Tatuaż
12 października 2025
40 min
Kolejny kurs, kolejni absolwenci. Piątka szczęśliwców, którym w tej chwili wydaje się, że sięgnęli gwiazd. Jasne, mój dyplom otwiera niemal wszystkie drzwi, ale jak wykorzystają swoją szansę, to zależy tylko od nich. Nauka nigdy się nie kończy.
Lubię ten moment. Ostatnie rozmowy, pytania, lampka wina, może dwie. Szczęśliwi, roześmiani, wreszcie rozluźnieni – bez dystansu, który zawsze narzuca relacja mistrz–uczeń. Jeszcze kilka lat temu nie przyszłoby mi do głowy, że znajdę się w takiej roli. Miałam Sahir, miałam markę. Wszystko kręciło się wokół mojej dłoni i wyobraźni. Spełniałam ludzkie marzenia. Fetowana, nagradzana. Brzęczenie maszynki, zapach tuszu, środków dezynfekujących i skóry – mojego płótna – to był mój cały świat.
Aż do tego feralnego poniedziałku.
Niewiele pamiętam. Huk, ból, ciemność, a potem… twarz doktora Jackowskiego – świetnego chirurga, i jednocześnie jednego z moich ulubionych klientów. Jego głos, spokojny, profesjonalny:
– Jasmin… ręki nie udało się uratować. Przykro mi… – słowa, które zmieniły wszystko.
W tamten poniedziałek mój świat przestał istnieć. Mogłam się załamać, pozwolić losowi przekreślić całe moje życie. Ale to nie w moim stylu. W miejsce Sahir Tattoo & Piercing powstała Sahir T&P School. Nadal mogę spełniać marzenia – tylko w inny sposób.
Mały bufet, zgodnie z tradycją, zmienił się dziś w przytulną knajpkę. Przekąski, kilka butelek wina, muzyka w tle. Ostatnie spotkanie. Z dziesiątki, która zaczęła kurs, została połowa. To dużo. Czyżbym z wiekiem robiła się miękka? Nie. Ta piątka naprawdę może daleko zajść – każde z nich już dziś jest artystą, choć jeszcze tego nieświadomym.
Robert – pełen brawury, pewny siebie, czasem aż za bardzo. Jeszcze sporo nauki przed nim, ale ta pasja w oczach… jeśli jej nie straci, zajdzie daleko.
Michał – zupełne przeciwieństwo. Metodyczny, spokojny, z niemal chirurgiczną precyzją. Może brakuje mu trochę fantazji, by projektować, ale przeniesie na ciało każdy wzór z absolutną perfekcją.
Zośka – chaos i roztrzepanie, wieczny bałagan, ale jej wzory to dzieła przez duże „D”. Sama podsunęłam jej, by spróbowała połączyć siły z Michałem. Mogliby stworzyć duet doskonały.
Marta – skryta, niepewna, długo chowała się w cieniu. A jednak to, jak czuje ciało, jak intuicyjnie wyczuwa najlepsze miejsce dla wzoru, graniczy z magią.
I wreszcie Lenka. Od początku wiedziałam, że jest wyjątkowa. Nie chodzi o technikę – tę można wypracować. Ale to, jak tworzy, co tworzy… tatuaże są jej sposobem komunikacji ze światem. Talent, który nie zdarza się często.
Patrzę na nich i czuję coś w rodzaju dumy, choć nie lubię tego słowa. To oni wykonali pracę, ja tylko wskazałam drogę. Nie wszyscy osiągną sukces – niektórych zniechęci pierwsza porażka. Ale dziś to nieistotne. Są pełni marzeń, szczęśliwi, a ja razem z nimi. Już nie „pani”, lecz po prostu Jasmin. To kolejna tradycja, którą wprowadziłam.
Rozmowa płynie lekko, luźno, wciąż jeszcze przeżywają egzamin, ale myślą już o pierwszych zleceniach, o tym, czy ręka nie zadrży. Robert zarzeka się, że nigdy mu nie drżała. Zośka parska śmiechem. Michał tłumaczy coś o oddechu i stabilizacji nadgarstka (w teorii to działa, w praktyce… no cóż). Słucham ich z uśmiechem, dorzucam uwagi: rozmowa kolegów „po fachu”, tak jak lubię.
– A pa… to znaczy, ty – odzywa się nagle milcząca dotąd Marta, patrząc w moją stronę. – Pamiętasz, kiedy opanowałaś to drżenie?
– Klucz to odpowiedni sprzęt – odpowiadam, odwzajemniając spojrzenie. – Trochę to trwało, zanim znalazłam maszynkę, która była przedłużeniem mojej dłoni. Każde z was musi znaleźć model, z którym nie będziecie walczyć.
– A tatuaż? – rzuca Lenka. – Wiem, zrobiłaś ich setki, ale pamiętasz, jakiś szczególny? Może najtrudniejszy?
Pytanie otwiera drzwi do wspomnień. Minęło tyle lat, a tego wzoru, tej dziewczyny – nie zapomnę nigdy.
– Mogę wam opowiedzieć – mówię cicho. – Ale to nie będzie krótka historia.
