Matka, żona i kochanka, czyli nie tylko miłość bywa ślepa (III)
4 grudnia 2025
Matka, żona i kochanka
1 godz 20 min
No dobrze, poza jednym - mianowicie dopiero teraz zamieszczam dwa tagi, które mogły pojawić się na samym początku. Mogły, ale nie pojawiły, ponieważ jeden jest dyskusyjny i zaraz odezwałyby się głosy o słuszności jego użycia, drugi natomiast byłby robieniem przedwczesnej taniej sensacji i szukania sztucznego współczucia dla bohaterki. W tym momencie pełnią one już jedynie rolę informacyjną i niech tak zostanie.
Więcej raczej tłumaczyć nie muszę, a skoro tak, zapraszam do lektury!
Nie mogłam powiedzieć, by wybór Wiki mnie nie zaskoczył. Myślałam, że będzie się skłaniała raczej ku jakiejś kameralnej kawiarence lub innym podobnym miejscu, w którym będziemy mogły w odpowiedniej atmosferze zaspokoić potrzeby zarówno ducha, jak i ciała, ale nie. Odrzuciła także subtelną propozycję spotkania w zaciszu domowym – czy raczej mieszkaniowym w jej przypadku. Zdecydowała się za to na ławeczkę w publicznym parku. Konkretną ławeczkę w konkretnym parku. Na drugim końcu miasta. Średnio mi się to podobało, jednak czy miałam inne wyjście? Poza tym bez przesady, nie wybierałam się zaraz autostopem do Ułan Bator.
Dojechałam na miejsce sporo przed czasem. Celowo. Przez dobry kwadrans kręciłam się po alejkach, wyglądając Wiktorii. A gdy już dojrzałam, poobserwowałam ją jeszcze cichaczem zza krzaczka (tego nieopodal rzeczki), aż wreszcie zarzuciłam na ramiona jaskrawoczerwone bolerko, mające być znakiem rozpoznawczym i ruszyłam ku nieznanemu. Szłam bardzo wolno, chcąc przekonać się, w którym momencie rozglądająca się dość chaotycznie dziewczyna sama mnie zauważy. Dopiero w odległości ledwie kilkunastu kroków przestała nerwowo kręcić głową, a gdy dystans zmniejszył się do najdalej kilku, uśmiechnęła się na powitanie.
Chcąc od razu mieć część oficjalną za sobą oraz już na początku ustalić pewne zasady grzecznościowe, wyciągnęłam rękę na powitanie i przedstawiłam się:
– Iwona. Jak chcesz, możesz nadal nazywać mnie Yvaine. Nie przeszkadza mi to.
– Wiktoria. Ale lubię, kiedy mówią mi Wika – odpowiedziała Wikto… Wika znacznie mniej nadętym tonem.
Uścisnęłam szczupłą dłoń, przysiadłam obok i… mimo najlepszych chęci nieszczególnie wiedziałam, co dalej. Powinnam od razu nawiązać do naszej wcześniejszej rozmowy? Zapytać o jej zdrowie, czego wcześniej starałam się unikać? Zaczekać, aż ma rozmówczyni sama przejmie…
– Nie wiesz, jak się cieszę, że przyszłaś! Naprawdę! Nawet sobie nie myślałam, że się zgodzisz, bo ja bym chyba nie była atak odważna, jakby ktoś obcy mnie tak zaprosił, a ty się zgodziłaś! Bo ja tyle razy marzyłam, żeby zobaczyć kogoś, kogo znałam tylko tak wirtualnie, ale zwykle jak mówiłam, co mi jest, to potem nikt nie chciał… Naprawdę ci to nie przeszkadza? Bo jak tak, to powiedz, ja wtedy sobie pójdę i…
– Wika, proszę cię! – przerwałam nieopanowany słowotok. – Jakbym miała jakiekolwiek obiekcje wobec ciebie, to bym ci odmówiła dużo wcześniej. Poza tym, co niby miałoby mi przeszkadzać? Że jesteś właśnie taka? No weź mnie nie obrażaj! – zakończyłam z przesadną przekorą.
– No bo wiesz, ja nie mam wielu takich znajomych… znaczy chciałam ci powiedzieć, że jak inni się dowiadują, to…
– Przestań, mówię! Ja nie jestem żadni „inni” i nie mam zamiaru tego tłumaczyć nie wiadomo, ile razy!
Tak, zareagowałam nieco zbyt szorstko, ale naprawdę zirytowało mnie kolejne rozgrzebywanie tematu, który uważałam za dawno wyjaśniony. Spojrzałam na Wikę, przyglądającą mi się badawczo zza grubych szkieł. Przechylała mocno głowę to w prawo, to w lewo, wyraźnie próbując dostrzec więcej niż była w stanie. W końcu, chcąc przerwać coraz bardziej krępującą ciszę, postanowiłam sama zaproponować coś, o co Wiktoria wstydziła się zapytać. A przynajmniej tak mi się wydawało.
– Możesz przysunąć się bliżej. A jeżeli ci to pomoże, to… – przełknęłam ślinę – możesz mnie dotknąć.
Dobrze się wydawało. Przy czym realizacja owej propozycji okazała się wcale tak łatwa, jak się spodziewałam. Niby przygotowałem się psychicznie, że dla Wiktorii (i jej podobnych osób) takie postępowanie było dużo bardziej naturalne niż dla mnie (i mnie podobnych), jednak i tak musiałam się cały czas powstrzymywać, by odruchowo znów nie zwiększyć dystansu. A gdy poczułam chłodne palce na policzku, aż zadrżałam. Na tyle mocno, by Wika też to zauważyła i pospiesznie sama się wycofała.
Na szczęście dla nas obu, ten gest najwyraźniej przełamał lody i wreszcie zaczęłyśmy rozmawiać bez czajenia się jak psy do jeży czy tam inne szpaki na jebanie. Głównie o sobie i sytuacji, która nas połączyła, choć teoretycznie wszystko powiedziałyśmy już wcześniej online. Jednak tym razem atmosfera była odczuwalnie swobodniejsza, poruszane tematy bardziej osobiste a szczegóły… bardzie szczegółowe. Zwłaszcza te intymne. Co było o tyle dziwne, że zazwyczaj nie ujawniałam ich nawet w bardziej prywatnych rozmowach z dalece bardziej zaufanymi znajomymi. Przynajmniej z pozoru, bo Wiktoria nijak nie dała się zaszufladkować.
Mimo że przecież na podobne rozważania było jeszcze o wiele za wcześnie, zaczęłam się coraz poważniej zastanawiać nad odpowiedzią na jakże banalne, a jednocześnie tak przecież trudne pytanie: czyżbym właśnie odnalazła prawdziwą przyjaciółkę? Powierniczkę, której mogłam zwierzyć się z najgłębszych i najbardziej intymnych sekretów? Kogoś jeszcze bliższego, komu mogłabym przyznać się do pragnień skrywanych nawet przed mężem. Powiedzieć otwarcie absolutnie wszystko, na co tylko miałabym ochotę. W razie potrzeby wypłakać się w ramię. Przytulić. A kto wie, być może i więcej?
Spojrzałam na Wiktorię możliwie obiektywnie. Było to niespecjalnie grzeczne, niemniej w bieżącej sytuacji bardziej niż konieczne. I szybko doszłam do tego samego wniosku, co poprzednio: daleko było jej do posągowej piękności. Figurą przypominała raczej nastoletnich synów moich psiapsiółek z roboty czy wywiadówek, a jeśli nawet miała jakieś co okazalsze kobiece walory, skutecznie ukrywała je pod bluzą kroju worka na ziemniaki. Kartofle, pyry, grule, bulwy, co kto uważał. Na dodatek burzyła całą swą młodzieńczą naturalność – z której właśnie teraz powinna korzystać pełnymi garściami, bo ani się obejrzy, dołączy do klubu wspomnianych wypacykowanych lampucer – krzykliwym makijażem i fryzurą wyjętą żywcem z katalogu „Aktywiszcze klimatyczno-progresywno-inkluzywne 2025”.
Tylko co z tego? Była tym typem, obok którego dziewięćdziesiąt dziewięć na sto osób przeszłoby obojętnie albo nawet z niechęcią, natomiast ta jedna na sto… I to właśnie ja byłam „tą jedną”. Niestety? Na szczęście? Nawet gdybym bardzo chciała, nie potrafiłam zaprzeczyć, że Wika miała w sobie coś nieodparcie fascynującego. Coś, co mnie do niej przyciągało. Także fizycznie. I nijak nie potrafiłam sobie z tym poradzić, nie mówiąc już o próbie racjonalnego wytłumaczenia.
Skupiłam się na własnych myślach tak mocno, że nie zwróciłam uwagi ani na to, co Wiktoria do mnie właśnie mówiła. Ani co robiła. A robiła całkiem sporo. Zwłaszcza dłonią, błądzącą po moim kolanie. Tym razem już raczej nie tylko ze zwyczajnej ciekawości i chęci poznania tego, czego jej posiadaczka nie dostrzegała dość wyraźnie. Było w tym coś więcej. Zdecydowanie więcej. Na tyle dużo, bym mogła to po prostu zignorować czy obrócić w nieco zbyt odważny żart, nie mówiąc już o udzieleniu pozwolenia na kontynuowanie.
Otrząsnęłam się gwałtownie. Wyobraźnia wyobraźnią, emocje emocjami a niespełnione pragnienia pragnieniami, ale bez przesady! To, że jeszcze od czasów szkolnych miałam słabość do dziewczyn, w szczególności tych o bardziej alternatywnej urodzie, nie oznaczało od razu przechodzenia od marzeń do słów, a od nich do czynów. Może się wstydziłam, może brakowało mi odwagi, a może wreszcie w gruncie rzeczy zdawałam sobie sprawę, że byłaby to droga donikąd? Efekt tak czy inaczej był ten sam. Czyli żaden.
Poza tym odwaga odwagą, ale dość się naoglądałam, nasłuchałam i naczytałam tych wszystkich historii, jak to owe wszystkie silne, niezależne i wyzwolone kobiety „realizowały swoje marzenia”, „były wreszcie sobą” i podobnych dyrdymał. Jak jedną nieprzemyślaną decyzją niszczyły to, co z takim trudem latami budowały. I oczywiście zawsze była to wina patriarchatu, ciemnogrodu, niewłaściwego wychowania przez zaborcze matki i/lub tyranizujących ojców, zaniedbywania przez męża i ogólnie wszystkiego i wszystkich, tylko nie ich samych. Zwłaszcza myślenia przez nie dupą, piczką i cyckami, a nie głową. Co jak co, ale tak durna nie byłam. Wiedziałam, że mogę stracić zdecydowanie zbyt wiele niż potencjalnie zyskać. Chyba że…
Odetchnęłam głęboko i ponownie zbliżyłam się do Wiktorii. Bez słów wzięłam za tę samą dłoń i położyłam na tej samej nodze. Tym razem jednak sporo wyżej. I przytrzymałam tak, by Wika nie mogła jej cofnąć.
– Przepraszam… Ja nie chciałam… – Spuściła głowę.
– Zostaw. To było bardzo miłe, a nawet bym powiedziała, że… całkiem przyjemne. Tylko mocno mnie zaskoczyłaś i nie wiedziałam, jak zareagować – próbowałam zachowywać się możliwie swobodnie. – Ale następnym razem chociaż uprzedź.
Gdy podniosła wzrok, uśmiechnęłam się szeroko. Po czym, nie mając już zamiaru nikomu z niczego się tłumaczyć, postanowiłam pójść za ciosem.
Rozejrzałam się dookoła, nie zauważając nikogo postronnego. Odetchnęłam głęboko. Byłam świadoma, iż nie jest to najmądrzejszy pomysł, na jaki mogłam wpaść, lecz emocje zwyciężyły. Powolutku podniosłam dłoń Wiktorii do ust i pocałowałam ją w palec.
Jeden, drugi, trzeci…
Położyłam ją sobie na uniesionym w perwersyjnej radości policzku, po czym nakryłam własną. Powolutku zbliżyłam twarz do twarzy coraz wyraźniej zdezorientowanej dziewczyny, która z tej odległości musiała widzieć już wszystko aż nazbyt dokładnie. Przechyliłam się nieznacznie, by nie zawadzić nosem o okulary. Poczułam zapach niespecjalnie ekskluzywnych perfum. Pudru, różu, podkładu… farby? Lakieru do włosów? W każdym razie czegoś chemicznego. Zwietrzałej gumy do żucia.
I wtedy jakby mnie piorun strzelił, tramwaj przejechał i listonosz z pismem ze skarbówki dopadł. W sekundzie zrozumiałam, że pogaduszki pogaduszkami, marzenia marzeniami, lecz w gruncie rzeczy sama siebie doprowadziłam na skraj przepaści. Przepaści, nad którą kiedyś już nie tylko stałam, ale i do której zdążyłam wpaść. Na szczęście moje i mojej rodziny nie na samo dno. A przynajmniej nie wtedy, bo co działoby się teraz, to jedna bozia, diaboł osobiście i święte krokodyle na dnie tejże czeluści raczyły wiedzieć.
Na tyle, ile byłam jeszcze w stanie naturalnie – i kulturalnie – się zachować, odsunęłam się od Wiktorii.
– Przepraszam. Nie powinnam tego robić. Ja nie chciałam… to znaczy chciałam, ale… Jeszcze raz przepraszam. Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz.
Nie czekając na odpowiedź, wstałam i odeszłam. Bez słowa i bez spojrzenia wstecz. Tak po prostu. Nie zastanawiając się, co zrobiłam, a czego nie. Byle uciec. Byle szybciej. Byle dalej.
Ledwie skręciłam za najbliższą altankę, tak by Wika nie mogła już widzieć już nawet mojej sylwetki, a puściłam się biegiem. Zadyszana wskoczyłam do samochodu i ignorując przepisy ruchu drogowego w terenie zabudowanym, wypadłam na jezdnię z piskiem opon.
Na szczęście mąż bawił się z dzieciakami w ogrodzie i mogłam wejść do domu niezauważona. Nawet nie próbowałam szukać kieliszka, tylko podniosłam butelkę wódki wprost do ust i nie opuszczałam, póki się nie zakrztusiłam. I jeszcze raz. Opamiętałam się, dopiero gdy pokazała dno. Jak bardzo była pełna na początku? W jednej trzeciej? Połowie? Jeszcze bardziej? Tak czy inaczej wystarczyło, bym otrzeźwiała. Od ilości alkoholu, jakiej zazwyczaj nie wypijałam przez tydzień, jak nie dłużej. Dobry plan! Taki, kurwa, sprytny!
Nie będąc w stanie wymyślić niczego lepszego, schowałam się w swoim pokoju i zakopałam pod pledem, próbując zebrać myśli. Jakby tylko było to takie proste! Niemniej zaczęłam coraz wyraźniej dostrzegać, że największym moim problemem był nikt inny, jak ja sama. A w szczególności niedające się w żaden sposób pogodzić sprzeczności, rządzące moim życiem, od kiedy tylko pamiętałam. Chociaż nie, przepraszam! Określenie „rządzące” sugerowałoby przynajmniej pozorny porządek, gdy tymczasem miałam do czynienia z jedną wielką anarchią. Pełzającą kontrrewolucją, czyhającą tylko, by wprowadzić własne (nie)porządki.
Z jednej strony dobrze się uczyłam, ładnie wyglądałam i zawsze, gdy sytuacja tego wymagała, byłam grzeczniutka, milutka, słodziutka. Do porzygu. Czy była to szkolna akademia, czy wyjście do filharmonii, czy spotkanie z dawno niewidzianą ciotuchną, której trzeba było się przypodobać, zazwyczaj stałam – względnie siedziałam – w pierwszym rzędzie, wystrojona w świeżo wyprasowane fatałaszki, gładko uczesana oraz uśmiechnięta od ucha do ucha. Chyba że trzeba było zachować powagę, to wtedy nie. Byłam, jakkolwiek to nie brzmiało, taką dyżurną laleczką do chwalenia się i głaskania po główce. Ku satysfakcji wszystkich poza mną samą.
