od potu na czole czy squirtu na udach, ale i łez na policzkach.

Przez chwilę myślałem, że posunąłem się za daleko, ale Ella, zamiast rzucić się na mnie z pazurami, rzuciła się… z nieco innym zamiarem. To właśnie wtedy pierwszy raz w życiu kobieta wylizała mnie w taki sposób. I mimo że momentami bardziej czułem łaskotki niż prawdziwą przyjemność, to doceniałem jej zaangażowanie jak chyba nigdy wcześniej. Podobnie finał w gardle tak głębokim, aż wątpiłem, że w ogóle było możliwe bez udławienia się.

Szczęście, że żadne z nas nie musiało wstawać kolejnego dnia do pracy. Na zakupy zresztą też nie. Że w ogóle nie musieliśmy wstawać z łóżka, z którego po prawdzie – poza koniecznymi wyjściami do kuchni czy łazienki – nie ruszaliśmy się aż do wieczora. Mimo że oboje wiedzieliśmy doskonale, że z każdą tak wspólnie spędzoną chwilą będzie nam coraz trudniej powiedzieć wreszcie: „koniec”, to i tak przeciągaliśmy moment rozstania, ile tylko się dało. A gdy ten wreszcie nadszedł… cóż, ostatni raz wyciągnąłem marynarkę z szafy Elli, wypiłem z nią ostatnią kawę, ostatni raz przytuliłem i pocałowałem. I wyszedłem, kierując kroki do oczekującego mnie może i świeżo wysprzątanego, z tyle co wypraną pościelą i zamówionym śniadaniem, ale jakże pustego pokoju w hotelu.

 

Nie mogłem powiedzieć, żebym był z tego dumny, ale taka była prawda – mianowicie mimo złożonej obietnicy, nieszczególnie miałem ochotę utrzymywać z Ellą dalszą relację. Co prawda nie raz i nie dziesięć umówiliśmy się jeszcze na skypie czy innym messengerze, lecz tak naprawdę każda kolejna rozmowa stawała się dla mnie coraz trudniejsza do zniesienia. Wiedziałem doskonale – choć sama zainteresowana dyplomatycznie unikała tego tematu – że ma ona nowego partnera. Albo i nawet kilku, z którymi robi wszystko to, co robiła ze mną. A kto wie, może i więcej? Przecież zdarzało jej się w chwilach wyjątkowo intymnej gadatliwości przyznać, że kręciły ją układy typu „ona jedna plus dwóch facetów”, a raz czy dwa wspomniała nawet o orgietce. Czy raczej regularnym seksie grupowym bez zahamowań, w którym każdy mężczyzna mógł wsadzić każdej kobiecie co chciał i w co tylko zechciał. A i kobiety też przecież nie musiałyby pozostać wobec siebie na dystans.

Nie to mnie jednak najbardziej bolało, a świadomość, że straciłem nie tylko „with benefits”, lecz przede wszystkim „friend”. I to możliwe, że najlepszą, jaką kiedykolwiek miałem. Taką, przy której nie musiałem wstydzić się nie tylko niedoskonałości w wyglądzie czy preferencji seksualnych, ale także – a może przede wszystkim – najbardziej prywatnych sekretów. Mogłem opowiedzieć jej i o niedoszłej żonie, i dojrzałej kochance. O trudnej relacji z rodzicami, nieudanymi próbami osiągnięcia czegokolwiek w poprzednich pracach, trudnościach z utrzymaniem wyników w obecnej. O dosłownie wszystkim. A ona spokojnie by mnie wysłuchała. Bez oceniania, krytykowania i, co najważniejsze, bez dawania złotych rad, wyjętych wiadomo skąd.

Jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że chcąc nie chcąc muszę poukładać sobie życie od nowa. Zwłaszcza seksualne. Niby to Danika otworzyła przede mną drzwi do samoakceptacji i zrozumienia własnych pragnień, o tyle dopiero właśnie Ella naprawdę pokazała, co się za tymi drzwiami znajduje i w jaki sposób powinienem z tych nieprzebranych bogactw korzystać.