Pamiętam to wszystko, jakby wydarzyło się wczoraj. Dzień jak co dzień, bez żadnych znaczących wydarzeń. Studio pachniało tuszem i środkiem dezynfekcyjnym, a umyty sprzęt suszył się na stojakach. Kończyłam układać katalogi ze wzorami. Szykowałam się powoli do zamknięcia.
Dzwonek obwieścił wejście do salonu. Uniosłam głowę. W drzwiach stała dwudziestoparoletnia dziewczyna. Szczupła sylwetka, długie, kasztanowe włosy spływały swobodnie na ramiona i plecy. Rozglądała się spokojnie, a jednocześnie miałam wrażenie, że przeprowadza inspekcję sanitarną. Nie miała w sobie nic z kokietki, lecz bił od niej magnetyzm. Swobodna w ruchach, pewna, a może raczej świadoma siebie.
Szczególną uwagę przyciągały oczy – ciemnozielone, w kształcie migdałów, wręcz jarzące się na tle pięknej, foremnej twarzy. Ta twarz. Byłam niemal pewna, że gdzieś ją już widziałam.
Od razu zdałam sobie sprawę, że to nie ten typ, który przychodzi z setką wydrukowanych wzorów i nieśmiało pyta o cenę. Ona od progu, całą sobą informowała, że wie, czego chce i nie zadowoli się byle czym. Pamiętam pierwszą myśl: To nie będzie proste. Jakbym nagle potrafiła przewidywać przyszłość.
– Chciałabym zrobić tatuaż – powiedziała, podchodząc do mnie, zanim zdążyłam się odezwać.
– Zapraszam. Jestem Jasmin – odpowiedziałam, wskazując fotel przy kawowym stoliku.
– Wiem – jej usta drgnęły w cieniu uśmiechu. – Jagoda.
Usiadła swobodnie, nie poprawiając spódnicy, nie odgarniając włosów – żadnych nerwowych, zbędnych gestów, które tak często zdradzają „tych, co pierwszy raz”. Patrzyła spokojnie – z uwagą kogoś, kto chce poznać osobę, której powierzy własne ciało.
– Pierwszy? – zapytałam rutynowo, notując w głowie jej ton i postawę.
– Tak – odpowiedziała krótko, bez wahania.
– Masz już wybrany wzór? – dopytałam.
– Tak.
– I miejsce na ciele?
– Tak.
Na każdą z moich prób rozwinięcia rozmowy, reagowała tym samym, spokojnym „tak”. Bez zbędnych słów, bez tłumaczenia. Zaczęło mnie to bawić, ale też intrygować. Zwykle klienci na tym etapie wpadają w słowotok, opisują pomysły, czasem pokazują własne szkice, dopytują, czy będzie bolało i jak bardzo. Ona odpowiadała z taką siłą, taką pewnością, że to ja musiałam się starać, by nadążyć.
Spojrzałam na nią i… nadziałam się na wycelowane wprost we mnie zielone włócznie.
– To może opowiesz mi, co byś chciała – powiedziałam w końcu, próbując wyrwać się z tej nietypowej sytuacji.
Bez słowa sięgnęła do plecaka i wyciągnęła zdjęcie. Położyła je na stoliku, jakby to miała być jedyna odpowiedź. Na fotografii nie było twarzy. Kadr obejmował jedynie tors – brzuch i piersi z precyzyjnie ułożonym wzorem z drobniutkich, szklanych koralików. Co niezwykłe, mimo statyczności obrazu, wzór zdawał się rezonować, pulsować razem z ciałem. Moją uwagę przykuł jednak inny detal – mała srebrna pacyfka, kolczyk w pępku. Uniosłam głowę. Czyżby to była ona? Ta sprawiająca wrażenie nieco nieśmiałej, rozedrganej dziewczyna sprzed około dwóch lat? Zapamiętałam ją, bo wpadła wtedy do salonu jak burza. Miałam wrażenie, że chce poddać się zabiegowi jak najszybciej, jakby bała się, że rozmyśli się w ostatniej chwili. Czyżby aż tak się zmieniła?
– To ty? – zapytałam, wskazując zdjęcie.
– Tak. I dokładnie tego chcę. Dokładnie w tym samym miejscu – wciąż ten sam spokojny, rzeczowy ton. – Nie ozdoby; nie wzorku na skórze. Tatuaż ma być mną, ma żyć ze mną, oddychać, zmieniać się… dopełniać.
Dawno nie słyszałam tak jasno określonych wymagań. Takiej pewności i zdecydowania. Jeszcze większy kontrast ze wspomnieniem, jeszcze większe zdziwienie. To, czego oczekiwała, było trudne – bardzo trudne.
– To, czego oczekujesz, nie jest proste. Nie robiłam tego wcześniej – zawsze byłam szczera z klientami.
– To może powinnam poszukać innego studia? – jej spojrzenie jeszcze bardziej się wyostrzyło.
Miałabym pozwolić jej odejść? Zgodzić się, że nie dam rady? Nigdy w życiu! Uwielbiam wyzwania. Wytrzymałam jej spojrzenie.
– Nie powiedziałam, że nie potrafię tego zrobić – odpowiedziałam, patrząc wprost w zielone studnie.
Skinęła tylko głową. Milczała.