Z drugiej natomiast… cóż, jeszcze pod koniec podstawówki zaczęła wychodzić ze mnie ta mniej grzeczna natura. W liceum wyewoluowałam – chociaż bardziej obrazowe byłoby określenie „przepoczwarzyłam się” – w bezczelną kokietkę, która na studiach stała się pierwszej wody flirciarą, kusicielką, prowokatorką i długo mogłam wymieniać, kim jeszcze. Tylko co naprawdę z tego wynikało? Ano nic. Okręcałam sobie kolegów – a bywało, że i koleżanki – wokół palców, lecz gdy przychodziło co do czego, porzucałam ich – i je – bez mrugnięcia okiem. Ze złośliwości, chęci odegrania się, zazdrości, potrzeby zwalczenia chandry, stu innych powodów. A przede wszystkim nieumiejętności zbudowania jakiejkolwiek trwałej relacji, podszytej najzwyklejszym strachem.
W efekcie wszystkie osoby, z którymi kiedykolwiek się całowałam, mogłam policzyć dosłownie na rzeczonych palcach dwóch rąk. Te, którym pozwoliłam na bardziej niegrzeczne macanki, na jednej. Nago widziały mnie dwie.
Pierwszą była koleżanka, co do której miałam nadto uzasadnione podejrzenia, iż nie darzyła mnie jedynie przyjaźnią, drugim natomiast… O, nie, nie! Ma pierwsza i – jak miało się okazać – jedyna kobieta w życiu zasługiwała na dalece więcej niż tylko wspomnienie. Nawet jeśli byłyśmy ze sobą w zasadzie tylko raz, a samo określenie „byłyśmy” niekoniecznie musiało oznaczać dokładnie to, co amatorzy literatury posuwisto-zwrotnej zazwyczaj mają na myśli.
Tak czy inaczej, Weronika była nikim innym jak właśnie kumpelą ze studiów. A przynajmniej tak ją zawsze odbierałam. Owszem, od czasu do czasu zdarzało mi się przyuważyć nieco zbyt długie spojrzenia czy obruszyć pytaniem przekraczającym granicę zwyczajnej ciekawości, jednak nie dorabiałam do tego podejrzanych teorii. Tym bardziej że w tej samej grupie ćwiczeniowej miałyśmy regularną parę jednopłciową, otwarcie okazującą sobie uczucia. I co? I jajco. Skoro się kochali, to chu… Tymczasem to ja, ku własnej naiwnej niewiedzy, stałam się obiektem sekretnych uczuć kogoś, kogo nijak bym o to nie podejrzewała. I to do niemalże samego końca.
Konkretnie do chwili, gdy Weronika pod jakimś typowo studenckim pretekstem zaprosiła mnie do siebie na stancję. Owszem, nie spodziewałam się jedynie siedzenia z nosami w książkach przez cały wieczór, jednak czegokolwiek ponad obgadywanie kolegów, koleżanek, doktorów, profesorów i całej tej uczelnianej hałastry także nie. Tymczasem… no właśnie. Przy pierwszym kieliszku dyskontowego sikacza miałam jeszcze pewne wątpliwości co do zamiarów mej gospodyni, jednak już w połowie drugiego zaczęłam się poważnie obawiać o cnotę niewieścią. Własną, bo niby czyją?
Mogłam powiedzieć, że zostałam podstępnie upita, uwiedziona i zbałamucona, jednak to byłoby kłamstwo. Bezczelne nawet jak na mnie. Nie byłam ani ślepa, by nie dostrzegać całkowicie już otwartych zamiarów Weroniki wobec mnie, ani tym bardziej głupia, by nie rozumieć, dokąd mogą doprowadzić, o ile czym prędzej nie postawię tamy na drodze niegrzecznych myśli. Czy raczej gęstego, lepkiego i gorącego niczym zawartość majtek pożądania.
Mimo oczywistego ryzyka podjęłam tę grę. Bardzo śliską grę, będącą w zasadzie niczym innym niż regularną „prawdą czy wyzwaniem”, przeniesioną żywcem z komedyjek o zabarwieniu erotycznym. Z każdym kolejnym pytaniem i każdym ujawnionym sekretem zabarwionych coraz intensywniej. Z każdym przekroczeniem granicy własnej intymności. Z każdym kieliszkiem, napełnianym po brzegi już nie tylko przez Wiktorię, ale i przeze mnie. Już nie tylko winem, lecz także tak namacalnym seksualnym napięciem, że można było je kroić na zagrychę.
Wreszcie, po wszystkich tych przygotowaniach i podchodach, Weronika postanowiła przejść do właściwego do ataku i bez ostrzeżenia pocałowała mnie w usta. Po pierwszym naturalnym zaskoczeniu i drugiej, znacznie dłuższej chwili zawahania, postanowiłam zrewanżować się tym samym. Więcej niż raz. Nie czekając na pozwolenie, siedząca już w zasadzie na mnie okrakiem dziewczyna podążyła niżej i zaczęła majstrować przy biustonoszu. Nad wyraz skutecznie.
Nim się zorientowałam, leżałam pośród zmiętej pościeli z wcale nie mniej wymiętoszonymi cyckami, wylizanym brzuchem (a może odwrotnie?) i absolutną sieczką w głowie. Liczyła się już tylko i wyłącznie Weronika. Dysząca ciężko, z rozczochranymi włosami, zdziczałymi kurwikami w oczach i dłonią dobierającą się do majtek. Moich, bo jej zdążyły się w międzyczasie znaleźć na podłodze.
Być może to przez odruchowe spięcie mięśni, wywołane bolesną próbą wtargnięcia do mej wciąż przecież dziewiczej intymności, a może dopiero nieskoordynowanego poderwania się z łóżka, ale zakręciło mi się w głowie. Na tyle gwałtownie, by niezbyt ekskluzywny trunek, wypity w zdecydowanie nadmiernych ilościach, postanowił skorzystać z okazji i przypomnieć o swej proweniencji. Najpierw poplamiłam dywan, później toaletę, a gdy wydawało się, że na tym koniec, jeszcze bluzkę, którą zdążyłam w międzyczasie założyć.
Czy to z tego niezbyt chwalebnego powodu, czy późniejszej konieczności doprowadzenia mnie do stanu przynajmniej pozornej używalności, czy najwyraźniej definitywnego ulecenia w pizdu magii tej jedynej i niepowtarzalnej chwili w pizdu, już nigdy do niczego między nami nie doszło. Ba, Weronika zaczęła mnie unikać tak ostentacyjnie, aż postronni obserwatorzy to zauważyli. Na szczęście ani ona, ani tym bardziej ja nie zamierzałyśmy ich wtajemniczać. Tak czy inaczej, moje przygody z płcią własną miały się w tamtym momencie definitywnie zakończyć.
Także dlatego, że niedługo później w mym życiu pojawiła się owa druga osoba, której ujawniłam me przyrodzone walory. A był nią, jak nietrudno się domyślić, nikt inny jak mój mąż. I to dopiero po prawie roku znajomości, gdy po wizycie w całkiem niezłej restauracji i późniejszym wspólnym seansie jeszcze lepszego filmu skończyła mi się cierpliwość. No bo ileż można było czekać, no? Owszem, mieliśmy już za sobą całkiem odważne macanki – i to we wcale nieoczywistych okolicznościach przyrody w rodzaju przebieralni na publicznym basenie – i wcale nie mniej namiętne pocałunki nie tylko w usta, lecz niewiele ponadto. Aż do tamtego pamiętnego momentu.
Tak, to właśnie Iwo był moim pierwszym i jedynym partnerem seksualnym – oczywiście biorąc pod uwagę akt penetracji, że się tak wyrażę, a nie wspomniane, nieskonsumowane do końca damsko-damskie przygody. Partnerem zawsze stawiającym mnie na pierwszym miejscu, traktującym jak swą księżniczkę, wybrankę, damę serca i jakiego jeszcze pretensjonalnego określenia bym nie użyła. Jednocześnie związek z nim sprawił, iż jakże wiele fantazji erotycznych, rozpalających mą wyobraźnię jeszcze od czasów szkolnych, musiałam schować na samo dno najgłębszej z szuflad. A im bardziej świadoma seksualnie się stawałam, tym owa szufladka wypełniała się coraz większą ilością coraz mniej grzecznych myśli. Owszem, nie byliśmy żadnymi stereotypowymi mieszkańcami Ciemnogrodu Dolnego jeszcze od czasów Marysieńki Niepokalanej Zawsze Dziewicy, co to spełniają obowiązki małżeńskie jedynie po bożemu i przy zasłoniętych oknach, jednak istniały pewne granice, których nigdy nie przekroczyliśmy.
I tak mijały lata powolnego, lecz konsekwentnego narastania erotycznej frustracji. Na tyle, ile tylko potrafiłam, starałam się ją uwalniać czy to we wspólnych zabawach łóżkowych, czy to solo – gdyż mimo możliwie regularnego pożycia nie rezygnowałam z robienia sobie dobrze za każdym razem, gdy czułam taką potrzebę, do czego zresztą namawiałam także męża, by nie czuł się zestresowany na przykład mą okresową niedyspozycją – czy wreszcie przelewając pragnienia na ekran komputera. I choć takie wirtualne dzielenie się intymnością przyniosło mi naprawdę niemałą ulgę i pozwoliło tym lepiej poznać siebie, równocześnie sprawiło, że czułam coraz większą złość. Zawiść? Poczucie zmarnowanej szansy?
Oczywiście nie byłam aż tak naiwna i zdawałam sobie sprawę z realiów internetu, w których każda laska uważała się za modelkę a facet za dyplomowanego jebakę, podczas gdy rzeczywistość wypełniały raczej przyklapłe cycki i wcale nie mniej zwiędłe fujarki. No ale bez przesady, no! Poznałam wystarczająco wiele kobiet, wyczyniających ze swymi partnerami takie pornoakrobacje, jakie mnie się nawet nie śniły – choć przecież wyobraźnię miałam bujną. W zdecydowanej większości ani ładniejszych, ani mądrzejszych, ani bogatszych, ani w czymkolwiek „lepszych” ode mnie. A jednak!
I kiedy już w zasadzie pogodziłam się z faktem, iż dalsze oszukiwanie się najzwyczajniej nie ma sensu i trzeba zaakceptować siebie taką, jaką byłam, jestem i najpewniej zawsze będę, w moim życiu pojawiła się Wiktoria. I jednym kopem z półobrotu rozpieprzyła mi strefę komfortu w drzazgi. Nie miałam pojęcia, jak to się właściwie stało, ale gdybym chciała wymyślić kogoś takiego jak ona i uczynić ją bohaterką jednego ze swoich opowiadań, uznałabym, że to przesada i żaden czytelnik nie uwierzyłby w aż tak przerysowaną postać. Co to, to nie! Tymczasem rzeczywistość po raz kolejny przerosła najśmielsze wyobrażenia, każąc mi ponownie zastanowić się nad tym, czego właściwie pragnę.
Wniosek z tegoż zastanawiania był jeden. Równie banalny, co przerastający mnie potencjalnymi konsekwencjami. Żeby nie powiedzieć: przerażający w swej prostocie. Mianowicie to ja musiałam zdecydować, co dalej. Tylko i wyłącznie ja sama. I jeśli tylko zechcę, będę mogła – przy pewnej niewielkiej pomocy Wiktorii oczywiście – zrealizować nie tylko te raczej mało oryginalne marzenia, polegające na dokończeniu tego, co lata wcześniej zaczęłam z Weroniką – ale i zdecydowanie bardziej wyuzdane perwersje.
Seks z najbardziej stereotypową lesbą, jaką można sobie wyobrazić? Ależ proszę bardzo, przecież sama Wika wystarczająco wyraźnie mi to zasugerowała! Skok w bok z młodziutkim chłopakiem? Dałabym jej strapona i nie musiałabym nawet za bardzo gasić światła, względnie przymykać oczu, by takowego w niej dostrzec. Trójkąt z udziałem dwóch lasek i faceta? Kobiety z dildem, kobiety bez dilda oraz mężczyzny z jego własnym przyrodzonym przyrodzeniem? Wystarczyłoby się zawczasu dogadać, kto, co i komu będzie wsadzał, a komu jednak nie. Podwójną penetrację w dowolną ze stron? Aż mi się gumowe jebadło w kieszeni otwierało! Ograniczała mnie jedynie – niemała przecież, wyćwiczona setkami godzin pisania i czytania podobnych bezeceństw – fantazja. Tak bujna i sugestywna, że nim się zorientowałam, do kompletnego chaosu w mojej głowie postanowił dołączyć jeszcze ten w majtkach.
Równie pijana, co napalona, wyjrzałam jeszcze kontrolnie spod koca i nie widząc – a przede wszystkim nie czując – innego rozwiązania, ułożyłam się bokiem na brzuchu. Zgięłam jedną nogę w kolanie, wsunęłam rękę pomiędzy uda i zaczęłam robić sobie dobrze. Tak po prostu.
Wyobraziłam sobie, że to nie mój najdroższy poślubiony, a widziana ledwie raz dziewczyna bierze mnie od tyłu. Podziwia rozpaloną podnieceniem kobiecość, nie mogąc się jej nachwalić. Komplementuje pulchny wzgórek, rozchylone w oczekiwaniu płatki, no i rzecz jasna zdziczałego zwierza futerkowego! Rozkoszuje się intensywnym zapachem, zwiastującym czekające już za rogiem (łóżka ma się rozumieć) ekscesy. W końcu rozgarnia językiem loczki i zaczyna wylizywać. Wszystko. Za każdym razem sięgając coraz głębiej i głębiej, aż dociera do ciemnoróżowego wnętrza.
Obejmuje mnie wargami. Całą. Calutką. Calusieńką. Nie wstydzi się spoconych ud, lepkiego od śliny i nie tylko zarostu, falujących pod najlżejszym dotykiem pośladków. Zwłaszcza nich. Przeciąga językiem od ich nasady aż po łono, nie zaniedbując niczego po drodze. Ponownie wciska się we mnie tak głęboko, jak tylko jest w stanie sięgnąć, wylizując lepką namiętność z samiutkiego środka mnie. I jeszcze raz. I tak bez końca. No, prawie… Wreszcie zasysa podnieconą do granic łechtaczkę, a ja po ledwie kilku takich baaardzo perwersyjnych pocałunkach przeżywam najwspanialszy ze wspaniałych orgazmów, zalewając usta Wiktorii tym wszystkim, co zdążyło we mnie wezbrać.
Odwracam się i nie bez satysfakcji podziwiam mokrą twarz, zdefasonowaną fryzurę i już teraz nie do końca przytomne oczy. A co dopiero będzie za chwilę… Popycham Wikę plecy i dobieram się do malutkich piersi o sterczących sutkach. Schodzę ku dołowi i ściągam majtki. Zębami. Rozchylam uda, odsłaniając najcudowniejszy z cudownych widok, zachęcający nieśmiało do dalszych pieszczot. Obsypuję drobniutkimi całuskami jakże różną od mojej, subtelną kobiecość. Łaskoczę koniuszkiem języka. Muskam oddechem. Skubię niewinne wargi własnymi, bez porównania bardziej doświadczonymi, cichusieńko przy tym mlaskając. Rozkoszuję się Wiktorią bez pośpiechu. Aż do spełnienia. Równie delikatnego, co cała ona.
Ma najwyraźniej wciąż nienasycona kochaneczka, która mimo tyle co przeżytego spełnienia wciąż ma na mnie ochotę. Skoro tak, nie daję się prosić, tylko znów całuję. W usta. Długo i mokro. Tak, byśmy obie zasmakowały siebie nawzajem. A gdy już zaostrzymy apetyty, położę Wikę na plecach i usiądę na twarzy. I nie podniosę się ani o centymetr, póki kolejna rozkosz nie wypełni jakże spragnionego pieszczot ciała.
I tego właśnie było mi trzeba!
Z tym, że niekoniecznie.