Tylko co z tego, skoro nie miałem z kim? Ani w pracy, ani poza nią nie widziałem nikogo, z kim mógłbym się poważniej związać. Owszem, wciąż miewałem okazje, by zaliczyć jedną czy drugą laskę, jednak nie chciałem się za bardzo pakować w żadne ryzykowne sytuacje. Zwłaszcza zahaczające o jakiekolwiek wspomniane zależności służbowe. Bo o ile z Ella nie miałem (i ona także) z tego powodu w zasadzie żadnych nieprzyjemności, o tyle dość się naoglądałem biurowego prania brudów przez wykorzystane sekretarki, cynicznych kierowników, zdradzonych kochanków i sam nie wiedziałem, kogo jeszcze. Dlatego wolałem trzymać się z dala od pewnych rzeczy. I osób.

Tyle że byłem – cóż za odkrywczy wniosek – młodym, nie wyglądającym wcale tak źle i jak najbardziej sprawnym seksualnie mężczyzną. Na dodatek po rozstaniu z Ellą i zakończeniu kontraktu, dysponującym sporo większą ilością wolnego czasu niż tylko kawałek weekendu. A skoro tak…

…tak, miałem z tym problem. Najprostszego rozwiązania w postaci – mówiąc wprost – spuszczenia z kija przed ekranem laptopa, unikałem, jak tylko mogłem, choć po prawdzie nie zawsze mi się udawało. Od drugiej natomiast opcji, czyli zamówienia sobie do pokoju dowolnie wybranej panienki i zapłacenia jej za równie dowolnie wybraną fantazję, trzymałem się z daleka już w stu procentach konsekwentnie. Niby wiedziałem, że to przecież tylko praca i że taki układ jest w zasadzie uczciwy dla obu zainteresowanych stron, ale mimo wszystko nie potrafiłem się przemóc. Albo najzwyczajniej w świecie nie chciałem? I to nie tylko na regularny seks, ale także zwyczajny wydawałoby się „masaż z happy endem”. No nie. Po prostu nie.

 


 

Madko bosko pornograficzno… co to w ogóle było? O ile historia Moni była co najwyżej lekkim erotykiem, a motyw Daniki zakończyłam już na etapie bielizny, o tyle Ella przeginała pałkę. Wielokrotnie. Niby pamiętałam, że miałam swego czasu baaardzo niegrzeczne pomysły, którym dawałam upust w równie dosłownych opisach, ale żeby aż tak? Tym bardziej że osobiście niewiele z takich rzeczy naprawdę mnie kręciło. I nawet jeśli czasami wyobrażałam sobie akcje, jakie się scenarzystom wspomnianego pomarańczowego jutuba nie śniły, nawet w najśmielszych snach nie planowałam wprowadzać ich w życie. Ani wtedy, ani teraz, ani nigdy.

W tym momencie zdałam sobie sprawę z czegoś, czego wcześniej nie dostrzegałam – względnie dostrzegać nie chciałam – a co przecież od samego początku było nadto oczywiste. Konkretnie podobieństwo Elli do… mnie samej. Czy raczej takiej mnie, jaką nigdy nie byłam, choć czasami skrycie marzyłam, by się stać. Choć na chwilę. Wyzwoloną, bezpruderyjną, żeby nie powiedzieć: zboczoną laską, która pieprzy się z facetem tylko i wyłącznie dlatego, że ma na to ochotę. I ma w dupie, co kto sobie pomyśli. W wielkiej, wyuzdanej, mającej w swej dupiastej nieprzyzwoitości wszelakie kompleksy dupie, pragnącej miętoszenia, lizania, pieprzenia. A może i pierdolenia. Szarpania za włosy, drapania nie tylko cycków, odbijania śladów dłoni nie tylko na tyłku, wsadzania w niego nie tylko palców. No i wyzywania. W obie strony.

Uff, aż musiałam sobie odetchnąć! I czym prędzej zrobić przerwę, bo stężenie golizny, alkoholu oraz frustracji na jednostkę czasu zaczynało mnie przerastać. Wyszłam na balkon, odetchnęłam pełną piersią – w odróżnieniu od bohaterek moich opowiadań zdecydowanie ubraną – i… pomyślałam ponownie o Wiktorii. Mimo że wciąż miałam nadto wątpliwości, kim ta dziewczyna właściwie dla mnie była, a przede wszystkim kim będzie, już teraz byłam jej winna nie tylko podziękowania.

Dolać też sobie musiałam. Jeszcze więcej niż poprzednio.