– Wzoru ze zdjęcia nie da się przenieść jeden do jednego – zaczęłam wyjaśniać. – On został stworzony do statycznej kompozycji, ponadto koraliki są trójwymiarowe, przez co grają inaczej ze światłem niż tusz.
– Rozumiem. Ale przecież możesz uzyskać efekt trójwymiaru przez cieniowanie – zaskoczyła mnie.
– Tak, ale ten efekt sprawdziłby się przy tatuażu statycznym, obrazku na ramieniu czy plecach. Ty oczekujesz czegoś zupełnie innego. Mogę naszkicować coś szybko, abyś zrozumiała, o co mi chodzi.
Znów tylko skinęła głową.
Sięgnęłam po szkicownik. Zerknęłam jeszcze raz na zdjęcie, później na nią. Siedziała wyprostowana, z rękami luźno opartymi o kolana. Spokojna, cierpliwa. Spróbowałam wyobrazić sobie jej sylwetkę. Linię żeber, biust, ruch przy oddechu. Po chwili już mniej więcej wiedziałam, jak wzór będzie pracował wraz z ciałem.
Pierwsze kreski były szybkie, prawie odruchowe. Zbyt twarde. Odrzuciłam kartkę. Drugi szkic – zbyt geometryczny, martwy. Trzeci płynny, falujący, lecz nazbyt subtelny. Każdy kolejny rysunek mówił mi, co się nie sprawdzi, a jednocześnie prowadził coraz bliżej tego, czego szukałam. Obserwowała mnie, milcząc. Śledziła każdy ruch moich dłoni, każdy ślad ołówka. Czułam jej obecność, jakby siedziała tuż obok, nie naprzeciwko. Po kilkunastu minutach miałam stos odrzuconych kartek i trzy, które zostawiłam.
– Zobacz – powiedziałam, przesuwając je w jej stronę. – Na pierwszy rzut oka są niemal identyczne, ale każdy z tych wzorów będzie zupełnie inaczej wyglądał i zachowywał się na ciele.
Z uwagą przyglądała się szkicom, analizując chyba każdą kreskę.
– To w ogóle nie przypomina zdjęcia – powiedziała chłodno, rzucając rysunki na blat.
– Mówiłam ci. Nie da się przenieść tego wzoru jeden do jednego – zaczęłam tłumaczyć. – Tak duży okrąg na klatce piersiowej, na biuście – to się nie uda. Wystarczy, że się pochylisz, a z tatuażu zrobi się bezkształtny bohomaz. Tak samo za kilka lat, gdy twój biust w naturalny sposób zmieni kształt.
– Ale to o tę mandalę chodzi! – po raz pierwszy w jej głosie dało się słyszeć emocje: rozczarowanie, może odrobinę złości.
– I ona tu jest – odpowiedziałam spokojnie, wskazując na centralny punkt szkicu. – Musiałam ją dopasować, umieścić tak, by nie traciła kształtu. Obudowałam ją, bo właśnie te linie tchną w nią życie.
– A co z umiejscowieniem na ciele? – zapytała w końcu, wciąż chyba nie do końca przekonana.
– Jeśli osadzimy tatuaż niżej, pod piersiami, będzie to prostsze do wykonania, ale da słabszy efekt. Jeśli podniesiemy go na mostek i lekko wejdziemy na biust… Będzie trudniejsze, bardziej bolesne, ale efekt ci się spodoba.
Nachyliła się znów nad kartkami. Jej włosy opadły do przodu, zakrywając pół twarzy. Palcem powoli przesuwała po liniach, jakby badając je dotykiem.
– Ten – powiedziała w końcu, wskazując na wzór, który wybrałabym sama.
Spojrzałam na nią uważnie. Wrócił spokój, ale w oczach zapaliło się coś więcej, chęć ustąpiła przekonaniu.
– Świetny wybór – uśmiechnęłam się. – Musimy go teraz „dopieścić”, dopasować do twojego ciała. W takich projektach nawet milimetry mają znaczenie, więc… muszę cię zobaczyć.
Bez słowa zaczęła rozpinać guziki koszuli, jeden po drugim. Spokojnie, bez pośpiechu. Zsunęła z ramion materiał, pozwalając mu opaść w naturalnym, lecz niepozbawionym zmysłowości geście.
– Poczekaj, przyniosę papierowy stanik – zatrzymałam ją.
– Po co? – uniosła brwi, jakbym powiedziała coś absurdalnego. – Nie znoszę pruderii.
Rozpięła biustonosz. Naga do pasa uniosła podbródek, jej mina mówiła jedno: rób swoje.
Przyglądałam się jej niczym czystemu płótnu. Skóra jasna, jednolita, właściwie bez skaz, jedynie kilka drobniutkich piegów na dekolcie. Linia żeber wyraźna, choć pozbawiona ostrych załamań, płynna. Biust krągły i pełny, naturalny, unoszący się wyraźnie z każdym oddechem, choć nie miał typowego układu bocznego, odstęp między piersiami wręcz błagał, by poprowadzić tatuaż między nimi. Ciało, które aż prosiło się o dopełnienie. I jeszcze ten kolczyk w pępku. Żadna masówka, unikat – takich rzeczy się nie zapomina. Nie mogłam się mylić.