Co gorsza, im szybciej pornograficzno-alkoholowe emocje ustępowały zdrowemu rozsądkowi, tym wyraźniej docierało do mnie, co właściwie narobiłam. I nie były to zbyt przyjemne przemyślenia. Jakby nie patrzeć, byłam bardziej szczęśliwą żoną, spełnioną matką oraz opłacaną znacznie powyżej średniej krajowej pracownicą renomowanej korporacji niż koronowaną w katedrze pod wezwaniem Analii Nierządnicy przez samego bisdupa Perwecjusza LXIX Twardego królową seksu i biznesu. Okej, od czasu do czasu miewałam nieuczesane myśli, pisywałam też równie rozczochrane opowiadania, tylko co z tego? Czy mi się to podobało, czy nie, moja „kariera” pozostała na zawsze w sferze owych marzeń – a mówiąc bardziej wprost, zanim w ogóle zdążyła się rozpędzić, to się wzięła, wypierdoliła i sobie ten głupi ryj rozwaliła.
Pozostawało pytanie: czy tak naprawdę kiedykolwiek wiązałam z nią wielkie nadzieje? Nieco mniejsze nadzieje? Jakiekolwiek nadzieje? Cóż, niespecjalnie. Owszem, docenienie w szerszym gronie, zwłaszcza dające się przeliczyć nie tylko na lajki, ale przede wszystkim zera i jedynki na koncie, byłoby mile widziane, niemniej od początku wydawało się jakieś takie mało realne. Ze względu na poruszaną, dość niszową tematykę, stroniącą od przeruchanych po tysiąckroć romansów mafijnych, biurowego uwodzenia, nastoletniego love-hate i innych podobnych klisz. Przez formę jej przedstawiania, daleką od skrojonych pod najmniej wymagającego czytelnika – czy raczej czytelniczki, bo to one stanowiły lwią część grupy docelowej – co najwyżej trzysylabowych wyrazów, składających się na możliwie proste do przyswojenia zdania pojedynczo złożone, jak również niechęć do ujawniania jakichkolwiek szczegółów i oddzielanie grubą kreską wyimaginowanej Yvaine od realnej Iwony, niemającej najmniejszego zamiaru umizgiwać się do kogokolwiek ani w social mediach, ani prawdziwym życiu. Aż wreszcie po niemożność dogadania się w tych oraz 2137 innych różnic zdań pomiędzy mną z wydawcami.
I tak dalej, i tak dalej…
Wracając jednak do tematu, nie dało się ukryć, że w moje poukładane życie wjechała nie na białym koniu, a rozpędzonym buldożerem niedowidząca – czy raczej na wpół niewidoma, bo to było bardziej adekwatne określenie – dziewczyna, mająca nadto wyraźną ochotę na wprowadzenie w życie paru scenariuszy wprost z moich opowiadań. Ne mną w roli głównej na dodatek. I tego sobie już nie wymyśliłam. To naprawdę się działo. I jak ta ostatnia kretynka, zamiast w porę wyznaczyć granicę naszej relacji (i na wszelki wypadek rozciągnąć wzdłuż niej drut kolczasty pod napięciem), dałam się wciągnąć w jakiś jawnie dwuznaczny, homoseksualny flirt.
Tak, dałam, jasne! Może jeszcze Wika przystawiła mi panzerfausta do piczki i zmusiła do czegokolwiek wbrew mojej woli? Sratatata! Przecież to nie ona mnie, a ja ją mało co nie przelizałam na ławeczce w parku i nawet jeśli zostałam co nieco sprowokowana, powinnam czym prędzej zakończyć te końskie zaloty. Jako mądrzejsza, dojrzalsza, bardziej doświadczona oraz świadoma ewentualnych konsekwencji. Tymczasem bardziej niż prawdopodobne, że gdybym w porę się nie opamiętała, na obślinianiu by się nie skończyło. O tym, co zrobiłam po powrocie do domu, nie musiałam wspominać – wystarczyło, że mocniej pociągnęłam nosem.
Coś pominęłam? Chyba nie. Ewentualnie później sobie przypomnę i dopowiem.
Jakby nie dość było jeszcze wstydu, gdy wreszcie zwlekłam się z barłogu godnego taniej ladacznicy i ogarnęłam na tyle, by pokazać się cywilizowanym ludziom, z miejsca nakrzyczałam na córkę, zrugałam syna i jeszcze zaczęłam się dochodzić z mężem o jakieś pierdoły. Oczywiście bez absolutnie żadnego powodu i używając przy tym argumentów z dupy. Więcej niż raz. Szczęście w nieszczęściu, że odpowiednio szybko – w czym wydatnie pomógł mi solidny opierdziel od rzeczonego współmałżonka – się opamiętałam i czym prędzej postanowiłam zadośćuczynić winom. I nie, nie tym z etykietą „Château de Yaboll”.
Przeprosiłam więc wszystkich obecnych, zaprosiłam na wspólny spacer z goframi, lodami i posypkami we wszelkich kolorach LGBTQWERTY+ w zestawie, a gdy wróciliśmy, wygoniłam dzieciaki do pokojów i przysiadłam z mężem sam na sam. I powiedziałam, co się właściwie stało. Opowiedziałam ogólnie, jak się poznałyśmy, jaki miałam stosunek do Wiktorii na samym początku, jak się on zmieniał oraz jaki wpływ miał na mnie obecnie. No i jaki mógł mieć w przyszłości. Z wiadomych względów nie wchodziłam z zbyt szczegółowe szczegóły, niemniej w żadnym momencie nie naginałam faktów pod z góry ustaloną tezę.
Iwo siedział i słuchał, z rzadka tylko dopytując o to oraz owo. W końcu jednak przerwał i zapytał wprost:
– I co ja mam ci powiedzieć?
– Najlepiej prawdę – zażądałam.
– A jeśli ci się nie spodoba?
– Trudno – szłam w zaparte.
– Ech… – westchnął ciężko. – Mam ochotę powtórzyć, że podejrzewałem od początku, że coś się święci, ale wolałem nie drążyć. A chyba trzeba było.
– No trzeba, trzeba! – rzuciłam z przekąsem.
– Tylko co by to dało? I tak miałabyś do mnie pretensje, tylko o co innego. Wypominałabyś, że cię nie rozumiem, że potrzebujesz się realizować, że to tylko jakieś niewinny flircik i tak dalej. A przecież poprzednim razem było to samo, pamiętasz? Bo ja tak. Aż za dobrze – westchnął. – Pamiętam, jak nie mogłaś się na niczym skupić, bo ciągle myślałaś o pisaniu i jak się wkur… denerwowałaś, bo komuś się nie spodobały te twoje wiekopomne dzieła – dodał nieco złośliwie, ale wybaczyłam mu to z oczywistych względów. – I jak miałaś do mnie pretensje w łóżku, bo naczytałaś się jakichś opowieści z mchu i paproci i pomyliłaś życie z pornosem.
– Jesteś niesprawiedliwy! – fuknęłam.
– Ja? Chciałaś szczerość, to ją masz – odpowiedział, lecz tym razem raczej z troską niż satysfakcją w głosie. – Czy ty myślisz, że ja się tym nie martwię? Że nie przeżywałem tego razem z tobą? Oczywiście wspierałem cię, jak tylko umiałem, ale tak po prawdzie, to nawet mnie ucieszyło, jak wreszcie z tym skończyłaś. Przestałaś się irytować na wszystko i chodzić po domu jak jakieś zombie.
– To naprawdę aż tak było widać? – dopytałam zawstydzona.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo… no chodź, gdzie uciekasz!
Przytulił mnie mocno i pocałował w policzek. Próbowałam się wyrywać, ale wtedy przyssał się do dekoltu i nie puszczał, póki nie zostawił na nim malinki.
– Puszczaj, mówię! Głupi, dzieci zobaczą!
– Jakby wcześniej nie widziały – prychnął. – A właśnie, skoro już o tym mówimy… nie będę cię oszukiwał, jest mi z tobą cudownie i przyznam, że dawno nie miałem takiego cimcirimci – uśmiechnął się zgodnie z poziomem żarciku – ale naprawdę nie wiem, czy mam się cieszyć, czy raczej martwić.
– Nie ufasz mi? Myślisz, że ja bym mogła z Wiktorią… no wiesz…
– Nie, nie wiem – Iwo spoważniał. – Znaczy wiem, ale nic takiego nie myślę i twierdzę. Ty za to wiesz, że przecież nie mam problemu z tym, żebyś spotkała się z jedną czy drugą znajomą i pogadała o babskich sprawach. Jak chcecie, to nawet i o męskich możecie, co mi do tego? Chciałbym tylko, żebyś była wobec mnie uczciwa. Nawet wtedy… – zawahał się, lecz po chwili namysłu kontynuował już pewniej – nawet jak będzie z tej przyjaźni coś więcej. Po prostu bądź uczciwa – powtórzył. – Nie ukrywaj się, nie udawaj, że tego nie ma, nie kłam. Tylko o to cię proszę.
Zatkało mnie. Czyżbym dobrze rozumiała, że w razie czego mogłabym…
– Czyżbym dobrze rozumiała, że w razie czego mogłabym… – zapytałam najbardziej wprost, jak tylko potrafiłam.
– A znowu mam być szczery?
– Tylko i wyłącznie!
Próbowałam zachować spokój, ale serce waliło mi jak młotem. Nie tylko ono zresztą.
– No to znowu powiem to samo, co wcześniej. Ufam ci, kochanie. Ufam, że nie zrobisz niczego, czego potem będziesz żałowała. I tylko tyle. Przecież wiem, że masz czasami ochotę na rzeczy, których ja ci nie mogę dać. Zwłaszcza w łóżku. Prawda?
Miałam ochotę znów odpyskować, ale tak, taka była prawda. To, że nigdy nie przeszłam od słów do czynów, nie oznaczało wypowiadania tychże słów na głos. Zwłaszcza w chwilach uniesień. Nie raz i nie dziesięć zdarzało mi się wyjęczeć, wysapać czy nawet wykrzyczeć rzeczy wyjęte wprost z wiadomych dzieł literackich. Nie tylko moich, bo czasami znajdywałam inspiracje także w cudzej twórczości, od której przecież nie stroniłam. Ba, żeby tylko inspiracje! Niejednokrotnie całe sceny, które najchętniej odtworzyłabym jeden do jednego we własnej alkowie.
Choćby taką, w której kochamy się oboje na jeźdźca, a druga kobieta przytula się do mnie od tyłu, kołysząc dwoma ciałami we wspólnym rytmie. Jedną dłonią miętosi falujące swobodnie piersi, drugą zaś wędruje ku udom. Wnika pomiędzy nie i zaczyna mnie pieścić. Całuje w szyję. Uszy. Szepcze, jaka jestem namiętna, jakie mam seksowne kształty, jak bardzo jej się podobam i jak mi zazdrości. Jak bardzo zazdrości nabrzmiałego rozklapiszcza, galopującego ku przekuciapionej degrengoladzie na żylastym bydlaku…
Ledwie udaje mi się powstrzymać parsknięcie.
– Prawda, prawda – potwierdziłam.
– Dlatego oczywiście mogę powiedzieć, że jako twój mąż się z tym absolutnie nie zgadzam, że to byłaby zdrada i tak dalej. Mogę, ale nie chcę. I jeśli postawisz sprawę uczciwie, powiesz mi o tym i wytłumaczysz, czemu chcesz tak zrobić, to nie będę ci ani niczego zabraniał, ani ci rozkazywał, ani w żaden sposób oceniał. Rozumiesz?
Zrozumiałam. I zamiast wdawać się w dalsze dyskusje rodem ze wspomnianych romansideł, tym razem to ja rzuciłam mu się na szyję. Nie dlatego, że przed oczami stanęła mi coraz bliższa perspektywa pozamałżeńskiego seksu, a właśnie przez takie postawienie sprawy. Najprostsze i najlepsze z możliwych. Bez wspomnianego oceniania, zakazów, nakazów, używania niepotrzebnie wielkich słów i udowadniania prawd oczywistych. Bo tego, co mogę stracić przez własną głupotę, byłam świadoma aż nadto.
Podobnie jak tego, że muszę wypić piwo, które samo nawarzyłam. Im szybciej, tym lepiej. Już od samego rana spróbowałam dodzwonić się do Wiktorii. Bez rezultatu. Raz mnie nie odebrała, drugi też, od bodajże czwartej próby zaczęła odrzucać. Na wiadomość także nie odpowiedziała. Ani pierwszą, ani żadną inną, chociaż widziałam ikonę odczytania. Nie odniosła się także do żadnego nagrania głosowego, jakie jej zostawiłam. Parokrotnie miałam zamiar dobijać się do niej do skutku, jednak to byłoby zbyt chamskie nawet jak na mnie. Najwidoczniej Wiktoria nie chciała nie tylko ze mną rozmawiać, ale w ogóle mieć cokolwiek wspólnego. A skoro tak, nie pozostało mi nic innego, tylko się z tym pogodzić.
Albo i niekoniecznie. Jeszcze tego samego popołudnia dostałam wiadomość:
„Przepraszam nie moglam rozmawiac mam problemy w domu jutro się odezwe”
Przez moment miałam ochotę, by zignorować owo „jutro” i wydzwaniać do skutku, jednak dałam sobie spokój. I bardzo dobrze. Ostatecznie sama nie znosiłam poganiania, zwłaszcza w sprawach ważnych. A jeszcze bardziej w tych ważniejszych. Postanowiłam więc zając się tymi drugimi w postaci… a tak, rodziny! Tym razem jednak nie ograniczyłam się jedynie do zaklejenia wyrzutów sumienia słodkościami, choć i to miałam w planach, lecz postawiłam na wspólne spędzanie czasu.
Pod groźbą kar cielesnych, ekskomuniki oraz użycia broni masowego rażenia w postaci przymusowego seansu powtórek kabaretonów nakazałam odłożenie wszystkiego, co chociaż trochę przypominało telefony, zagoniłam towarzystwo do kuchni i porozdzielałam role. Co prawda z początku nie wszyscy byli zachwyceni, lecz gdy pierwsze racuszki wreszcie zaskwierczały na patelni, wypełniając kuchnię aromatem jabłek, cynamonu oraz masła, wszelkie obiekcje ustały, jak ręką odjął. Czy raczej żołądkiem. A że jakiś kawałek owocu był za duży i nie zdążył się odpowiednio dosmażyć, podczas gdy druga strona tego samego placuszka wykazywała niedające się dłużej lekceważyć objawy zwęglenia trzeciego stopnia? Przecież w tym był cały ich urok! Podobnie jak w zapaćkanym jajkami, mąką i mlekiem stole, rosnącym wykładniczo stosie brudnych naczyń, wyżeranej łyżkami wprost z kubeczka śmietanie oraz pitym wprost butelki syropie klonowym. A gdy wszystkim poziom cukru podskoczył do poziomu statystycznego Amerykanina, zaprosiłam towarzystwo do pokoju, który zawczasu zdążyłam przygotować na dalszą część dnia. A właściwie wieczoru.
Rokowania pokojowe nad repertuarem przebiegły wyjątkowo zgodnie i nie minęło pięć minut, a zaczęliśmy rozkładać na planszy kostki z literkami. Jak miało się prędko okazać, nie zawsze zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami, ale kto by się tam przejmował, że „ropócha” powinno pisać się przez „rz”, skoro pasowało? Punkty też policzyliśmy tak, aby rezultat pokrywał z oczekiwaniami, a jeśli rzeczywistość niekoniecznie się z nimi zgadzała, to tym gorzej dla niej. Ostatecznie nie po to się starałam, by na końcu musieć jeszcze walczyć z „ja pierdolę, powinno wyjść inaczej”, prawda? Tym sposobem każde z nas wygrało po partii, zapewniając sobie gwarantowaną nagrodę w postaci przywileju późniejszego posprzątania. Zarówno stołu, jak i przede wszystkim kuchni, która w międzyczasie zdążyła zmienić ustrój na regularną anarchię i już szykowała się do rozprzestrzenienia idei wywrotowych na korytarz.
Na koniec zaś, gdy już dzieciaki zakopały się pod kołdrą, położyliśmy się z Iwem na kanapie i… nic. A przynajmniej nie to, czego można by się spodziewać. Po prostu leżeliśmy przytuleni, słuchając jakże trafnie ilustrującej mój obecny nastrój „Ciemnej strony księżyca”. Otulona ramieniem ukochanego oraz klawiszowymi plamami, rozmyślałam w milczeniu nad tym wszystkim, co mnie ostatnio spotkało. Co miałam zamiar – lub nie – z tym zrobić. Co się ze mną działo i co dziać mogło, jeśli w porę się nie ogarnę.