 


 

ROZDZIAŁ 5: LUZIA

 

I tak mijał tydzień za tygodniem i kwartał za kwartałem, aż pewnego razu niespodziewanie zadzwoniła do mnie… Ella. Ta sama. Po czym po krótkiej gadce-szmatce zapytała prosto z mostu, czy wciąż jestem samotny. A jeśli tak, to czy nie chciałbym kogoś poznać.

Szczerze nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Czy brakowało mi kogoś? Bardzo. Czy chciałem znów pakować się w jakieś niepewne relacje, które tylko narobiłyby mi niepotrzebnych nadziei, a z których potem musiałbym się leczyć całymi miesiącami. No i najzwyczajniej trochę się bałem, z kim właściwie Ella mogłaby mnie poznać. Niby zapewniała, że owszem, znała ją dość krótko, ale to bardzo porządna dziewczyna (jak stwierdziła: „nie to, co ona”), której brakuje kogoś podobnego do mnie u boku. I jeżeli tylko będę miał ochotę, to umówi nas przez jakiś komunikator – nawet pierwszy raz w trójkę, żebyśmy nie czuli się zbytnio skrępowani.

Przyznaję, że choć wciąż miałem obawy co do tego pomysłu, to ostatecznie się zgodziłem. Pamiętając, że pierwsze złe wrażenie można zrobić tylko raz, ogoliłem się, uczesałem, założyłem koszulę, zaparzyłem herbaty i czekałem. I czekałem, i czekałem, aż wreszcie po upływie studenckiego kwadransa miałem napisać, co myślę o takiej „punktualności”, gdy na ekranie zamigotało przychodzące połączenie. Kliknąłem więc i…

Fakt, że Luzia – bo tak się owa znajoma Ella zwała – przesłała mi wcześniej zdjęcia, jednak traktowałem je z dużym dystansem. Wiadomo: najlepsze pozy, filtry upiększające już na etapie cykania fotki, z potem jeszcze ekstra fotoszop i nagle robiło się dziesięć kilolat mniej. Jednak w czasie rozmowy na żywo, nawet jeżeli była prowadzona online, wielu rzeczy nie dawało się ukryć mimo najlepszych chęci. A tymczasem zobaczyłem przed sobą naprawdę ładną kobietę. Bardzo ładną. Wręcz zbyt ładną jak na to, by była samotna i interesowała się tak zwyczajnym w gruncie rzeczy facetem jak ja. Mimo tych podejrzeń starałem się zachowywać w miarę swobodnie, co w zasadzie mi się udało – poznaliśmy się nieco bliżej, pogadaliśmy i o pierdołach, i sprawach cokolwiek ważniejszych, i nie wiedzieć nawet kiedy minęły prawie trzy godziny. A po paru dniach kolejne dwie, później cztery, aż wreszcie zdecydowałem: idę załatwić sobie kolejny wylot do krainy ciepłego, wygazowanego piwa.

O ile do Elli zawsze musiałem dojechać, o tyle Luzia czekała na mnie już na lotnisku. Byłem tym tak zaskoczony, że praktycznie ją minąłem i dopiero zawołanie mnie po imieniu spowodowało, że się rozejrzałem. I ujrzałem… boginię. Dosłownie. Fotki fotkami, skype skypem, ale dopiero na żywo dotarło do mnie w pełni, jaka ona jest piękna. I to bez absolutnie żadnej przesady.

Gdybym miał nazwać Luzię jednym tylko określeniem, byłoby to chyba „sto dziesięć procent kobiety w kobiecie”. Więcej niż średniego wzrostu – choć swoje na pewno robiły tutaj buty na obcasie i burza czarnych loków – z wyraźnie śródziemnomorską cerą, wielkimi ciemnymi oczami i idealnym uśmiechem od ucha do ucha. Biodrami, które mogły gnieść orzechy samym swoim cieniem oraz takim dekoltem, że nie wiedziałem, gdzie oczy podziać. Serio. Na szczęście posiadaczka owych cudowności wyręczyła mnie i sama zaproponowała, byśmy wsiedli do czekającej już taksówki i pojechali do niej. Znaczy najpierw do hotelu, w którym musiałem się zameldować, a dopiero później, gdybyśmy oboje zdecydowali, do bardziej domowej lokalizacji.