– Byłaś już kiedyś u mnie? – zapytałam.
– Tak. To twoje dzieło – wskazała na pępek.
Więc to ona… Ale przemiana, jaka w niej zaszła… niewiarygodne. Dziewczyna stała się kobietą. I to jaką!
– Wstań, proszę – powiedziałam łagodnie. – Zrób parę kroków, przeciągnij się. Muszę zobaczyć, jak się poruszasz.
Wykonała prośbę, a ja mogłam obserwować grę subtelnie zaznaczonych mięśni, delikatne falowanie biustu – informacje niezbędne przy takim projekcie.
Sięgnęłam po kalkę, przyłożyłam do jej ciała, zaznaczając najważniejsze punkty – szerokość mostka, wysokość łuku żeber, kształt piersi, odstęp między nimi. Przeniosłam szkic, skalując rysunek do właściwych rozmiarów. Rysowałam pewnym ruchem, ale czułam ciężar każdej kreski. Wiedziałam dokładnie, co chcę osiągnąć, choć jednocześnie balansowałam na krawędzi nieznanego. Przez cały czas stała tuż obok mnie, tak blisko, że jej ciepło otulało mnie niczym mgła. Gdy skończyłam, zwilżyłam całość spryskiwaczem.
– Spróbujmy – powiedziałam, oddychając głębiej, niż było to konieczne.
Przyłożyłam kalkę do jej ciała. Przesunęłam palcami po skórze – ciepłej, sprężystej, lekko napiętej. Dociskałam linie do mostka, prowadziłam po krzywiźnie piersi, po żebrach. Czułam rytm jej oddechu, delikatne drżenie pod opuszkami. Gdy zdjęłam papier, od razu wiedziałam, że nie zadziałało. Wzór był udany, podkreślał jej kształty, otulał ciało, ale… był martwy.
– Zobacz – powiedziałam, mimo wszystko.
Podeszła do lustra, przesunęła dłonią po mostku, po piersiach, badając linie, jakby tatuaż już tam był. Zmrużyła oczy, spoglądała pod różnymi kątami. Milczała dłużej, niż się spodziewałam.
– To nie to – stwierdziła w końcu.
– Wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – To tylko próba.
– Co teraz? – w jej głosie nie było zniecierpliwienia, niechęci. Raczej zgoda na ciąg dalszy.
– Będziemy próbować dalej. Do skutku.
Spojrzała na mnie – spokojna, lecz jednocześnie wymagająca.
– Jesteś pewna, że dasz radę? – To nie było zwątpienie, raczej oczekiwanie jasnej deklaracji.
Zawahałam się tylko przez ułamek sekundy.
– Tak. – zapewniłam. – Już chyba widzę, jakie popełniłam błędy.
– Dopóki nie będzie żył… nie chcę go.
– Dostaniesz to, po co przyszłaś – wlałam w te słowa więcej przekonania, niż faktycznie miałam. – Nie zawiodę cię.
Przez chwilę patrzyła na mnie w milczeniu. Nie sprawdzała, nie podważała – chłonęła moją deklarację, jakby dosłownie łapała mnie za słowo. W jej spojrzeniu nie było ani ulgi, ani wdzięczności. Raczej spokojna pewność – usłyszała dokładnie to, co chciała usłyszeć. Spojrzałam na zegar. Dochodziła dwudziesta. Zawsze zamykałam o osiemnastej.
– Na dziś skończyłyśmy – rzuciłam, przerywając coraz bardziej niezręczną ciszę. – Możemy od razu umówić się na następny termin. Sprawdzę grafik.
– A mogę to zmyć? – wskazała na siebie.
– Jasne. Za kotarą jest umywalka.
Jagoda zniknęła za zasłoną, a ja pozbierałam szkice i sięgnęłam po kalendarz, sprawdzając terminy. Dopiero gdy wróciła, wciąż rozebrana, zorientowałam się, że zostawiła ubranie na fotelu. Bez słowa ubrała stanik i sięgnęła po koszulę. Zapinała guziki powoli, starannie, jakby kończyła rytuał. Każdy ruch, gest przepełniała naturalna zmysłowość. Mój profesjonalizm wziął wolne. To było niczym spektakl. Ubrana usiadła jeszcze na chwilę.
– Więc kiedy? – zapytała.
Spojrzałam w kalendarz.
– Możemy umówić się jutro na szesnastą trzydzieści lub dopiero za tydzień, w piątek, na czternastą.
– Starczy nam jutro czasu?
– Na dopracowanie wzoru? Wątpię – odpowiedziałam. – Sama jeszcze nad tym posiedzę, mam kilka pomysłów, ale bez ciebie tego nie skończę.
– To niech będzie ten piątek – odparła po namyśle. – Więcej czasu, mniejsza presja.
– Masz rację.
Zapisała termin w telefonie, po czym wstała i ruszyła do wyjścia.
– Do zobaczenia – rzuciła, zatrzymując się w drzwiach.
– Do piątku – odpowiedziałam.
Przez moment zastygła, jakby coś sobie przypomniała, a jej spojrzenie zostało na mnie odrobinę dłużej, niż wypadało. Potem wyszła.