Najważniejszym pytaniem było jednak: czy naprawdę chciałam uczynić to w taki sposób, by wrócić do poprzedniego życia? Oczywiście bałam się konsekwencji związanych z wpuszczeniem Wiktorii do własnej strefy komfortu – ze szczególnym uwzględnieniem sypialni – jednak czemu od razu musiałam zakładać najgorsze? Przecież to ode mnie zależało, w jaki sposób ją potraktuję i czy w efekcie stanie się ona jedynie na wpół wirtualną (bo przecież mogłam powrócić jedynie do spotkań online) znajomą, jak najbardziej realną kochanką, która nie ukryje przede mną nawet producenta majtek (własnych, nie moich), czy kimkolwiek pomiędzy. Wystarczyłoby jedynie jasno wytyczyć granice, przestrzegać paru zasad i…
Dobre sobie! Skoro Iwo, przy całej swej wrodzonej nieśmiałości i niechęci do zastanawiania się głośno nad sprawami intymnymi, docenił moje ostatnie łóżkowe zaangażowanie, to co będzie dalej? Bo to, że przyznałam mu rację, to jedno, ale że tak naprawdę jeszcze porządnie się nie rozkręciłam, to co innego. I to była równie prawdziwa prawda, co męska dłoń, gładząca mnie po włosach.
Jakkolwiek nie próbowałabym temu zaprzeczać, albo chociaż udawać, że „to wcale nie tak, jak mi się wydaje”, przeżywałam właśnie jeden z najwspanialszych okresów całego życia. Najwspanialszych erotycznie. Będąc z jednej strony dojrzałą, wytrawną kochanicą, która zdążyła poznać oczekiwania oraz możliwości tak własne, jak i partnera, a z drugiej wciąż mająca siły oraz chęci na dalsze eksperymenty. Ba, nawet teraz mogłabym się obrócić, ściągnąć mężowi spodnie i bez dalszych wstępów zrobić mu dobrze ustami. A później zażądać odwdzięczenia się tym samym. Tak po prostu. Bez zbędnej pruderii, podchodów i całego tego udawania, że „może bym i chciała, ale się wstydzę, ale po co, ale jak to tak można, ale dzieci, ale kot patrzy, ale cokolwiek”. Panie, idź pan w – dosłownie – chuj!
Wybrałam jednak ciszę, spokój i relaks. Zbyt wiele spraw miałam teraz na głowie. W majtkach zresztą też.
Choć bardzo się starałam, nie mogłam już dłużej odkładać pewnych decyzji. Nie tylko ze względu na autorkę wiadomości, która ewidentnie oczekiwała ode mnie nie jedynie grzecznościowej odpowiedzi, lecz wręcz porady, co ma zrobić z własnym życiem. Dotyczyło to także mnie samej, a pośrednio nawet mojej rodziny. Dlatego też już następnego dnia tak poukładałam sobie obowiązki zawodowo-domowe, by wygospodarować cały wieczór do własnej dyspozycji, o czym oczywiście od razu powiadomiłam Wiktorię. Skutecznie.
Przysiadłam więc przed ekranem, wszystko zawczasu uruchomiłam i czekałam, robiąc w międzyczasie porządki na playlistach. Czego jak czego, ale aktualnie zamiast ekstremalnego nakurwu i totalnego rozpierdolu deszcz metalu potrzebowałam raczej wyciszającej kontemplacji jakimś art rockiem. Na przykład Michałkiem Staropolem, tłukącym młotkami w dzwony rurowe.
Widok wyraźnie wymiętej Wiktorii, choć przecież nie powinien, niemile mnie zaskoczył. Po może i zagubionej oraz nieszczególnie panującej nad własnymi emocjami, ale przecież jakże radosnej i potrafiącej szczerze cieszyć się życiem dziewczynie, nie pozostał nawet cień. Bardziej cień cienia. Zgarbiona, nieuczesana, z widocznymi nawet zza grubych oprawek okularów podkrążonymi oczami, przywitała się cicho.
– Dzień dobry, Yvaine. Czy ja naprawdę nie przeszkadzam? Bo bym nie chciała, żebyś odrywała się dla mnie od swoich spraw i zaniedbywała rodzinę. Ja sobie dam radę sama.
Nabrałam nagle ochoty na rzucenie w nią kapciem, jednak tej usługi dostawcy sieci jeszcze nie oferowali. Niestety. Dlatego tylko odpowiedziałam. Na tyle zdecydowanie, bym nie musiała powtarzać.
– Nie, nie przeszkadzasz. I jak jeszcze raz usłyszę takie bzdury, to ci do dupy nakopię. Jak nie dam rady przez internet, to osobiście, choćbym miała po to na drugi koniec miasta jechać. Zrozumiałaś?
– Tak.
– W takim razie mam prośbę: spójrz na mnie proszę. Ze mną rozmawiasz, a nie z biurkiem.
Wika podniosła wzrok, wciąż wyraźnie niepewna, co ma zrobić. Ani jak. Zadałam sobie sprawę, że pomimo całej mej irytacji nie tylko nie powinnam, ale wręcz nie mogę dłużej po niej cisnąć. Za to nie tylko powinnam, a wręcz muszę się dowiedzieć, co właściwie się stało. Dlatego uśmiechnęłam się najszerzej, jak tylko potrafiłam. Chociaż nie, może bez przesady, jeszcze bym biedaczkę spłoszyła…
– Co się dzieje, kochana? Nie chcę się narzucać, ale przecież widzę, że nie czujesz się najlepiej. I bardzo by mi zależało… bardzo bym chciała ci pomóc. Zobaczyć tę wspaniałą, piękną Wiktorię, którą poznałam i której bardzo mi brakuje.
– No to chyba nie mnie… – mruknęła, znów uciekając wzrokiem w okolice skarpetek.
– No chyba jednak ciebie – odparłam najspokojniej, jak potrafiłam, mimo że kątem oka szukałam już nie kapcia, a glana.
– Naprawdę? – palnęła.
– Nie, na niby. Przecież obiecałyśmy mówić sobie prawdę, prawda?
– Tak.
– Więc powtarzam: jesteś wspaniałą, piękną dziewczyną i bardzo się cieszę, że mogłam cię poznać. I powtarzam, że martwię się o ciebie. Zwłaszcza że coś czuję, że mam z twoim stanem trochę wspólnego, prawda?
Zamiast kolejnej szybkiej odpowiedzi dostałam milczenie. Długie. Zbyt długie.
– Nie wiem. To znaczy… i nie, i tak. Zależy, z jakim stanem.
– Opowiesz mi o tym?
– A muszę?
– Nie, nie musisz. I wiedz, że do niczego nie będę cię zmuszała ani teraz, ani nigdy. Natomiast wiem z doświadczenia, że jeśli jakieś problemy mają źródło w relacjach z drugą osobą, to najlepiej jest o tym z nią porozmawiać. Nawet jeżeli nie będzie to łatwa rozmowa.
– No bo… – Wika zaczęła powoli i cicho, ale przynajmniej zaczęła. – Bo ja się wtedy widziałyśmy w parku, to bardzo miło mi się z panią… z tobą rozmawiało, poczułam się tak dobrze i myślałam, że może… ale nie, nie… to głupie było… – wymamrotała, odwracając wzrok. – Źle zrobiłam.
– Nie, nie zrobiłaś. Prędzej to ja powinnam się opanować, a nie zachowywać jak jakaś napalona nastolatka.
– Napalona? – Wiktoria aż pisnęła. – A ja myślałam, że tylko mnie tak… To ty też poczułaś…
– Wiktorio, proszę!
Tak, powinnam się opanować. I wtedy, i teraz. Zwłaszcza teraz, skoro wtedy mi się nie udało. Dlatego poprosiłam gestem ręki o chwilę do namysłu, odetchnęłam i zaczęłam najspokojniej, jak tylko umiałam. Oby tym razem skutecznie…
– Tak, Wika, poczułam, coś co ciebie. Coś, na co nie byłam przygotowana i czego nie potrafię zrozumieć do dzisiaj. I to do mnie możesz mieć pretensje za to, co się wtedy stało, a nie do siebie. Rozumiesz? Nie chcę, żebyś się o cokolwiek obwiniała! Powtórzę, że chociaż krótko się znamy, to uważam, że jesteś jedną z najwspanialszych osób, jakie kiedykolwiek poznałam i nie pozwolę, żebyś miała być przeze mnie nieszczęśliwa!
– Chciałabym. Bardzo bym chciała – westchnęła smutno – ale nie potrafię. Tyle razy próbowałam i chyba naprawdę nie umiem.
– Nie umiesz? A może tylko nie dostałaś szansy, żeby naprawdę pokazać światu, co potrafisz i ile jesteś warta? – rzuciłam mądrością rodem z kołczingu za 4,99 po promocji.
– A może dostałam, tylko ją koncertowo spieprzyłam? I tak za każdym razem? – odpowiedziała znacznie agresywniej, niż się tego spodziewałam.
Tym razem to ja zastanowiłam się nad odpowiedzią. Także dłużej niż bym się spodziewała. I chciała. Już teraz ta rozmowa ledwie się kleiła, a co dopiero będzie, jak wreszcie przejdziemy do sedna? Niemniej postanowiłam postawić wszystko na jedna kartę.
– Nie, nie za każdym, Wiktorio. Powiedziałabym raczej, że dajesz sobie radę lepiej niż większość ludzi, których znam. I to pomimo wszystkich przeciwności, z jakimi musisz na co dzień się zmagać. Do tego jesteś naprawdę zadbaną, niezwykle seksowną dziewczyną i może sama tego nie widzisz, ale jestem pewna, że niejeden kawaler się za tobą ogląda! A może i kawalerka, kto wie?
Stężenie tanich dowcipasów przegięło nawet moją prywatną, już dawno przegiętą pałkę, ale skoro silenie się na delikatność nie pomogło, to innego co mi zostało? Niestety, najwyraźniej i tym razem trafiłam odłamkowo-burzącym w sławojkę, bo Wika znów zamknęła się w sobie. Dlatego postawiłam wszystko na jedną kartę i zagrałam va banque.
– Ja się na przykład oglądam, jeśli jeszcze nie zauważyłaś.
Przez moment myślałam, że się rozłączy, ale wreszcie podniosła oczy. O ile dobrze zauważyłam, nie do końca suche.
– Bo ja… Ja już nie mam siły! Za co się nie wezmę, to muszę spierdolić!
Pierwszy raz usłyszałam przekleństwo z jej ust. Odruchowo aż miałam ochotę ją zganić, ale bez, motyla noga i kurcze pióro, przesady. Nie byłam ani jej matką, ani babką, ani tym bardziej żadną świętoszkowatą nauczycielką. Postanowiłam więc zmilczeć i słuchać. Tak po prostu.
– Mów proszę. Wysłucham cię – poprosiłam najczulej, jak tylko potrafiłam. Niewykluczone, że bardziej niż wspomniana matka, babka i nauczycielka razem wzięte.
– Ale co mam mówić?
– Co chcesz. Najlepiej wszystko.
– A jak nie chcę?
– To zależy tylko od ciebie.
– A jak mnie nie zrozumiesz?
– Przynajmniej spróbuję.
– I nie powiesz, że się nad sobą użalam, a przecież nie powinnam, bo jestem taka super i w ogóle?
– Tego nie wiem, Może powiem, a może nie. To też przede wszystkim od ciebie będzie zależało.
Wiktoria znowu przerwała i znowu uciekła wzrokiem gdzieś w niedający się dokładniej zdefiniować punkt. A ja znowu próbowałam nie nakopać jej do dupy przez internet.
– No dobrze, skoro chcesz… Pewnie znowu powiesz, że przesadzam, ale ja naprawdę robię wszystko, żeby cieszyć się tym, co mam, żeby doceniać to, co osiągnęłam. Długo nie mogłam się pogodzić ze swoją… niepełnosprawnością – wycedziła chłodno, ewidentnie walcząc z użyciem jakiegoś eufemizmu – ale jakoś w liceum dotarło do mnie, że to nie ma sensu. I tak nigdy nie będę zdrowa i nic temu nie pomoże: ani rehabilitacja, ani żadne operacje za miliony. Ale w końcu zrozumiałam, że nie mam na to żadnego wpływu i inna i tak nie będę…
– Bardzo słusznie! – rzuciłam kolejną zbędną uwagą z wiadomej części ciała.
– …tylko że chciałam czegoś więcej niż większość z tych osób, z którymi miałam na co dzień do czynienia. Znałam mądre, naprawdę piękne, a nie takie jak ja dziewczyny, które siedziały zamknięte w czterech ścianach. Miałam fantastycznych kolegów, którzy zawsze się uśmiechali, umieli pocieszyć albo w czymś doradzić, a potem nagle zaczynali mieć do mnie pretensje, że ja coś tam jednak widzę, a oni nie i pewnie się czuję przez to lepsza. Bo pewnie nie wiesz, ale tak czasami jest, że niektóre osoby niedowidzące traktują tych całkiem niewidomych jak gorszych od siebie, i w takim razie ja też na pewno tak będę robiła. I najlepiej, to żebym sobie poszła do tych „normalnych”. A przecież to nie moja wina! Ja sobie tego nie wybrałam ani dla siebie, ani dla nich! Zawsze starałam się im pomóc, jak tylko mogłam, a potem tylko dostawałam za to po dupie. Od nich, bo źle odebrali moje chęci, od nauczycieli, bo uważali, że się narzucam, od rodziców, bo ich zdaniem niepotrzebnie tak się angażowałam dla innych…
Widziałam, że Wika ledwo się trzyma, lecz tym razem postanowiłam nie komentować. Ani tym bardziej o nic nie pytać. Pozwoliłam jej napić się herbaty (czy co tam miała w kubku, choćby nawet czysty spirytus albo i benzynę z prymusa), odetchnąć i powrócić do rozmowy wtedy, gdy sama uzna za stosowne.
– W sumie, jak się nad tym zastanowić, to mieli rację. Skoro mimo wszystko nie jestem taka zupełnie ślepa, to powinnam przecież bardziej samodzielna i sobie poradzę, prawda? – zapytała samą siebie. – No to się uparłam, że w takim razie będę robiła wszystko sama! Gotowała, prała, robiła zakupy, nauczę się porządnie obsługi komputera, będę chodziła do pracy i zarabiała tyle, żeby się utrzymać bez niczyjej pomocy! Udowodnię, że nie jestem gorsza! – uniosła się. – I myślisz, że co?
– Sama mi powiedz – odpowiedziałam dyplomatycznie.
– A gówno! Nikogo to nie obchodziło! Ani w domu, ani w szkole, ani nigdzie indziej. Jeszcze następne pretensje do mnie mieli. A rozmów kwalifikacyjnych to albo nie miałam wcale, albo do jakiejś pracy chronionej przy pakowaniu makaronu, no bo przecież jestem niepełnosprawna i takie „zwyczajne” stanowiska to nie dla mnie. W końcu udało mi się zahaczyć przez kuzyna, bo w jego firmie szukali sekretarki, ale i tak dobrze wiedziałam, że znowu jakby nie czyjaś pomoc, to z nic bym nie osiągnęła.