Na razie jednak nie zdecydowaliśmy. Owszem, spędziliśmy razem cały wieczór, zjedliśmy wspólną kolację i nawet przeszliśmy się chwilę po niedalekim pasażu handlowym, gdzie nawet kupiłem Luzii pasującą pod kolor szminki bransoletkę z rzemyków, lecz ostatecznie doszliśmy do wniosku, że na razie wystarczy. Widziałem przecież, że mimo całej otwartości i południowego temperamentu jest nadto skrępowana, a i ja nie czułem się dość swobodnie. Co nie znaczyło, że od razu nie umówiliśmy się na następne spotkanie. A po nim na kolejne i jeszcze jedno…

Związek z Moniką był niczym innym jak pomyłką od samego początku. Z Daniką poszedłem do łóżka w przypływie emocji, których nawet nie byłem do końca świadomy, że nie wspomnę o ich kontrolowaniu. Ella wzięła mnie z zaskoczenia, wykorzystując nadarzającą się sytuację. Natomiast w przypadku Luzii postanowiłem, że wreszcie spokojnie usiądę i przemyślę, czego właściwie oczekuję od siebie, od niej, od życia. Rozważę wszystkie za, przeciw, nad, pod, obok… Ta, jakbym był w stanie! Z każdą chwilą nabierałem nawet nie ulotnego poczucia, ale szczerego przekonania, że po prostu pragnę z nią być. Z będącą dosłownie na wyciągnięcie ręki, jakże prawdziwą kobietą, która oferowała sobą więcej, niż kiedykolwiek mógłbym wymarzyć. Zwłaszcza w kwestii pociągu seksualnego, który z każdym dniem stawał się coraz trudniejszy do opanowania.

 

Kiedy Luzia weszła do pokoju, oniemiałem. Znowu. To już nie było wspomniane sto dziesięć, a co najmniej dwieście procent czystego erotyzmu. Ubranego w zjawiskową, lśniącą czernią bieliznę, z mocno podmalowanymi oczami, ustami pociągniętymi bordową szminką i – co zauważyłem od razu, bo koronkowe majteczki nie przysłaniały zbyt wiele – wydepilowanym łonem. Wstałem niepewnie, podszedłem do niej i… przytuliłem. Tak po prostu. Obejmowałem cudownie apetyczne ciało, gładząc dłońmi ciepłą skórę, lekko szorstką bieliznę, jedwabiste włosy. Obcałowywałem szyję, uszy i oczywiście usta. Ledwo mieszczący się w staniku biust. Uroczo miękki brzuszek i takie same biodra. Miałem już podążyć dalej, gdy Luzia powstrzymała mnie gestem dłoni. Jednej, bo drugą lekko pchnęła na łóżko. Bez pytania rozpięła haftki na plecach i nadstawiła mi piersi wprost pod twarz. Ta, piersi… o ile i Danica, i Ella miały czym oddychać, o tyle Luzia była posiadaczką ni mniej i ni więcej, a ogromnych, ciężkich cycków o równie dużych, ciemnych aureolach. Byłem tak oszołomiony ich widokiem dosłownie o centymetry od oczu, że nie wiedziałem, co zrobić. Dotknąć? Pocałować? Jeszcze coś innego?

I pewnie bym tak siedział – czy raczej leżał – jak ostatni oszołom do rana, gdyby ich właścicielka mnie nimi nie przycisnęła. Czy raczej wbiła w poduszkę. I jednocześnie nie zaczęła ugniatać ręką przez bokserki. Co prawda ledwo ogarniałem, co się dzieje, jednak byłem mimo wszystko na tyle świadomy, by czym prędzej zacząć się powstrzymywać. Owszem, przy Elli pewnie bym tego nie zrobił, tylko po prostu wyciągnął pytonga i spuścił się w jej dłoniach – albo coś równie subtelnego – jednak z Luzią wolałem nie zaczynać od przedwczesnego wytrysku. Dlatego uniosłem się tak, by chwilowo skupić się wyłącznie na niej. Podążałem ustami coraz niżej i niżej, aż wreszcie doszedłem do krawędzi fig. Wsunąłem palce pod gumkę i powolutku, centymetr za centymetrem, zacząłem je ściągać, czekając tylko na sygnał „stop”.