Zostałam sama. Na stoliku wciąż leżało zdjęcie z koralikami. Patrzyłam na nie z rosnącą niepewnością. Czy nie porwałam się z motyką na słońce?
Kolejne dni mijały jak zwykle. Klienci przychodzili i wychodzili. Projektowałam, doradzałam, zakładałam kolczyki, tatuowałam ramiona, łydki, plecy. Realizowałam kalendarz, odhaczałam sesje – rytm pracy, który znałam na pamięć.
Wciąż jednak wracałam myślami do niej, do wzoru, w który usilnie próbowałam tchnąć życie. Godzinami przeglądałam szkice, rysowałam kolejne warianty, poprawiałam linie, cieniowałam. Bez skutku. Kolejne dobre szablony – może nawet bardzo dobre – ale bez życia. Frustracja narastała z każdym dniem. Czas upływał, zbliżał się piątek, a ja nie miałam nic.
W czwartkowy wieczór, już w domu, postawiłam wszystko na ostatnią kartę. Zebrałam wszystkie szkice, książki, przekopałam pół internetu. Na darmo. Miałam ochotę się rozpłakać, wyć z wściekłości. Nie potrafiłam zaakceptować porażki.
Siedziałam w ciszy. Przegrana, załamana. I wtedy mnie olśniło – myśl, którą podrzucił mi chyba anioł stróż.
– Nie sprawdzisz, co zadziała na kartce! Musisz mieć model. Żywe ciało!
– Łatwo powiedzieć. Skąd wziąć modelkę niemal w środku nocy? – mruknęłam pod nosem…
Jakiś impuls sprawił, że podniosłam głowę. Spojrzałam przed siebie. W lustro.
– Ty kretynko! – wrzasnęłam. – Jesteś kobietą!
Niemal w amoku strąciłam wszystko ze stołu, robiąc miejsce. Rzuciłam na blat szkicownik. Szukając kalek i ołówków, zdarłam z siebie ubranie.
Pierwsza próba była do niczego. Wiedziałam to, jeszcze zanim spojrzałam w lustro. Zmyłam wzór z ciała i wróciłam do szkicowania. Korekta proporcji, minimalna zmiana kształtu. Odbicie, krok do lustra, wdech, wydech – wszystko rozjechało się w bezkształtną plamę. Gąbka, szkicownik, następna kalka.
Rysowałam niemal bez przerw. Dłonie miałam mokre od potu, palce umazane. Lustro wciąż bezlitośnie obnażało każdą porażkę. Skóra zaczynała piec od ciągłego szorowania. Przez moment wydawało się, że kolejna wersja zadziała. Niestety tylko przy oddechu. Po podniesieniu rąk wzór rozsypał się jak domek z kart. Wróciłam do stołu. W bezsilnej złości walnęłam pięściami w blat. Zabolało.
Zamarłam, oddychając ciężko. W pustym pokoju słyszałam własne tętno. Przez chwilę miałam ochotę rzucić szkicownikiem o ścianę i po prostu się rozpłakać. Nie mogłam. Obiecałam, że nie zawiodę. Przełknęłam rosnącą w gardle gulę i wzięłam kilka głębokich oddechów. Sięgnęłam po kolejną kartkę. Linie poprowadziłam inaczej, spokojniej, bardziej miękko. Odbiłam, obejrzałam w lustrze, spróbowałam się poruszyć. Zero efektu. Zmyłam i zaczęłam jeszcze raz.
Czas płynął, a ja wciąż próbowałam. Rysowałam, poprawiałam, odbijałam i zmywałam. Stosy kartek piętrzyły się po podłodze, podrażniona ciągłym szorowaniem skóra paliła, kark zdrętwiał, oczy piekły. Część przyborów pochowała się pod meblami, wystraszona twórczym szałem.
Kolejna próba. Minimalna zmiana proporcji, niewielka korekta kątów. Wzór przeniesiony na ciało, lustro, ruch i… niektóre linie poruszyły się ze mną. Nie rozsypały się, lecz zmieniły, pozostając czytelne! Żyły! Przyjrzałam się uważniej, próbując dostrzec zależność. Zrozumieć dlaczego. Czyżby linie należało prowadzić pomiędzy, a nie po żebrach?
Zmyłam, naniosłam korekty, powtórzyłam. Jeszcze raz. I kolejny. Każda następna próba była lepsza od poprzedniej. Linie dopasowywały się do ciała, wzór zaczynał oddychać. Byłam coraz bliżej.
W pewnym momencie przestałam je liczyć. Nie miało znaczenia, czy to wersja dwudziesta, pięćdziesiąta czy setna. Jak często bywało, zatraciłam się w dążeniu do perfekcji. Byłam tylko ja, ołówek, kartka, lustro i wzór, który zaczynał żyć.
Ostry, natrętny dźwięk komórki wyrwał mnie z tego transu.
– Co za cholera wydzwania po nocy?!
Wygrzebałam telefon spod stosu papierów.
– Słucham? – odebrałam zirytowana, nie patrząc na ekran.