– Nie mów tak! – postanowiłam skończyć z wcześniejszą dyplomacją, nie mogąc już dłużej wytrzymać. – Przecież „zwyczajni” ludzie… co to w ogóle za określenie jest? Albo „normalni”? A co ty, nienormalna jesteś? Popierdolona jakaś? – nie bez powodu rzuciłam ciężkim słowem. – Poza tym każdy może mieć problemy ze znalezieniem pracy, nie radzić sobie w domu, co tam jeszcze chcesz. I co to w ogóle są za porównania? Wiesz, ile czasu ja byłam bezrobotna po ciąży? Zwłaszcza drugiej, bo przecież jak miałam dwójkę małych dzieci, to na pewno będę brała wolne dwa razy częściej niż taka, co ma jedno, że nie przyjdę w Wigilię, w sylwestra, na rozpoczęcie roku i tak dalej. Nie docierało do tych byznesmenów z bożej łaski – tym razem celowo wtrzymałam się z cięższymi inwektywami, bo gdybym się rozkręciła, nawet pan kapitan na podsłuchu w końcu by nie wytrzymał – że dzisiaj większość papierkowej roboty mogę ogarniać z fotela w salonie, przy użyciu klawiatury i ewentualnie telefonu. No ale nie, przecież muszę przyjść, odbić się u ochrony i potem siedzieć bez sensu za biurkiem osiem godzin, żeby dyrektorek widział! I tak, mnie też znajomy pomógł i chociaż na początku było mi głupio z tego powodu, to dzisiaj naprawdę nie uważam, żebym miała się tego wstydzić. Bo wszyscy pitolą o wyrównywaniu szans, o uczciwym traktowaniu, o otwartości, ale jak przychodzi co do czego, to zamiast matki może i z dzieckiem, ale też z kwalifikacjami i doświadczeniem, zatrudnią jakąś Swietłanę, co się podpisać równo nie potrafi, za to będzie zaiwaniała dwajścia cztery na siedem bez umowy! Albo w ogóle AI się tym zajmie, bo przecież to jest przyszłość, kurwa jej mać!
Może nawet i dobrze, że się jednak odpaliłam, bo pierwszy raz od początku rozmowy zauważyłam na twarzy z ekranu coś na kształt uśmiechu. Ostatecznie lepiej z takiego powodu, niż żadnego. Korzystając więc z okazji, postanowiłam kolejny raz zachęcić Wikę do dalszych zwierzeń. Bo że jeszcze nie skończyła, byłam bardziej niż pewna, a i sama miałam zamiar dowiedzieć się paru rzeczy. Bez porównania ważniejszych dla naszej relacji niż to, jakie Wika ma koleżanki, kolegów, zwierzęta domowe i inne szkodniki.
– Ale dobra, dość o mnie, bo znowu się rozgadałam, a przecież to ty jesteś najważniejsza!
– A jak nie jestem? – fuknęła.
– A czemu miałabyś nie być?
– Bo ja… Przecież mówiłam, że próbowałam. I nic. Za każdym razem. Nieważne, co zrobiłam, i tak zawsze się okazywało, że albo to było za mało, albo za bardzo, albo w ogóle nie tak, jak powinnam. To jak w tym memie: „dwie przyczyny moich problemów: 1. Niepotrzebnie przemilczałam sprawę, 2. Niepotrzebnie się odezwałam”.
Wika wzruszyła ramionami. Ja strzeliłam karpia.
– Eee… To ty umiesz w memy?
– No właśnie… – westchnęła.
– Ja… przepraszam, nie miałam nic złego na myśli…
– Jak wszyscy. Nikt nigdy nie ma – podsumowała ni to ze złośliwością, ni to smutkiem. – A na końcu i tak to ja zostawałam sama. I rozumiem, że nie jestem jakąś idealną partią, że mam te swoje problemy ze zdrowiem, że jestem brzydka i tak dalej, ale też nie oczekuję cudów! Nie oczekiwałam jakiegoś księcia z bajki, co nagle się we mnie zakocha, ale… ale…
Głos jej się załamał. Chciałam jakoś szybko odpowiedzieć, lecz także nie byłam w stanie. Każde słowo, którym pragnęłam ją teraz wesprzeć, byłoby fałszywe. Mogłam kłamać, że przecież była kandydatką na Miss Universe, a te wszystkie dupki były nie dość, że ślepe, to jeszcze durne i na nią nie zasługiwali, no i oczywiście powinna starać się aż do skutku, bo na pewno za rogiem czeka wielka miłość.
Otóż nie. To tak nie działało. I dość poznałam w życiu przykładów na potwierdzenie tej tezy. Niestety. Fantastycznych facetów i zajebiste laski, będące singlami i singielkami wcale nie z wyboru. Spędzającymi samotne wieczory przed ekranem telewizora, monitora, telefony. Zażerającymi frustracje pudełkiem lodów, zapijającymi winem, zagrywającymi graniem w gry, co kto lubił. Wypłakującymi się w poduszkę, gdy nikt nie patrzał. Bo wiadomo: samotny mężczyzna to pewnie mamusikróliczek albo kryptopedał, a kobieta to wyrachowana sucz z wymaganiami z sufitu. I jakby tylko chcieli, to…
– A tam, pieprzenie! – rzuciłam bez zastanowienia.
– Co?
– Pieprzenie! A jak chcesz, to nawet pierdolenie! O Szopenie! – powtórzyłam, idąc za ciosem. – To nie jest twoja wina, że ludzie to debile i nie widzą w tobie tego, co powinni! I tego, co ja widzę! Jesteś wrażliwą, inteligentną dziewczyną na poziomie i szkoda by cię było dla jakiegoś skończonego dupka, który nie potrafiłby tego docenić! A jak ktoś ci powie, albo chociaż da do zrozumienia, że jesteś brzydka, to… to daj mi znać, a tak łacha obsmaruję w opowiadaniu, że się zesra z wrażenia! O!
Aż się zapowietrzyłam. Też z wrażenia. A jak wreszcie złapałam oddech… zachciało mi się śmiać. Najbardziej ze mnie samej i mych rozemocjonowanych reakcji, godnych napalonej nastolatki. Chociaż może to i dobrze? Ostatecznie wolałam to, niż kolejne użalanie się nad Wiką, nad sobą, nad całym światem
– Naprawdę myślisz, że jestem ładna? – Wiktoria zmieniła i temat, i przede wszystkim ton.
– Mnie się podobasz – odpowiedziałam w sposób, na jaki pozwalała mi uczciwość tak wobec siebie, jak i jej.
– A czy… a czy jakbym się postarała… nie wiem, jak to powiedzieć…
– Najlepiej wprost – rzuciłam.
Tak, rzuciłam. I zrozumiałam, co zrobiłam, dopiero jak doleciało.
– Bo ty… ty też mi się podobasz, Yvaine! Ja… ja nie czułam czegoś takiego do innych kobiet… może kiedyś do koleżanki z klasy, ale to było dawno i nieprawda, a potem zobaczyłam ciebie wtedy w parku i… – kontynuowała, czerwieniąc się z każdym kolejnym słowem. – A jak to właśnie dlatego nie udawało mi się z chłopakami? Jak zawsze oglądałam się nie na tych, co trzeba? Bo ja… ja chyba… – westchnęła tak głośno, aż firanki zatrzepotały – ja się w tobie zakochałam!
To już nie było zapowietrzenie, a wpadnięcie pod rozpędzonego TIRa. Z dwojga złego lepiej niż pod tramwaj, bo te lubiły głowy odcinać, tyle że marne było to pocieszenie.
Jak miałam zareagować na to wyznanie? Co zrobić? Czego nie zrobić? W jaki sposób postąpić, by skończyło się co najwyżej na zapłakanych poduszkach, a nie skandalu na pół miasta? Oczami wyobraźni już widziałam te nagłówki: „Skandal! Perwersyjna matka uwodzi niepełnosprawną dziewczynę! Dość niszczenia rodzin, dość lewackiego upadku obyczajów, dość strzelania i rozpusty, dość wszystkiego!”. Niby wcześniej rozważałam teoretyczną możliwość, że nasza relacja może podążyć w takim kierunku, lecz czym innym było jedynie zastanawianie się – a nawet robienie sobie ukradkiem dobrze, czemu też zaprzeczyć nie mogłam – a innym branie w niej udziału. Bardzo aktywnego.
Co jeszcze gorsze, słowa siedzącej naprzeciw mnie dziewczyny były… No schlebiały mi, co miałam powiedzieć? Oczywiście byłam całkowicie świadoma byciem obiektem zachwytów małżeńskich, ale to było co innego! Czułam się już nie jak żona i długoletnia partnerka, której wybranek zdążył poznać każdy kawałeczek ciała z każdej możliwej strony, a bardziej niewinna dziewuszka, opierająca się co najwyżej na domysłach. Dotyczących cielesności zarówno Wiktorii, jak i własnej, bo przecież poza ową jednorazową studencką przygodą moje kobieco-kobiece kontakty intymne nigdy nie wyszły poza wspomniane fantazje. I stawiałam Krugerrandy przeciw Dogecoinom, że gdyby Wiktoria nie była dokładnie TĄ, jedyną w swoim rodzaju Wiktorią, nigdy nawet nie pomyślałabym o choćby hipotetycznej możliwości przejścia od słów do czynów.
– A co, jeżeli nie będę mogła odwzajemnić twoich uczuć? – wychrypiałam, próbując zyskać choć trochę czasu.
– Nie wiem – odpowiedziała Wika, po czym dodała już nieco pewniej, lecz wciąż równie smutno. – Widocznie ja tak już mam, że osoby, do których coś czuję, nigdy nie będą moje… Przepraszam, chciałam powiedzieć, że nie moje w takim sensie!
– Rozumiem. I nie gniewam się. Uwierz, że dla mnie to też jest trudne. Mam rodzinę, męża, dzieci, obowiązki rodzinne, zawodowe, długo by wymieniać. Co prawda mamy dzisiaj czasy, jakie mamy i nawet osobiście znam osoby, które skaczą z kwiatka na kwiatek i niespecjalnie przejmują się konsekwencjami, ale ja taka nie jestem. Poza tym… boję cię o ciebie, Wiktorio.
– O mnie? – zapytała szczerze zdziwiona.
– Tak. O ciebie. O twoją przyszłość. O to, czy poradzisz sobie z tym, co czujesz i tym – przerwałam na moment, nie chcąc być zbyt dosłowna, jednak natura pozbawionej hamulców amatorskiej pisarzyny erotycznej wzięła górę – czego pragniesz. Jeżeli dobrze zrozumiałam, twoje kontakty… intymne nie są zbyt bogate, a obie wiemy, jak to by się między nami skończyło. I co wtedy? Będę dla ciebie pierwszą nie tylko kobietą, ale w ogóle osobą, z jaką pójdziesz do łózka. I to zostanie już z tobą na całe życie. Na dobre i na złe. Skąd mamy obie wiedzieć, że nie zrobimy ci tym krzywdy? Może choćby jutro spotkasz na swojej drodze chłopaka, który się w tobie nie tylko zauroczy, ale szczerze zakocha? Albo i dziewczynę, skoro sama nie jesteś pewna?
– A jak nie?
– A jak tak? – Błyskawicznie odbiłam piłeczkę. – To co wtedy? Odrzucisz to wszystko, co mogą ci dać, dla tego, czego ode mnie nie dostaniesz? Przepraszam, że będę dosłowna, ale jak to sobie właściwie wyobrażasz? Że będziemy się umawiały gdzieś po hotelach na schadzki? Że zostaniemy jakimiś przeklętymi kochankami jak w powieścidełku dla napalonych nastolatek? Wierz albo nie, ale to tak nie działa, Wiktoria.
– A jakbym… gdybym poprosiła cię tylko o ten jeden raz? – rzuciła w ewidentnej desperacji. – Jedno spotkanie i już więcej nigdy? Nawet jak do niczego nie dojdzie, to już ani razu tego nie powtórzę! Jak będziesz chciała, to zniknę z twojego życia zupełnie.
Chciałam odparować, że „a skąd niby mam mieć pewność, że nie zrobisz mnie w kindybała?”, jednak opanowałam się w ostatniej chwili. Mimo mych wszelkich starań, Wika ledwie się trzymała. Rzucała rozbieganym wzrokiem we wszystkie strony, głos jej drżał, bezwiednie drapała się po dłoniach, nawet oddychała coraz szybciej i płyciej. I wcale się temu nie dziwiłam – wystarczyło wyobrazić sobie siebie na jej miejscu. Skonfrontować z emocjami, których nie byłabym w stanie okiełznać. Z uczuciami, których bym nie rozumiała. Z kipiącymi w głowie, sercu i podbrzuszu zakazanymi pragnieniami.
Czegokolwiek by nie mówić, smutek Wiktorii, jej desperacja, niepewność, podniecenie – i długo mogłabym wymieniać, co jeszcze – były szczere. Prawdziwe. Bez fałszu, bez choćby próby okłamania kogokolwiek. Tak siebie, jak i mnie.
No dobrze, był jeszcze jeden powód. Wybitnie nieobiektywny, samolubny czy wręcz hedonistyczny, niemniej tak samo prawdziwy jak poprzednie. Mianowicie, gdybym kiedykolwiek miała się ponownie zdecydować na przygodę z inną kobietą, to albo z Wiktorią, albo z nikim.
Dlaczego? Bo tak. I niech nikt się nie interesuje, bo kociej, psiej, albo i kapibarowej mordy dostanie.
– Jeden raz, mówisz? Na pewno jeden? – zapytałam na tyle spokojnie, ile byłam w stanie.
– Tak! – odpowiedziała Wika zdecydowanie.
– I nieważne, co się stanie, nie będziesz mnie prosiła o drugi?
– Nie… – potwierdziła, choć już wyraźnie mniej pewnie.
– W takim razie mam prośbę. – Znów zagrałam na zwłokę. – Daj mi kilka dni, dobrze? Nie chcę dzisiaj ani odmawiać, ani niczego obiecywać. Niczego, rozumiesz? Natomiast bardzo chciałabym już teraz ci pomóc. I mówię całkowicie poważnie.
– Ale że jak to? – wypaliła, patrząc na mnie coraz wilgotniejszymi oczami.
– Tak to, że gdybyś miała jakikolwiek problem, chciała się czegoś poradzić, wygadać albo co tam ci jeszcze przyjdzie do głowy, to się nawet nie zastanawiaj. Pisz, dzwoń, gołębia wysyłaj – zażartowałam, a przynajmniej spróbowałam. – Ile tylko będę w stanie, tyle dla ciebie zrobię. I nie pytaj „dlaczego”, „czy mogę” ani cokolwiek. Obiecałam i słowa dotrzymam, bo naprawdę mi na tym zależy. I na tobie.
I wtedy stało się, to co stał prędzej czy później musiało, mianowicie Wika zupełnie się rozkleiła. Rozsypała niczym domek z kart na wietrze. Ostatkiem sił próbowała jeszcze doprowadzić się do przynajmniej pozorów równowagi, jednak było to z założenia skazane na porażkę.
Chciałabym być bardziej delikatna, lecz nie mogłam. Nie chciałam. Kłamać także. Wiktoria rozryczała się na moich oczach i mimo zużywania chusteczki za chusteczką, ani myślała przestawać. A ja nie miałam bladego, zielonego ani dowolnego koloru tęczy pojęcia, co robić. Poza powstrzymywaniem się od dołączenia do chóru wyjców, bo naprawdę niewiele brakowało, by i mnie nerwy puściły i wylały się kanalikami łzowymi na klawiaturę.
I wtedy Wiktoria powiedziała jedno słowo. Jakże oczywiste.
– Dziękuję.
Najpierw miałam zamiar załatwić to jeszcze tego samego dnia, lecz nie byłam w stanie. A przynajmniej nie od razu. Ogarnęłam się więc, przysiadłam do wspólnej kolacji, pogadałam, pośmiałam się, poszłam pod prysznic i na koniec wskoczyłam do łóżka. Próbowałam jeszcze jakiś czas udawać, że mam ochotę na czytanie, później przeglądanie telefonu, aż wreszcie na spanie, tyle że to z założenia nie miało sensu. I oboje o tym wiedzieliśmy.
– Nie pytam, czy wszystko dobrze, bo widzę. Za to przypominam, że jestem przy tobie – powiedział miękko Iwo, przytulając twarz do odsłoniętego ramienia.
– Nie, nie pytaj. Bo nie jest. Chyba. Nie wiem – odpowiedziałam bez specjalnego przekonania. – Chociaż w sumie może być, jak się nad tym zastanowię. Albo lepiej jak się razem zastanowimy.
– Ja mam czas. Jak będzie trzeba, to i całą noc.
Nie musiał dwa razy powtarzać. Poprosiłam jeszcze tylko, by nalał mi czegoś zimnego z procentami, poprawiłam poduszkę i zaczęłam. Od początku. Nie pomijając niczego, co miałoby jakiekolwiek znaczenie i nie ukrywając nawet najbardziej wstydliwych uczuć, które mną targały. A Iwo słuchał, pytał, znowu pytał, znowu słuchał. I odpowiadał na każdą moją wątpliwość tak, jak czuł. Bez politycznej poprawności, owijania w bawełnę, słodkiego pierdzenia. Nawet jeśli nie był zachwycony niedającą się ukryć korelacją skutkowo-przyczynową, iż problemy mojej dupy sprowadziły zmartwienia na jego głowę. I to nie takie, z których by się ucieszył, wycałował je, wymiętosił i jeszcze poklepał na dobranoc.