Ten jednak nie nastąpił, a Luzia półleżała przede mną, jak ją Matka Boska Lizbońska – o ile taka istniała – stworzyła. Niby próbowała stwarzać pozory zawstydzonej, przysłaniając nieśmiały uśmiech dłonią, lecz jednocześnie unosiła uda coraz szerzej aż do momentu, gdy wyprostowała je niemal do pionu. A ja tylko wpatrywałem się w jej pi… intymność. Gładziutką, lekko lśniącą jakby od niedawno wtartego olejku. O rozchylonych zachęcająco, jeszcze ciemniejszych niż sutki płatkach.

W tym momencie stwierdziłem, że niech się dzieje, co chce! Po prawdzie nie popisałem się pierwszymi razami z żadną poprzednią partnerką, więc przynajmniej dla Luzii postanowiłem się postarać nie na sto, a co najmniej mocne trzydzieści procent! Dlatego też, nie namyślając się zbytnio ani nie rozważając żadnych za, przeciw oraz obok, zacząłem ją całować. Bardzo czule i ostrożnie, próbując od razu wybadać, co najbardziej jej podoba. A najwyraźniej podobało wszystko, co robiłem: i rozchylanie językiem falbanek, i ssanie perełki, i całuski składane wszędzie dokoła, i cokolwiek bym sobie jeszcze nie wymyślił i jak poetycko – lub pretensjonalnie – tego nie nazwał. Przez chwilę miałem nawet ochotę, by podnieść jej pośladki i dostać się pomiędzy nie, lecz zostawiłem to sobie na inną okazję. Za to skupiłem się tylko i wyłącznie na dawaniu przyjemności bez wątpienia najcudowniejszej kobiecie, z jaką kiedykolwiek byłem. Aż do finału.

Ten zaś był… zwyczajny? Bez egzaltowanych pokrzykiwań rodem z tandetnych filmów czy wzywania wszystkich świętych nadaremno, bez rzucania się, wierzgania, drapania, niczego takiego. Po prostu spięcie mięśni, kilka cichych westchnień i na koniec rozmarzony uśmiech na ustach zaspokojonej kobiety. I tyle. Nie powiem, bym nie spodziewał się po niej bardziej temperamentnej reakcji, jednak czy byłem zawiedziony? Ależ skąd! Widocznie tak samo, jak Ella potrafiła roznieść orgazmem łóżko, Luzia przeżywała go znacznie spokojniej. Dzięki temu jednak mogłem znów skorzystać z okazji i ponownie ją utulić. Nie od razu podstawiać kutasa pod usta lub dobierać się paluchami do piczy jak we wspomnianym biedapornosie, ale położyć się za nią. Objąć w talii, pogładzić włosy, ucałować odsłoniętą szyję. I czekać, aż odzyska siły i chęci na dalsze harce.

Fakt, ledwo się kontrolowałem, lecz wbrew pozorom nie liczyłem na nie wiadomo jaką wdzięczność. Postanowiłem, że skoro ja dałem jej to, co potrafiłem najlepiej – przynajmniej według mnie samego – w identyczny sposób oddam się w jej ręce. Dłużej, krócej, bardziej lub mniej energicznie, nieistotne. Decyzja należała tylko i wyłącznie do Luzii. I nawet jeśli okaże się, że zostanę obdarowany na przykład jedynie dotykiem jej dłoni, to też nie będę miał o to pretensji, bo niby o co?

Cóż, myliłem się. Bardzo. W pewnym momencie bez ostrzeżenia się nie tylko obróciła, ale i zaczęła do mnie dobierać. Pomogła zdjąć bokserki, które przecież wciąż na sobie miałem, założyła mi prezerwatywę i dosiadła. Choć uwielbiałem, gdy Ella ujeżdżała mnie w taki sposób, to zwykle od razu szła na całość i szybko dostawała zadyszki. Luzia natomiast tylko się kołysała. Powolutku, bardziej kiwając jedynie biodrami w przód i w tył niż podskakując. Opadała na mnie całym ciężarem, podstawiając piersi pod same usta, to znów się podnosiła, opierając na wyprostowanych rękach.

Mimo że wciąż pamiętałem o złożonej sobie samemu obietnicy, by dać z siebie jak najwięcej i udowodnić, że jestem najlepszym z najlepszych kochanków, to widząc, w jakim nastroju znalazła się Luzia, darowałem sobie jakiekolwiek dalsze dywagacje. Po prostu to, co i jak razem robiliśmy, sprawiało jej nieopisaną przyjemność. Uśmiechała się do mnie zmysłowo, mrużyła rozmarzone oczy i szeptała, bym nie przestawał, bo jest jej cudownie. Nie mniej i nie więcej. A skoro tak, zwykłym brakiem wychowania byłoby naciskanie nawet na zmianę pozycji.