– Jasmin? – głos w słuchawce brzmiał znajomo. – Byliśmy umówieni. Stoję przed salonem, ale jest zamknięte…
Zamarłam. Spojrzałam w stronę okna. Przez szpary w żaluzjach przebijały się smugi słonecznego światła. Przeniosłam wzrok na zegar. Dochodziła dziesiąta.
– Boże! Przepraszam! – rzuciłam do telefonu, gdy tylko dotarło do mnie, co widzę. – Już jadę, piętnaście minut i jestem na miejscu.
Rozmówca mruknął coś jeszcze – chyba że poczeka – ale już nie słuchałam. Rzuciłam telefon na stertę papierów i w pośpiechu próbowałam ogarnąć chaos. Pokój wyglądał jak biuro po przejściu tornada. Kartki, kalki, ołówki były wszędzie. Zgarnęłam kilka tych ostatnich, leżących na wierzchu, na których zaznaczyłam układ rysunku w stosunku do żeber i mostka. Wcisnęłam w jakąś teczkę, nawet nie patrząc, co jest w środku. Byle szybciej.
W drodze do łazienki pozbyłam się reszty ubrań. Błyskawiczny prysznic – żeby tylko spłukać tusz i pot. Zimna woda pozwoliła, choć jako tako spotkać się z rzeczywistością. Mokre włosy niedbale spięłam frotką. Świeże ciuchy dobrałam na zasadzie: „co było pod ręką”. Złapałam teczkę i telefon. Jeszcze rzut oka na panujący w mieszkaniu armagedon i już zbiegałam po schodach.
Było po godzinach szczytu, więc pod Sahir dotarłam bez problemu. Parkując, zauważyłam Roberta – dość znanego muzyka. Stał oparty o witrynę, paląc papierosa. Gdy zobaczył mnie wysiadającą z samochodu, uniósł brwi. Musiałam wyglądać „ciekawie”, ale miałam to gdzieś.
– Przepraszam, naprawdę… – wysapałam, otwierając drzwi. – Pracowałam nad projektem i straciłam poczucie czasu.
– Zdarza się – odparł z lekkim uśmiechem, gasząc papierosa. – Jeśli to wina weny, jesteś usprawiedliwiona.
Uśmiechnęłam się blado w podziękowaniu.
W środku od razu zajęłam się przygotowaniem sprzętu i stanowiska. Było późno, więc próbowałam nadgonić stracony czas. Na szczęście ta sesja była prosta – drobna poprawka wzoru na ramieniu. Ktoś ewidentnie nie czuł perspektywy. Pamięć mięśniowa robiła swoje, pracowałam na automacie. Maszynka brzęczała jednostajnie, tusz wnikał pod skórę, a ja kiwałam głową na jego luźne uwagi o planach i koncertach. Myślami byłam jednak zupełnie gdzie indziej. Widziałam tylko mandalę i linie, które tej nocy ożyły.
– No, teraz wygląda, jak trzeba – stwierdził zadowolony, oglądając efekty w lustrze. – Naprawdę jesteś świetna.
Odpowiedziałam uśmiechem, przyjęłam zapłatę. Wymieniliśmy uścisk i wyszedł.
Zostałam sama w pustym salonie. Moja obsesja, by zawsze zostawiać margines czasu między klientami, okazała się zbawienna. Do następnej sesji został jeszcze kwadrans. Oczami wyobraźni widziałam już jednak zielone spojrzenie, które już niedługo będzie mi się uważnie przyglądać. Za nic nie chciałabym zobaczyć w nich rozczarowania.
Kawa – najlepszy przyjaciel człowieka. Po czwartym kubku przestałam liczyć. Piasek pod powiekami utrudniał pracę, na szczęście dziś nie miałam w planie żadnych technicznych wyzwań. Poza tym jednym. Byle dotrwać we względnej przytomności. Tylko dlaczego oni wszyscy patrzyli na mnie inaczej niż zwykle?
Powód odkryłam, gdy po raz enty poszłam ochlapać twarz wodą. Papierowa blada cera, wory pod oczami, spierzchnięte wargi, zero makijażu – wyglądałam jak kostucha na moim ramieniu; nawet tatuaże zdawały się wyblakłe ze zmęczenia. Odrobina pudru, tusz, pomadka – zaczęłam przypominać człowieka.
Godzina spotkania zbliżała się nieubłaganie. To nie będzie zwykła sesja. Po wyjściu ostatniego klienta – banalny tribal na łydce – zaczęłam sprzątać. Maszynka dziś już raczej nie będzie potrzebna, tusze również można schować, a zużyte igły wyrzucić do kosza. Na kawowym stoliku wylądował szkicownik, przywiezione z domu rysunki i notatki. W duchu modliłam się, by to, co odkryłam w nocy, sprawdziło się także przy jej budowie, proporcjach. Inaczej będę w czarnej dupie.
Dzwonek nad drzwiami zabrzmiał cicho, niczym grom wyrywając mnie spomiędzy szkiców i notatek. Stanęła w progu. Na pozór zwyczajnie, jak wiele osób przed nią, a jednak przestrzeń momentalnie zgęstniała się wokół niej. Nie było w tym żadnej pozy, gry czy celowości. Czysta siła osobowości z lekką nutką magnetyzmu.