– No dobrze… – zaczął – a kim ja mam być w tej waszej układance? Może tak na początek zacząłbym od poznania tej laskę, która pcha ci się do łóżka? Przypominam, że nie tylko ty w nim leżysz.
– To nie jest żadna „laska” – fuknęłam – tylko dziewczyna, która została wbrew swojej woli postawiona w sytuacji, z której nie ma dobrego wyjścia.
– Na pewno? Czyli to nie ona do ciebie napisała, nie ona umawiała się z tobą na pogadanki i nie na cię podrywa, tak? Coś przegapiłem? – odpłacił pięknym za nadobne. – Naprawdę nie widzisz, jak to wygląda? Mówisz mi, że masz zamiar się przespać z dziewczyną, która w czasie, w jakim zaczęliśmy być ze sobą, przechodziła na stojąco pod dywanem, po czym twierdzisz, że to w porządku?
– Nie mam zamiaru się z nią przespać!
– To co, w państwa-miasta sobie zagracie?
– No dobra, dobra, może i mam zamiar! – odpuściłam, nie chcąc dalej przerzucać się gorącym wibratorem. – I dlatego właśnie bardzo by mi zależało, żebyś mi wreszcie pomógł podjąć jakąś decyzję!
– No przecież cały czas o tym mówię, tylko nie słuchasz!
– Od teraz zacznę!
Iwo podniósł się, pocałował w policzek i obrócił tak, by leżeć naprzeciwko mnie. Spojrzał mi w oczy i powiedział spokojnie:
– W takim razie ponawiam propozycję: chciałbym wziąć w tym udział.
– W jakim sensie? – Aż mną wstrząsło.
– W jedynym słusznym. Spotkajmy się we troje. Może gdzieś na neutralnym gruncie, na przykład w tym hotelu z restauracją, co się w nim zatrzymaliśmy w poprzednie wakacje. Posiedzimy sobie, porozmawiamy, poznamy się trochę. A jeżeli będziecie chciały, to w dowolnym momencie zostawiłbym was same.
– Zrobiłbyś to? Przecież wiesz, co może być dalej!
– Tak, wiem. I zrobiłbym – potwierdził. – Wolałbym być niedaleko w razie potrzeby, niż udawać, że nie mam z tym nic wspólnego.
– A co, jeśli… – zawahałam się, wiedząc doskonale, co właściwie proponuję. – Jakbym chciała, żebyś został? Jak obie będziemy tego chciały?
– To wtedy się będę martwił, co dalej – odpowiedział Iwo, choć już nie tak pewnie, jak jeszcze kilka chwil wcześniej. – Nie znam Wiktorii, nie widziałem jej, nie rozmawiałem z nią i nie wiem, kim jest. I nie chce ci niczego obiecywać ani się deklarować w którąkolwiek ze stron. Zrobię to, co będę uważał za słuszne i dla twojego dobra, i mojego. I Wiktorii też. Może tak być?
Spojrzałam w bliżej nieokreślony punkt na ścianie. I po to były te wszystkie nerwy, stresy, czarnowidztwo i rwanie włosów z piczy, żeby na koniec Iwo zgodził się na wszystko, co zrobię? Albo i czego nie zrobię? Ot tak? A co, jeśli naprawdę po kolacji, paru drinkach i spacerku w świetle księżyca będę chciała wciągnąć pod kołdrę nie tylko kochaneczkę, ale i męża? Czego jak czego, ale tego jeszcze między nami nie było…
– Chociaż miałbym jedną prośbę – zaczął niespodziewanie Iwo. – O ile można to prośbą nazwać…
– Skoro ja powiedziałam, to ty też powiedz.
– Pamiętaj proszę, że jesteś jedyną kobietą, z jaką kiedykolwiek byłem i że to dla mnie bardzo ważne.
– Przecież wiem! – Obruszyłam się.
– Wiem, że wiesz – westchnął. – Ale nawet jeśli będzie mi się dobrze rozmawiało z Wiktorią, jak okaże się super dziewczyną i obie będziecie tego chciały, to… – zawahał się chwilę – to chyba mimo wszystko wolałbym, żeby tak pozostało. Nie jestem teraz gotowy na aż takie zmiany i nie wiem, czy kiedykolwiek będę. Nawet jak spotkacie się tylko raz i nigdy później już nie będę miał takiej szansy. Mam nadzieję, że to zrozumiesz.
Spojrzałam mu w oczy. Uśmiechnęłam się. Przysunęłam i pocałowałam. W usta. Długo. Namiętnie.
– Rozumiem. I dziękuję. Za to, że jesteś. Właśnie taki – wyszeptałam miękko, choć serce waliło mi jak oszalałe. – I nie zmieniaj się, kochanie, a już na pewno nie wbrew temu, co czujesz. A o żadne namawianie i podobne naciski nie musisz się martwić. Wcześniej powiem tylko Wiktorii, że z tobą rozmawiałam i przedstawię jej twoje zdanie. Może tak być?
– Może.
– To dla odmiany ja mam prośbę. A w sumie dwie. Pierwsza to taka, że chciałabym się spotkać u nas. Jasne: hotel ma swój klimat, jest się anonimowym, można sobie poszaleć bez późniejszego sprzątania i tak dalej, ale dla mnie to też będzie coś wyjątkowego. I to nawet wtedy, jak skończy się tylko na kolacji. A jakbyśmy chciały coś więcej, to najlepiej będę się czuła u siebie. We własnym domu. Mamy kuchnię, łazienkę, jest przecież garderoba z dużym łóżkiem, czego jeszcze potrzeba?
– A to nie chcesz w sypialni?
– Nie! – odparłam śmiertelnie poważnie. – Sypialnia jest tylko dla nas dwojga i zawsze tak pozostanie!
– Wiesz co… Ja cię chyba kocham!
Odwdzięczyłam się kolejnym pocałunkiem. Naprawdę nie musiałam już nic dodawać. Ani tym bardziej nie chciałam.
Powiedzieć było łatwo, zrobić już co nieco trudniej. Zgrać obowiązki zawodowo-domowo-rodzinno-jakiekolwiek całej trójki, uzgodnić przechowanie dzieci nie tylko na dzień, ale i noc, a najlepiej co najmniej połowę następnego dnia. Ba, nawet termin okresu musiałam wziąć pod uwagę. Ostatecznie jednak w końcu się udało i w pewne sobotnie południe wsiadłam do auta. Sama. Tak, byśmy spędziły ze sobą choć trochę czasu jedynie we dwie. Usiadły, pomyślały, pogadały. A może nie tylko.
Zgarnęłam Wiktorię z zatoczki autobusowej, a nie bezpośrednio spod bloku, bo tak chciała. Szybko wyskoczyłam na niedaleką obwodnicę i korzystając z wciąż niedużego ruchu, zaczęłam rozmowę. Zwyczajnie, bo jak inaczej?
– Jak tam, wszystko dobrze? Lepiej się już czujesz?
– Tak. Chyba… chyba tak.
– Pamiętaj, że gdyby cokolwiek ci nie opowiadało, miałabyś zrobić cokolwiek wbrew swojej woli albo cokolwiek, to zaraz powiedz, dobrze? A jak uznasz, że chcesz wrócić do siebie, to też mów. Od razu cię odwiozę i nie będę miała o to żadnych pretensji, rozumiesz?
– Tak. I dziękuję. Nie wiem, co powiedzieć – wymamrotała. – Ja naprawdę nie myślałam, że to tak się wszystko uda i…
– Dobra, dobra, cwaniaro! Jakbym nie wiedziała, co… JAK JEŹDZISZ, BARANIE… co się czai za tą niewinną miną, to bym może uwierzyła! – zażartowałam, próbując nie rzucić lewarkiem w kierunku kandydata na bohatera tygodnia w „Stop cham”.
O dziwo, skutecznie. Aż Wika się uśmiechnęła. Nieśmiało, by nie rzec: wstydliwie, ale zawsze. A skoro tak, należało gryźć cyce, póki gorące. Oczywiście na miejscu, bo zerkanie na niedopiętą bluzeczkę i odsłonięte łydki w czasie jazdy groziło zbytnim rozproszeniem uwagi. Gdy już jednak dotarłam do celu, zaparkowałam na podjeździe i oczywiście zgasiłam silnik, nie byłam w stanie dłużej się powstrzymywać. No dobrze, nie chciałam…
Nachyliłam się ku Wiktorii.
– Bardzo seksownie dzisiaj pachniesz – szepnęłam.
Czego jak czego, ale próby wyrwania pasów bezpieczeństwa to się nie spodziewałam. Położyłam więc dłoń na dłoni, próbując choć trochę ją uspokoić. Siebie zresztą też, bo ledwie powstrzymałam się przed sięgnięciem pod podwiniętą spódniczkę. Że o pocałunku nie…
Tym razem nie była to moja wina. Inwencja? Chęć? Jak zwał, tak zwał. To Wika obróciła ku mnie głowę, przymknęła oczy i rozchyliła usta. Skutecznie.
Dla odmiany to mną aż rzuciło o fotel. Niezależnie od tego, jak bardzo kochałam Iwa, jak go pragnęłam, jak chciałam spędzić z nim resztę życia i jak wiele bym nie dała, by był szczęśliwy – nawet jeśli zazwyczaj to on był tym dającym, a ja tą biorącą i to pełnymi garściami – w tym momencie byłam o krok od porzucenia wszelkich zasad. Przyzwoitości, odpowiedzialności, zdrowego rozsądku, do wyboru. Odpięcia pasów, rzucenia Wiktorii na tylne siedzenie, ściągnięcia jej majtek przez głowę i wymacania wszystkiego, do czego tylko byłabym w stanie sięgnąć. Wymiętoszenia, wypalcowania, wylizania. Aż by zawieszenie skrzypiało, sąsiadki odwracały głowę, a sąsiedzi sięgali po telefony.
Ostatecznie jednak udało mi się opanować. Z płonącymi policzkami i słodkim smakiem zakazanego owocu na języku wysiadłam i poprosiłam Wiktorię o to samo. Powoli, pilnując się, by z wrażenia nie zaliczyć potrójnego salto mortale, otworzyłam drzwi i zaprosiłam ją do środka.
Iwo już nas oczekiwał. Z raczej średnio ukrywanym zaciekawieniem przywitał się Wiktorią, rozsadził nas przy zastawionym już stole i zapytał:
– Co sobie panie dziś życzą? Ze swojej strony proponuję pasztecik ze szpinakiem jako amouse bouche, na danie główne spaghetti alla puttanesca, do tego Chianti, natomiast na deser tarteletki z mascarpone i owocami. Co prawda wątróbki natrętnego rachmistrza z fasolką nie oferujemy, za to możemy przygotować na przykład ekskluzywną pitce z Biedry z coca-colą, względnie zamówić Maka.
Podejrzewałam, że Wika zaśmiała się raczej z drugiej części prezentacji, mnie natomiast ubawił zwłaszcza dobór makaronu. No dobrze, fasolka też. Niemniej obie zgodziłyśmy się na jedynie słuszne menu, już po kilku chwilach racząc się pierwszą pozycją, popijaną przyjemnie odświeżającym winem. Nalewanym z przesadnym wręcz umiarem, ma się rozumieć, bo o ile swoje możliwości znałam i wiedziałam, kiedy przestać, w przypadku mej gości… gościny… gościa honorowego wolałam być ostrożna.
Mimo początkowej nieśmiałości nie tylko Iwo, ale i Wika całkiem szybko się rozkręciła. Nie z powodu wspomnianego trunku, a raczej swobodnej, pełnej domowej przytulności atmosfery, jaką staraliśmy się stworzyć. Ja nie wypytywałam o nic, o czym i tak wcześniej bym nie wiedziała, mój mąż też zachowywał daleko posuniętą dyplomację w wyborze tematów. Nie namawialiśmy do niczego, w żadnym wypadku nie sugerowaliśmy jakiejś kolacji ze śniadaniem, nic z tych rzeczy. Nawet gdyby Wiktoria po ostatnim okruszku deseru oświadczyła, że się zasiedziała, spełniłabym jej życzenie bez mrugnięcia okiem. Zgrzytania piczą zresztą też.
Stało się jednak inaczej. To ona sama podjęła temat – typowo dla siebie dość niezgrabnie, lecz i tym razem doceniłam szczerość.
– Dziękuję wam za wspaniałe przyjęcie – zaczęła, popijając zaparzoną w międzyczasie (Włochom na złość oczywiście) kapuczinę – i nie wiem, co mam powiedzieć, bo jesteście dla mnie tacy mili i w ogóle… I nie chcę, żebyście pomyśleli, że zgodziłam się na to… zgodziłam się, bo…
– …zgodziłaś się, bo chciałaś – dokończyłam. Powiedziałam ci, że decyzja należy tylko do ciebie i swoje zdanie podtrzymuję. Jak uznasz, że wolisz wrócić, odwiozę cię. Będziesz chciała obejrzeć jakiś dobry film, pójść na spacer czy cokolwiek, nie ma sprawy, zaraz się ogarnie. A jeżeli… – tu sama musiałam chwilę odetchnąć – wciąż chciałabyś zostać dłużej, będzie mi bardzo miło. Pokażę ci pokój, łazienkę, dam tyle czasu, ile będziesz chciała.
– Ale ja chcę! Bardzo! – odpowiedziała błyskawicznie. – Tylko… tylko nie wiem, jak to powiedzieć, bo jest pan dla mnie też bardzo miły i świetnie gotuje…
– Dziękuję – tym razem Iwo przerwał krępującą ciszę – i rozumiem twoje obawy. Dlatego tym razem to ja mam propozycję, a raczej dwie. Pierwsza: mów mi po imieniu. I druga: wiem dobrze, że moja obecność jest dla ciebie krępująca. Uwierz, że dla mnie też. A może być jeszcze bardziej, jeżeli w porę nie zostawię was samych tylko we dwie. I obiecuję nie przeszkadzać!
Iwo uśmiechnął się nieco zmieszany – choć nie wstrząśnięty na szczęście – Wiktoria odpowiedziała tym samym, a ja… dopiero wtedy zauważyłam coś, co przecież było jakże oczywiste od samego początku. Mianowicie to, jak oboje byli do siebie podobni. Zwłaszcza gdy porównałam Wikę do Iwa w jej wieku. Oboje do bólu nieśmiali, niepewni siebie, własnych emocji, wstydzący się przyznać do tego, co czują, czego pragną i czego tak naprawdę chcą.
Ja za to wiedziałam. Byłam pewna jak bodaj nigdy wcześniej. Nie czekając na dalszy rozwój sytuacji wstałam, mimo protestów pozbierałam resztki uczty, zostawiając na stole jedynie przegryzki, niedopitą butelkę wina oraz kieliszki. A gdy wróciłam z kuchni, wiedziałam już, że teraz to ode mnie zależy, co się stanie. Lub nie.
Poprosiłam męża, by wstał, objęłam teatralnie i pocałowałam. Długo i namiętnie, niespecjalnie zważając na odwracającą wzrok Wikę.
– To ja dziękuję tobie. Za to, że jesteś właśnie taki. I nigdy się nie zmieniaj, kochanie!
Może i takie wyznanie zalatywało tanimi romansidłami, ale mało mnie to obchodziło. Mogłam się co najwyżej domyślać, jak cała ta sytuacja była trudna dla kogoś, kto przez tyle lat miał mnie na wyłączność. A teraz musiał… nie, niczego nie „musiał”! Zaakceptował mój świadomy, niewymuszony przez nikogo wybór, bym poszła do łóżka z kimś innym. Z inną. Z Wiktorią, do której podeszłam i podałam dłoń w wiadomym geście.
– Chodź ze mną, proszę.
Zgodziła się, choć nie bez pewnego zawahania.