No, prawie, bo wciąż onieśmielony poprosiłem Luzię, czy także ja mógłbym usiąść. I przeżyć tak przyjemność, bo coraz trudniej było mi się postrzymywać. Odpowiedziała mi jeszcze szerszym uśmiechem, pomogła się wyprostować i dodatkowo otoczyła udami w pozycji lotosu. I wtedy wystarczyło kilka mocniejszych pchnięć, a doszedłem. W objęciach najcudownie… miałem serdecznie gdzieś, że znów się powtarzałem i uciekałem do porównań, lecz nieważne, jak przyjemnie było mi z Daniką oraz Ellą, Luzia wydawała się być poza zasięgiem obu.

 

Może i brzmiało to pretensjonalnie, ale naprawdę przeżywałem z Luzią nawet nie drugą, a w zasadzie to pierwszą prawdziwą młodość. Z kobietą, którą nie tylko prawdziwie pożądałem, ale też szczerze kochałem i dla której starałem się jak dla żadnej innej wcześniej. Bogatszy o doświadczenia z przeszłości wiedziałem bowiem, że nawet najcudowniejszy seks nie zastąpi zaangażowania w innych aspektach życia. I odwrotnie: nieważne, jak bardzo starałbym się na co dzień, to bez udanego pożycia każda relacja prędzej czy później musi się rozsypać. A jeśli tak, to w dzień dawałem z siebie wszystko, natomiast nocami jeszcze więcej. Choć wiedziałem, że momentami pewne zachowania ocierały się o nic innego jak czystej wody „to była nasza wspólna decyzja” pantofelstwo, nieszczególnie mnie to interesowało. Być może naiwnie, jednak całkowicie szczerze wierzyłem, że los wreszcie się dla mnie odmienił.

No, na pewno…

 


 

No, na pewno miałoby to jakiś większy sens! Zwłaszcza po przejrzeniu ostatnich już notatek, wedle których Fifi miał przypadkiem odkryć, że Luzia zostawiła u siebie – znaczy w Portugalii – narzeczonego. Odnajduje go więc w social mediach, kontaktuje się z nim i potwierdza, że to wszystko prawda. Po tym spotyka się ostatni raz z Luzią, mówi, że była dla niego tą jedyną, że czuje się oszukany i odchodzi. I co dalej? Ano niewiele pora paroma ogólnikami, że później wpada w depresję, że znajduje kolejną kobietę, że jego los się odmienia, że pitu-pitu.

Dopiłam drinka, raz jeszcze spojrzałam na ekran i zmarszczyłam brwi. Choćbym bardzo chciała, nie byłam w stanie na ten moment wymyślić niczego, co pozwoliłoby choćby na prowizoryczne załatanie co większych dziur logicznych, nie mówiąc o prawdziwym dokończeniu opowiadania. Jednocześnie wiedziałam aż za dobrze, czym skończy się kolejna przerwa.

Mając do wyboru rozwiązanie złe i jeszcze gorsze, zdecydowałam się na trzecie. Owszem, mocno ryzykowne, niemniej najbardziej sensowne. A przynajmniej taką miałam nadzieję. Oby tym razem nie okazała się ona matką głupich…

 




 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione!

 


 

Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:

facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/

Z góry dziękuję!

Agnessa

309
bd/10
Podziel się ze znajomymi

Jak Ci się podobało?

Średnia: 0/10 (0 głosy oddane)

Pobierz powyższy tekst w formie ebooka

Z tej serii

Komentarze (0)

Teksty o podobnej tematyce:

pokątne opowiadania erotyczne
Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.

Pliki cookies i polityka prywatności

Zgodnie z rozporządzeniem Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r (RODO). Potrzebujemy Twojej zgody na przetwarzanie Twoich danych osobowych przechowywanych w plikach cookies.
Zgadzam się na przechowywanie na urządzeniu, z którego korzystam tzw. plików cookies oraz na przetwarzanie moich danych osobowych pozostawianych w czasie korzystania przeze mnie ze stron internetowej lub serwisów oraz innych parametrów zapisywanych w plikach cookies w celach marketingowych i w celach analitycznych.
Więcej informacji na ten temat znajdziesz w regulaminie serwisu.