Kasztanowe włosy opadały swobodnie na ramiona, każdy ruch zdawał się w pełni kontrolowanym, świadomym gestem. Zielone oczy zatrzymały się na mnie i przez chwilę miałam wrażenie, że widzi więcej, niż powinna.
– Wyglądasz na zmęczoną – powiedziała spokojnie, stwierdzając oczywistość, którą tak bardzo starałam się ukryć.
– Nie spałam – odparłam, starając się brzmieć naturalnie.
Uśmiechnęła się lekko, jakby doceniając szczerość. Zdjęła plecak i podeszła do stolika. Poruszała się z pewnością siebie, która sprawiała, że każda czynność wyglądała jak rytuał.
– Udało się? – zapytała, siadając w fotelu.
Skinęłam głową, czując jednocześnie, jak żołądek podjeżdża mi do gardła. Przesunęłam w jej kierunku szkice. Wszystkie były wariacjami na temat wzoru, który wybrała przy pierwszym spotkaniu, różniły się proporcjami, dynamiką linii. W centrum każdego znajdowała się mandala ze zdjęcia.
– Pracowałam nad tym całą noc – zaczęłam, podczas gdy Jagoda oglądała szkice. – Wydaje mi się, że odkryłam, jak go ożywić, ale to będziemy musiały przetestować później. Na razie chciałabym, żebyś wybrała wariant, który najbardziej ci odpowiada.
– Ten jest zbyt subtelny – powiedziała, odkładając jeden z rysunków. – Sugeruje słabość i niestabilność.
Zadrżałam. Odrzuciła projekt, z którym wiązałam największe nadzieje.
– Ten mi się podoba – powiedziała, biorąc do ręki szkic z mandalą w otoczeniu pnączy z drobnymi listkami – ale jest, wybacz, dość sztampowy.
Poczułam, jak pocą mi się ręce. Zostały dwa wzory, jeśli odrzuci wszystkie, będę musiała zaczynać od zera. Czas stanął w miejscu, siedziałam jak na szpilkach, podczas gdy Jagoda studiowała pozostałe szkice. Analizowała każdy detal, wodząc chyba nieświadomie, dłonią po własnym ciele, jakby próbowała je odrysować.
– Ten – powiedziała wreszcie, a ja mogłam sobie przypomnieć, jak się oddycha.
Zaraz jednak jęknęłam w duchu. Szkic, który ostatecznie wybrała, był rzeczywiście piękny i wyjątkowy. Wzór składał się z centralnej mandali, delikatnych pnączy i przenikających całość, luźnych spiral, układających się w subtelną siatkę, na której rozpięty był główny rysunek. Aby było „prościej”, wszystkie spirale zbiegały się między piersiami, tworząc punkt zawieszenia. Cieniowanie i sposób, w jaki przenikały się poszczególne linie sprawiał, że z technicznego punktu widzenia, ten wzór był prawdziwym koszmarem, a biorąc pod uwagę dodatkowe oczekiwania Jagody, to było jak kręcenie bączków na polu minowym.
– Tylko… – przerwała moje rozważania – … nie wiem, czy mandala się w nim nie gubi.
– Mogę ją nieco „wyciągnąć”, odrobinę grubszą kreską – odpowiedziałam – możemy też spróbować ją trochę powiększyć, ale to ryzykowne.
– Dlaczego?
– Jeśli za bardzo ją powiększymy, stanie się statyczna, ponadto popatrz – wzięłam szkicownik i na szybko narysowałam schemat kobiecego torsu.
Nachyliła się nad blatem, najwyraźniej nie chcąc uronić ani jednego ruchu mojej dłoni.
– Najlepszy efekt osiągniemy, jeśli mandala znajdzie się dokładnie w tym miejscu – narysowałam okrąg na środku schematu, tuż poniżej łuku piersi – a ideałem będzie, jeśli krzywizna mandali stanie się lustrzanym odbiciem krzywizny twojego biustu. Rozumiesz?
– Teraz tak. – odparła, prostując się. – Co dalej?
– Teraz musimy dopasować ten wzór do ciebie i sprawdzić, czy to, co wymyśliłam, zadziała – odparłam, w duchu zaciskając kciuki za samą siebie.
Jagoda bez słowa zdjęła bluzkę. Nie miała stanika jakby specjalnie na dzisiejszą okoliczność. Pamiętając jej pierwszą wizytę, nie odezwałam się, tylko sięgnęłam po kalkę. Pewnymi ruchami przeniosłam wzór, skalując go tak, by mandala znalazła się centralnie tuż poniżej łuku piersi, a pnącza i spirale spływały wzdłuż mostka, łącząc się z głównym motywem i dalej „obejmując” biust od spodu. Wzór był naprawdę wyjątkowy.
– Stań prosto – poprosiłam. Ramiona w dół, weź spokojny oddech.
Przyłożyłam kalkę do ciała. Czułam pod palcami ciepło i sprężystość skóry. Przesunęłam dłonią po linii mostka, krzywiźnie piersi, tam, gdzie wzór po nich przechodził. W życiu nie byłam tak uważna i skupiona, lecz wiedziałam, że żadna kreska nie ma prawa przesunąć się nawet o milimetr.