Weszłyśmy do pokoju, który początkowo miał być zapasową sypialnią, później nieco z konieczności stał się garderobą (czy raczej składowiskiem wszelkiej maści bałaganu, używanego raz na ruski rok, od ozdób świątecznych po kostiumy kąpielowe), a teraz wreszcie powrócił do pierwotnej funkcji. Z przytupem.
– Mam nadzieję, że ci się podoba? – zapytałam, zapalając świeczkę zapachową.
– Jest… nawet nie marzyłam, że będzie tak pięknie. Ja… nie wiem, co powiedzieć na to, co dla mnie robisz…
– Już to mówiłaś, moja droga – przerwałam delikatnie, lecz i zdecydowanie, nie chcąc, by Wika znów się rozkleiła. – I to mnie jest miło, że trafiłam w twój gust.
Uśmiechnęłam się do siebie nie tylko w duchu. Wystarczyła tak naprawdę świeżo wyprana pościel i taka sama narzuta w kwiecisty wzór, wydobyta z czeluści szafy, jakaś lampka, parę dawno nieużywanych durnostojek, mały bukiecik z wyprzedaży. Ale to wciąż nie było wszystko.
– Jeśli pozwolisz, zostawię cię na kilka chwil samą. Tutaj – wskazałam na stosik położony na jednej z poduszek, którego Wika wcześniej nie zauważyła – masz rzeczy, które możesz sobie przejrzeć i coś z nich wybrać. Jeżeli zechcesz oczywiście, bo do niczego nie namawiam na siłę. A teraz przepraszam, sama muszę się odpowiednio przygotować.
Uśmiechnęłam się ponownie, tym razem do wyraźnie zmieszanej mą propozycją Wiktorii, i czym prędzej czmychnęłam do łazienki. Niby nie wróciłam z bicia rekordu w biegu przełajowym „Iron Women Oborniki 2025”, ale pewne przygotowania były wskazane, a wręcz konieczne. Zrobiłam więc czym prędzej, co miałam zrobić, wyszorowałam, co powinnam wyszorować, po czym przebrałam się w przygotowany zawczasu stylowy komplecik, psiknęłam perfumami, narzuciłam szlafroczek i wróciłam do sypialni.
– Wika? Wszystko dobrze? – palnęłam bez zastanowienia na jej widok.
– A jak ja naprawdę jestem brzydka i… i to dlatego nikt mnie nie chciał? – wyjęczała, ocierając nadgarstkiem zaczerwienione oczy.
Bez pytania podeszłam do niej i przytuliłam.
– Chodź tu, moja pięknotko i przestań wreszcie gadać te głupoty! Jesteś śliczną, seksowną dziewczyną, a ja jestem bardzo szczęśliwa, że będę mogła być z tobą w takim dniu. Bardzo szczęśliwa i bardzo dumna! I obiecuję zrobić wszystko, żebyś ty też… a co to tam chowasz?
– Bo wybrałam sobie takie, tylko to chyba nie dla mnie…
– Na pewno będzie ci pasowało i będziesz w tym ślicznie wyglądała! A teraz wstawaj, pokażę ci, co i jak… no chodź! Tu jest łazienka, gąbka, płyn, ręczniki, szczoteczka. Wszystko, co tylko chcesz. Tam stoją balsamy do ciała, roletki, też możesz sobie ich użyć. I nie spiesz się. Zaczekam tyle, ile trzeba.
To, że zostawiłam Wikę samą, nie oznaczało, że miałam zamiar siedzieć i gapić się w ścianę. Zeszłam na dół, gdzie zastałam Iwa, siedzącego w fotelu. Z książką w ręku i dużymi, zamkniętymi słuchawkami na uszach. Spojrzał na mnie doskonale mi znanym, tęsknym wzrokiem. Ja na niego jak chyba nigdy wcześniej.
Nie czekając na reakcję, usiadłam mu na kolanach i znowu pocałowałam.
– Wiesz, że kocham tylko ciebie!
– Wiem – odpowiedział, gdy tylko znów złapał oddech. – Ale nie kuś mnie teraz, kusicielko ty moja kochana, bo próbuję się skupić na doznaniach kulturalnych, a nie podsłuchiwaniu odgłosów z pięterka.
– Skoro tak bardzo chcesz – odparłam przekornie – dzisiaj kusić nie będę. Będę jutro!
Ostentacyjnie zadarłam nie tylko szlafroczek, ale i to, co kryło się pod nim. I nie czekając na reakcję, porwałam ze stołu i butelkę, i kieliszki, i nawet parę ciasteczek, po czym pomknęłam na górę. Niczym rusałka. Taka trochę utyta. Fruuu!
Może i widziałam, co Wiktoria wzięła ze sobą do łazienki, w jakim celu to założy i że zapewne poza umyciem zębów przynajmniej się uczesze, lecz na taki efekt się nie przygotowałam.
I tak, satynowa koszulka – mimo że obecnie nie wcisnęłabym w nią niczego poza jednym cycem i co najwyżej połową dupska – była na nią tak ze dwa rozmiary za duża, cień na powiekach tworzył wzór typu „zastanówmy się wspólnie, co artysta miał na myśli”, szminka była nakładana chyba lewą ręką i po ciemku, a fryzura nie przypominała niczego, co widywałam u szanujących się stylistów. Tylko co z tego? Wiktoria była autentycznie seksowna. Pociągająca. Piękna?
Tak, była. W swój oryginalny, niepowtarzalny i znajdujący uznanie raczej wśród wytrawnych koneserów sposób, ale była. Zdecydowanie! I ani ja, ani nikt inny nie mógł temu zaprzeczyć. Tym bardziej że, w przeciwieństwie do mnie, weszła do pokoju jedynie w rzeczonej koszulce i majtkach. Bez czegokolwiek na wierzchu oraz – co było widać nadto wyraźnie po odznaczających się na tkaninie dwóch spiczastych punktach – bez stanika.
Przesunęłam się i zachęciłam gestem, by przysiadła na brzegu łóżka. Skutecznie. Po chwili zawahania, co powinna robić dalej, po prostu spojrzała na mnie zza wciąż założonych okularów.
– Mogę przygasić światło, jeśli ci to pomoże – zaproponowałam.
– Nie, nie trzeba. A mogę…
– Tak, możesz. Możesz prosić, o co chcesz i się tego nie wstydzić! – przerwałam kolejną zbyt długą ciszę.
– A możesz dać mocniej? Bo chcę cię lepiej zobaczyć.
Tym razem to ja zadośćuczyniłam prośbie, choć nie było to wcale takie łatwe. Żyrandola mimo wszystko nie chciałam włączać, by nie burzyć nastroju, a drugiej lampki nocnej nie miałam. Takiej stojącej zresztą też nie. Dlatego wyjęłam z pudełka wszystkie tealighty, jakie jeszcze w nim zostały, porozkładałam je na stoliku, krześle, nawet podłodze. I pozapalałam.
Tym razem jednak nie usiadłam i nie czekałam jak ten goły na rogu stodoły. Znaczy goła. Stanęłam naprzeciwko Wiktorii i obróciłam się to w jedną, to w drugą stronę. Na tyle szybko, by luźny dół koszulki lekko załopotał.
– Teraz lepiej? – zapytałam uwodzicielsko.
Odpowiedziało milczenie. Znowu. Tym razem jednak towarzyszył mu dotyk, wędrujący po moim ciele. Od ud, przez biodra, brzuch, ku ramionom.
– Nie wstydź się, powiedziałam. Możesz mnie dotknąć tak, jak tylko chcesz.
Na szczęście nie musiałam powtarzać drugi raz. Tym razem dłonie były już odważniejsze, błądząc znacznie bliżej łona i biustu, lecz wciąż nie przekraczając granic intymności. Owszem, było mi z tym niezwykle przyjemnie, lecz wciąż nie ta to czekałam. Dlatego, by ponownie nieco popchnąć Wikę we właściwym kierunku, zrobiłam coś przeciwnego – przyciągnęłam ją do siebie tak, by wstała.
– Chciałabym cię pocałować – szepnęłam.
Nasze usta się zetknęły. Pierwszy raz w taki sposób, w jaki zawsze powinny to robić. Delikatnie. Subtelnie. Bez cienia pośpiechu. Przynajmniej z początku, gdyż po ledwie kilku oddechach poczułam język, wdzierający się coraz odważniej pomiędzy wargi. Palce, wbijające się w pośladki. Ciało, napierające na mnie tak mocno, aż musiałam zrobić pół kroku w tył.
– Przepraszam… – Wika najwyraźniej źle odczytała moje wycofanie.
– Nie przepraszaj. I nie przerywaj! – przerwałam jej i chwilowo przejęłam inicjatywę, odwdzięczając się tym samym.
Teraz to ja chwyciłam ją tu, tam, a nawet i ówdzie. Zwłaszcza ówdzie. I nie miałam zamiaru na tym poprzestać, co rusz próbując dostać się pod bieliznę. Raz, drugi… za trzecim pojęłam, że jeszcze za wcześnie. A skoro tak, postanowiłam po raz kolejny wykorzystać to, czym zdecydowanie górowałam nad Wiktorią. I nie, nie miałam na myśli jedynie rozmiaru. Chociaż…
Nie taki był plan, nie taki! Wiedząc, co może się stać, gdy wykonam choć jeden fałszywy krok, postanowiłam powolutku i z największą ostrożnością podążać do celu. Dotknąć, pocałować, znowu dotknąć, tylko tym razem nieco dalej, później…
– Usiądź i zamknij oczy.
Mimo widocznego nadto wyraźnie zaskoczenia, Wiktoria postąpiła zgodnie z poleceniem. Ja natomiast dopiero wtedy zrozumiałam, że jeśli naprawdę zrobię to, co właśnie zrobić zamierzałam, już nie będzie odwrotu. Co najwyżej paniczna rejterada.
Zdjęłam koszulkę przez głowę, przy okazji napuszając palcami fryzurę. Zsunęłam najpierw jedną, później drugą pończochę. Zawahałam się ostatni raz, po czym zrobiłam to samo z majtkami. Nim jednak zwróciłam się ponownie do Wiktorii, rozlałam resztkę wina do kieliszków.
– Wyciągnij rękę, ale jeszcze nie patrz. Tak, przytrzymaj. Uważaj. Weź, proszę… nie bój się, nie mam zamiaru cię upić! Zaczekaj chwilę… teraz wezmę od ciebie… Już możesz.
Nie miałam najmniejszego zamiaru winić Wiktorii za kolejny niekontrolowany wybuch emocji. Wystarczyło sobie wyobrazić, co bym czuła, jakbym jakimś cudem stanęła tak sama przed sobą. Zupełnie naga. Z pełnymi piersiami kołyszącymi się swobodnie na wysokości twarzy. Z szerokimi biodrami i wcale nie mniej krągłym łonem na wyciągnięcie ręki. Z obietnicą, że jestem gotowa na wszystko, a nawet jeszcze więcej.
– Mam nadzieję, że taka też ci cię chociaż trochę podobam… Jeżeli tylko zechcesz, będę cała twoja.
Zamilkłam, zaskoczona własną bezpośredniością. Niesłusznie. Zarówno reakcja Wiktorii, jak i moja reakcja na jej reakcję, były nadto jednoznaczne. Obie pragnęłyśmy więcej. Tutaj. Teraz. Ciekawskiego wzroku, odkrywającego nieznane wcześniej krainy intymności. Dotyku już nie nieśmiałych, a podążających odważnie za oczami dłoni. Wilgoci spragnionych jakże słodkiego pożądania ust, smakujących siebie nawzajem. I nie tylko siebie.
Wiktoria, mimo wciąż widocznej niepewności, nachyliła się ku mnie i zaczęła całować. W dłonie, nadgarstki, przedramiona. W brzuch, od fałdki pod pępkiem aż pod sam biust. W boczki. Wszędzie tam, gdzie tylko była w stanie sięgnąć bez zmiany pozycji. No, może prawie wszędzie, gdyż uparcie omijała piersi. Także wówczas, gdy celowo ścisnęłam je ramionami i zakołysałam o ledwie centymetry od jej twarzy. W końcu, nieco już zniecierpliwiona, pochyliłam się jeszcze niżej i zachęciłam tak wprost, jak tylko się dało:
– Pocałuj mnie, proszę. Wiem, że chcesz.
Na pytanie, czy bardziej chciała ona, czy raczej ja, wolałam nie odpowiadać. Zresztą nie musiałam. Wika uniosła mój biust dłońmi, uniosła raz i drugi, jakby chcąc się oswoić z jego miękkością oraz ciężarem, po czym podsunęła sobie do ust. Nareszcie! Chwytała w usta nabrzmiałe sutki, puszczała je z głośnym cmoknięciem, oblizywała dookoła i znów obejmowała wargami, czerpiąc z tego ewidentną przyjemność. W tym czasie jej dłonie wędrowały od boczków, przez uda, ku łonu. Tym razem już bez zatrzymywania się na ostatniej prostej.
Pierwszy kontakt z jej palcami był nieco zbyt agresywny. Na tyle, aż mimowolnie się spięłam.
– Nie tak mocno, najdroższa. Zaczekaj chwilę. Tak… teraz ostrożnie… Nie wstydź się… Zaczekaj, pomogę ci.
Różnych rzeczy mogłam żałować, lecz teraz najbardziej brakowało mi… lustra. Dużego, stojącego zwierciadła, w którym mogłabym zobaczyć siebie. Stojącą w pozycji, w jakiej nie widział mnie nikt, włącznie z Iwem. Choć wydawać by się mogło, że przeżyłam z nim już wszystko, co dało się przeżyć z małżeństwie, Wiktoria już na samym początku udowodniła, że jednak nie.
Stałam w rozkroku, z lekko zgiętymi nogami i pochylonymi plecami, podpierając się dodatkowo rękami o kolana. Wyglądałam, jakbym chciała podnieść coś ciężkiego, ewentualnie właśnie to opuściła i musiała odetchnąć. Czy raczej wyglądałabym, gdybym była ubrana. W obecnej sytuacji natomiast przypominałam doświadczoną damę nieobyczajnych obyczajów…
A tam, pieprzenie!
Rozkraczona w wybitnie wyuzdanej pozie, z wypiętym dupskiem, kołyszącym się brzuchem i ciężkimi cyckami, nie różniłam się niczym od mającej najlepsze lata dawno za sobą lafiryndy, mogącej zaoferować niewiele ponadto „zrobię wszystko, co będziesz chciał”. Czy raczej „chciała”. Oferowałam więc. Siebie. Calusieńką, jak już wspomniałam. Bez upiększeń, bez udawania, bez pruderii. Pozwalałam, by siedząca naprzeciwko mnie dziewczyna dotykała mojej kobiecości…
Miało być bez pieprzenia, powiedziałam!
Sporo młodsza, wpatrująca się we mnie zza grubych szkieł jak zaczarowana, stękająca coraz głośniej alternatywka nie dość, że wylizywała mi piersi, to jeszcze grzebała w cipce. W cipie wręcz. Miętosiła nieogolone płatki, wciskała palce do śliskiego wnętrza, wyjmowała je i znów wkładała. Ba, żeby tylko! Czy to intencjonalnie, czy raczej z niezamierzonej ciekawości, za każdym razem przeciągała mokrą dłonią po kroczu. Z takim skutkiem, aż wreszcie nie wytrzymałam. Za to wysapałam:
– Wejdź we mnie głębiej. I… nie bój się. Jak masz na coś ochotę, to… to zrób!
Posłuchała. Od razu. Bez zadawania głupich – mądrych zresztą też – pytań, bez udawania, że przyszła tutaj podyskutować o Warszawskiej Jesieni, za to z zaskakującą pewnością siebie. Odwagą. Doświadczeniem? O ile w przypadku obśliniania mi biustu mogłam mieć pewne wątpliwości, to tego, co robiła dłonią, dało się wytłumaczyć ślepym trafem czy wrodzonym talentem. Wiktoria musiała albo to widzieć, i to więcej niż raz, albo – co bardziej prawdopodobne – robić. Sobie? Komuś? Przemknęło mi przez głowę, by we właściwym momencie o to zapytać, jednak kolejna fala wzbierającej nieustannie przyjemności zalała resztki zdrowego rozsądku. Nie tylko jego zresztą, zważywszy na to, co czułam pomiędzy nogami.
A czułam tyle, że Wika penetrowała mnie już dwoma palcami i wyraźnie przymierzała się do trzeciego, równocześnie masując kciukiem wszystko, do czego tylko dała radę sięgnąć. Napierała coraz silniej i rytmiczniej, wymuszając lekkie kołysanie bioder. Równocześnie nie zaniedbywała piersi. Także wilgotnych, choć tym razem nie od…
I wtedy uniosła głowę i pocałowała mnie w usta. Mokro, namiętnie i mocno. Przyssała się do mnie jeszcze mocniej niż wcześniej, jeszcze mocniej wcisnęła dłoń w piczę i jeszcze mocniej zaczęła pocierać łechtaczkę.
– Mocniej! – wystękałam.
Przycisnęłam jej twarz do cycków, spięłam biodra i przykucnęłam na tyle nisko, na ile tylko się dało, nie mogąc już dłużej powstrzymywać bezwolnego drżenia.
Nawet nie próbowałam się opanować. Wiktoria najwyraźniej chyba też, bo ugryzła mnie tak dotkliwie i pchnęła tak energicznie, aż zabolało. Resztkami resztek świadomości zdołałam jeszcze wierzgnąć nie w tył, a w przód, niemal przetaczając się po wciąż pieszczącej mnie dziewczynie. Ta natomiast, nie mają zresztą innego wyjścia, wreszcie odpuściła i pozwoliła mi opaść na łóżko.
Leżałam lekko bokiem, próbując złapać oddech. Przeciągnęłam się raz i drugi, by rozluźnić spięte mięśnie, a gdy wreszcie się to stało, bezwiednie pozostałam w ostatniej pozycji. Przymknęłam oczy, ciesząc się chwilą. Czerpiąc z niej tyle przyjemności, ile tylko było możliwe. Rozmyślając o tej, która sprawiła mi jedną z najwspanialszych…
I wtedy na powrót dotarło do mnie, co właściwie zrobiłam. Gdzie. I zwłaszcza z kim. Spojrzałam na siebie. Na Wiktorię. A ona patrzyła na mnie. Na me ciało, rozłożone przed nią jakże bezwstydnie. Na założoną za głowę rękę, odsłaniającą pachę i pozwalającą piersiom swobodnie opadać. Na zgiętą w kolanie nogę, nie próbującą nawet przysłaniać kobiecości.
– Na co masz ochotę? – zapytałam, jakbym miała na myśli kawę i ciasto, a nie…
– Bardzo bym chciała… byłoby mi miło, jakbyś… Chcę cię pocałować! – dokończyła równie nagle, co zdecydowanie.
– Gdzie? – spróbowałam żarciku, chcąc nieco rozładować atmosferę i zyskać na czasie, gdyż wciąż daleko było mi do odzyskania pełni sił.
Nie musiała odpowiadać. Położyła mi dłoń na wewnętrznej stronie uda i powoli, lecz z nadto jednoznaczną intencją zaczęła podnosić je do góry. Tak, bym mogła pokazać jej wszystko. Absolutnie wszystko. By ona to widziała. Widziała mnie. Mogłam sobie co najwyżej wyobrazić, jak bardzo lśniącą, lepką, nabrzmiałą. No i rozczochraną oczywiście.
I naprzeciwko tejże oto sceny rodzajowej położyła się Wiktoria. Podparła na łokciach, poprawiła raz i drugi. Podłożyła ręce pod moje biodra, zachęcając do ich podciągnięcia. Skutecznie. I pochyliła.
Znów spróbowałam się choć trochę opanować, lecz ponownie nie byłam w stanie. Ledwo żywa z jednej strony i wciąż niesamowicie podniecona z drugiej, pozwalałam robić jej wszystko, co chciała. Co ona chciała, a nie to, czego mogłam się spodziewać. A spodziewałam się niczego innego jak minetki – może i niezbyt wprawnej, może i tutaj zbyt mało delikatnej, zaś gdzie indziej przeciwnie, niemniej dokładnie odpowiadającej definicji.
Tymczasem Wiktoria całowała mnie wszędzie, tylko nie „tam”. Wycałowywała, wylizywała i… wyśliniała? Obsypywała całusami wnętrze ud, łono, dolinkę pomiędzy nimi. Schodziła aż ku pośladkom, zatrzymując się dosłownie jedno cmoknięcie od rozetki, pod czym powracała. I znowu. I ani za pierwszym, ani za każdym kolejnym razem nie przekroczyła granicy. Nie polizała łechtaczki. Nie wzięła jej do ust. Nie possała. Nie rozchyliła językiem płatków i nie wniknęła między nie. Nie objęła ustami całej cipki. Nie posmakowała tyłeczka. Nic z tych rzeczy!
W zamian co jakiś czas przestawała mnie obcałowywać i zatrzymywała się nieruchomo. W jakim celu? Mogłam się co najwyżej domyślać, choć opcji nie było wiele. Tak właściwie, to dwie. Mianowicie Wika mogła mnie oglądać z tak bliska. Przypatrywać mi się, być może porównywać ze sobą – o ile widziała się wcześniej na przykład w lustrze czy telefonie. To była pierwsza możliwość, druga natomiast dotyczyła innego zmysłu. Konkretnie powonienia. Nie próbowałam nawet udawać – ani przed sobą, ani Wiktorią, ani Iwem, który zresztą lubował się w przypominaniu mi o tym nie tylko w chwilach wspólnych uniesień – że nie tylko wyglądałam i smakowałam, lecz także pachniałam jak… cóż, jak pełna naturalnej namiętności kobieta. Czy raczej ową namiętnością przepełniona. Aż się wylewało, roztaczając dokoła intensywnie słodki aromat pożądania. Zachęcający, by się w nim zanurzyć, zachwycić, zatracić…
Wtem, bez żadnego uprzedzenia, Wika dotknęła mnie dłonią. Ba, dotknęła! Znów wsadziła we mnie dwa palce naraz. Spięłam się tak gwałtownie, aż podniosła głowę. Ja też. Wpatrywałam się w jej zmierzwione, mieniące się kolorami włosy. W grube oprawki, które wciąż – choć nieco przekrzywione – miała na nosie. W ukryte za nimi oczy, szukające odpowiedzi na to, co właściwie się stało. Na mokre usta. Mokre policzki. Mokrą brodę. Nawet mokry czubek rzeczonego nosa.
– Zaczekaj, już dobrze. Nie przerywaj… – poprosiłam.
Nie była to prośba skierowana jedynie do niej, a także do mnie samej. Czy pragnęłam, by sprawiła mi kolejną rozkosz? Tak! Czy już teraz odczuwałam wyrzuty sumienia z powodu obecności jej, a nie Iwa pomiędzy moimi udami? Cóż… tak. Czy byłam pewna, że jakikolwiek z wyborów, który czym prędzej musiałam podjąć, będzie lepszy od pozostałych? Nie. I co z tego? Skoro zaufała mi Wiktoria i zaufał mi Iwo, dlaczego ja nie miałabym ufać sobie samej? Nie ufać temu, że podjęte przeze mnie decyzję są jedynie słusznymi.
Poprawiłam się więc, tak bym mogła gładzić Wiktorię po włosach. I oddałam się jej całkowicie. Pozwalałam, by pieściła mnie w taki sposób, w jaki uzna za słuszny. Na jaki ma ochotę. Jaki według niej będzie najlepszy i dla niej, i dla mnie.
Wtem, gdy spodziewałam się raczej kolejnej fali całusów, Wiktoria znów mnie zaskoczyła. Uniosła się na kolana i spojrzała mi prosto w oczy. Długo i w milczeniu. Aż w końcu zapytała tak cicho, że ledwie ją usłyszałam:
– Czy mogłabym… mogę zgasić światło?
– Wstydzisz się? – palnęłam zupełnie niepotrzebne, ale znów było za późno.
– Proszę…
– Oczywiście, najdroższa! – zreflektowałam się czym prędzej.
Wika wstała, wyłączyła lampkę nocną i zaczęła gasić świeczki jedną po drugiej. I wtedy przyszło mi coś do głowy. Coś, o czym powinnam pomyśleć już dawno.
– Jeżeli nie chcesz, żebym cię widziała, mogę zamknąć oczy.
– Naprawdę? Zrobiłabyś to dla mnie?
– Tak, ale pod jednym warunkiem. Chciałabym cię najpierw zobaczyć bez okularów. Ten jeden raz. A później obiecuję, że nie otworzę oczu, póki mi nie powiesz, dobrze?
Widziałam, że Wika się waha, lecz w końcu kiwnęła głową. Pozostawiła ostatnie, stojące na stoliku nocnym świeczki, rzucające migoczącą łunę na łóżko. Na mnie. Na nią. Na dziewczynę, która pierwszy raz, od kiedy się poznałyśmy, zdjęła okulary. Przyglądałam się pozbawionej – nareszcie! – topornych oprawek, dziewczęcej twarzy. Znacznie ładniejszej niż mogłabym przypuszczać po tak wydawałoby się kosmetycznej zmianie.
– Już. Jeżeli się zgodzisz, bardzo chętnie bym to powtórzyła, ale w dziennym świetle. A teraz…
Zgodnie z obietnicą, opuściłam powieki i ostentacyjnie położyłam się twarzą w kierunku sufitu. Wika natomiast od razu zaczęła coś robić. Co? Znów mogłam się co najwyżej domyślać po skrzypnięciach, tupaniu, szuraniu i innych podobnych odgłosach.
– Iwono?
– Tak? – Na dźwięk imienia mimowolnie obróciłam głowę.
– Czy naprawdę zgadzasz się, żebym zrobiła to, co chcę?
– Tak. Obiecałam, że wybór będzie należał tylko do ciebie i go uszanuję, jaki by nie był.
– A jak… a jak nie jestem taka odważna, jak myślisz i… i cię nie zadowolę tak, jakbyś chciała… a drugi raz już się nie spotkamy…
– Powtarzam, że to jest twoja decyzja. Najlepsza, jaką możesz podjąć. Jeżeli powiesz, że chcesz się na przykład położyć obok i będziemy tak leżały do rana, zrozumiem i nie będę miała pretensji – powiedziałam najspokojniej, jak tylko mogłam, choć wciąż aż się we mnie gotowało. – Obiecałam ci uczciwość i słowa dotrzymam.
Nie doczekałam się odpowiedzi. W zamian poczułam dłoń na szyi. Oddech na policzku. Ciepło ust na ustach. Znów dotyk, jednak tym razem znacznie niżej. Wiktoria ponownie mnie poprawiła, podnosząc jedną nogę niemalże do pionu, po czym… usiadła na mnie? Najwyraźniej tak. O ile dobrze wszystko rozumiałam, splotła nasze uda i dotknęła łonem do łona. I zaczęła kołysać. Nami obiema.
Z początku bardzo delikatnie, ewidentnie badając, na co może sobie pozwolić, a na co nie, lecz po ledwie paru chwilach naparła na mnie mocniej. Pochyliła się lekko, dociskając kobiecość do kobiecości. Objęła moje udo jedną ręką, drugą natomiast oparła na piersi. Także mojej. Przytuliła coś przyjemnie ciepłego do stopy. Wiadomo, czyjej. Przez moment myślałam, że to ręka, jednak łaskotanie i towarzyszące mu ledwie słyszalne cmoknięcia świadczyły o zdecydowanie czymś innym.
Przygryzłam wargi. Musiałam. Jedynie nędzne resztki rozumu, godności człowieka oraz zwyczajnej przyzwoitości powstrzymywały mnie przed złamaniem danego słowa. Przed otwarciem oczu, zapaleniem wszystkich żarówek, świeczek, lamp ulicznych oraz reflektorów przeciwlotniczych w całym mieście. I rzuceniem się na Wiktorię. Ewidentnie tak samo nagą, jak ja. Ocierającą się cipką o cipkę. Liżącą mi stopę. Miętoszącą cycka, bo i do tejże, jakże zajmującej czynności, w międzyczasie powróciła.
Aż jęknęłam z wrażenia. Ona też. Poczułam drżenie. Moje? Jej? Nie miało to żadnego znaczenia. W przypływie emocji sięgnęłam ręką w nicość, trafiając na… pierś? Najwyraźniej tak. Faktycznie, raczej niewielką, lecz wcale nie tak małą, jak Wika chciałaby mi wmówić.
Tym razem już całkowicie świadomie odnalazłam drugą dłonią jej biodra i po krawędzi nogi zeszłam w kierunku łona. Nie tylko własnego.
Nigdy w życiu nie czułam czegoś tak dzikiego, pierwotnego, nieomal zwierzęcego. I pragnęłam nazwać to wprost. Wypowiedzieć na głos. Wykrzyczeć! Pieprzyć, pieprzyć i jeszcze raz pieprzyć konwenanse! Pieprzyć erotyczną poprawność! Pieprzyć siebie i pieprzyć Wiktorię!
O ile wcześniej byłam ledwo żywa, tak teraz naprawdę przestałam kontaktować, co się dookoła dzieje. Jedynym, czego byłam pewna, to że może i sama przeżyłam drugi orgazm, lecz Wiktoria najwyraźniej nie. A przynajmniej nie od razu. Mimo mych chaotycznych prób wyswobodzenia się, nie puszczała mnie, póki sama nie doszła. Nieoczekiwanie głośno i ekspresyjnie, jakby dopiero w najintymniejszej z intymnych chwil odważyła się być w pełni sobą.
Ostatnim, czego byłam jeszcze jako tako świadoma, było przykrycie trzęsącej się Wiktorii kołdrą. Następnie przytulenie się do niej plecami, objęcie ramieniem i nakrycie siebie.
Chyba.
Najpierw myślałam, że mi się wydawało, ale nie. Tylko czy na pewno? Tak, teraz tak! Iwo – bo kto niby? – musiał wstać bladym świtem i właśnie krzątał się po kuchni piętro niżej. Mogłam się domyślać, że szykuje dla nas jakieś śniadanie, ale co dokładnie miałoby to być, pozostawało na razie w sferze…
A właśnie! Nas! Nie tylko dla mnie i dla niego, ale także dla niej. Dla Wiktorii. Powolutku uniosłam się na ramieniu, chcąc ocenić sytuację z perspektywy. Może i nieco dalszej, lecz wcale nie bardziej przyzwoitej. I tym razem nie musiałam się niczego pozostawiać wyobraźni. Wszystko widziałam jak na dłoni. A jakby tego było mało, to jeszcze czułam.
Wystarczył pojedynczy dotyk, bym potwierdziła jakże oczywistą oczywistość, że wciąż byłam mokra. Lepka. Śliska. Wystarczyło mocniejsze pociągnięcie nosem, bym poczuła intensywny, niedający się pomylić z żadnym innym zapach podniecenia. Namiętności. Żądzy. Wystarczyło jedno spojrzenie na leżącą obok, zakopaną po czubek głowy w pościeli Wiktorię, bym zrozumiała, jak mało wiem o sobie. O własnej seksualności. Pragnieniach. Podnietach.
Tak, Wiktoria mnie podniecała. Już nie jako – jakkolwiek by to nie zabrzmiało – jednorazowa przygoda, a jako dziewczyna. Jako kobieta. Jako kochanka?
Niezależnie od nazewnictwa, coraz bardziej mnie kusiło, by wykorzystać okazję i zobaczyć Wiktorię taką, jaką naprawdę była. Tym bardziej że wystarczyłoby tu i ówdzie lekko zsunąć kołdrę, by odsłonić te części ciała, na oględzinach których najbardziej mi zależało. A jakby Wika się przebudziła, od razu wzięłabym ją z zaskoczenia i…
Ostrożnie zeszłam z łóżka, równie cichutko wymknęłam się z pokoju i skierowałam kroki ku łazience. I już-już miałam do niej wejść, gdy w swym niezmierzonym geniuszu zrozumiałam, że sama nie dam sobie z tym wszystkim rady. Czy mi się to podoba, czy nie. A skoro tak, czym prędzej muszę zejść na dół i porozmawiać z mężem. A kto wie, być może nie tylko porozmawiać?
I to w dokładnie takim stanie, w jakim aktualnie się znajdowałam.
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione!
Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:
facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/
Z góry dziękuję!
Agnessa
lovely69
Jak Ci się podobało?