– Oddychaj – szepnęłam, chyba bardziej do siebie, niż do Jagody.
Krok po kroku, kawałek po kawałku przenosiłam rysunek. Jej ciepły oddech owiewał mi ucho, mięśnie wibrowały lekko pod palcami, jakby nieświadomie odpowiadając na mój dotyk. Czułam się coraz dziwniej. Jakbym wkraczała na nieznany, zakazany ląd.
Gdy skończyłam i odkleiłam papier, spojrzałam uważnie na efekt. Od razu widziałam, że kilka końcówek linii nie trafiło tam, gdzie powinno, ale też wiedziałam już, jak to poprawić. Mimo to efekt na jej pięknym, kształtnym ciele przerósł moje najśmielsze oczekiwania.
– Zobacz – powiedziałam cicho, wskazując lustro.
Jagoda odwróciła się i zaczęła przeglądać. Milcząc, ustawiała się pod różnymi kątami, zmieniała pozycje, uważnie przyglądając się zachowaniu wzoru. Dłońmi delikatnie muskała linie, jakby badała je dotykiem.
– I? – zapytałam, czując ucisk w przełyku.
Przez chwilę milczała, wciąż spoglądając w lustro.
– Jest mną – szepnęła w końcu, nie odwracając wzroku.
Poczułam, jak serce wali mi w piersi. Miałam świadomość, że to dopiero połowa drogi, ale najtrudniejszy etap miałyśmy za sobą.
Jeszcze przez chwilę przyglądała się odbiciu w lustrze, wyraźnie zafascynowana efektem.
– Więc? – zapytała spokojnie, odwracając się w moją stronę i sięgając po bluzkę.
– Mamy to – powiedziałam ze słyszalną ulgą w głosie, zapominając o profesjonalizmie. – Przygotuję jeszcze ostateczną wersję do odbicia, na dziś kończymy.
– Dlaczego? – w jej głosie zabrzmiało rozczarowanie.
– To duży projekt, czasochłonny i wymagający precyzji. Nie chcę do niego podchodzić na zmęczeniu – zaczęłam wyjaśniać. – Ponadto miejsce. Okolice piersi są bardzo wrażliwe, prawdopodobnie konieczne będą przerwy.
– Więc kiedy? – zaskoczyło mnie, że aż tak jej się spieszy.
– Może jutro? – zaproponowałam. – Miałybyśmy cały dzień.
– A od kiedy pracujesz w soboty? – nie spodziewałam się, że zna godziny otwarcia Sahiru.
– Przy wyjątkowych projektach, gdy chcę się skupić, umawiam się na soboty.
– Okej. O której?
– Dziewiąta może być?
– Może lepiej dziesiąta? – odparła.
– Dlaczego? – zapytałam, nie mogąc ukryć zaskoczenia. Wydawało mi się, że wolałaby, żebyśmy siedziały w zakładzie do późna, ale zrobiły to dzisiaj.
– Bo chcę, żebyś była wyspana – powiedziała z lekkim uśmiechem.
– W porządku, o dziesiątej – odpowiedziałam, również się uśmiechając.
– To do jutra. – Po tych słowach złapała plecak i wyszła.
Dzwonek nad drzwiami zabrzmiał inaczej, jakby wyczuwał wyjątkowość tego dnia. Jagoda weszła pewna siebie, spokojna. Jeansy – dzwony, luźna bluzka, torba zamiast plecaka – pomyślała o wszystkim.
– Witaj – uśmiechnęłam się. – Gotowa?
– Bardziej nie będę – odwzajemniła uśmiech. – A ty?
– Wszystko gotowe, ja też. – starałam się brzmieć chłodno i profesjonalnie, choć czułam narastające napięcie.
Skinęła głową – prosty, naturalny gest, a jednocześnie nasycony emocjami. Pokazujący jak ważne jest dla niej to, co robimy.
– Zapraszam – wskazałam przestrzeń za kotarą.
W roboczej części Sahiru panowała cisza, wzmocniona zapachem środka dezynfekcyjnego. Nie włączałam muzyki. Nie chciałam, by cokolwiek mogło mnie rozpraszać.
Jagoda zdjęła bluzkę i odwiesiła na wieszak. Nie miała stanika. Jej ruchy były wyważone, pozbawione pośpiechu, jakby rozbieranie się było częścią naturalnego porządku dnia, a nie przygotowaniem do zabiegu. Znów odniosłam wrażenie, że czas owija się wokół niej, niczym wokół punktu ciążenia. Stanęła przede mną wyprostowana, bez cienia skrępowania.
Założyłam rękawiczki i wyjęłam jednorazówkę z blistra.
– Po co to? – zapytała ze zdziwieniem Jagoda na widok golarki.
– Ciało nigdy nie jest idealnie gładkie – zaczęłam wyjaśniać. – To może być niewidoczny puszek, ale jeśli go nie usunę przed tatuowaniem, będzie powodował problemy. Gdyby zaś igła wcisnęła go pod skórę, może dojść do zakażenia.
– Nigdy w życiu nie goliłam cycków – zaśmiała się. W tym śmiechu dało się słyszeć cień napięcia, coś jak niewypowiedziane: „Więc to się dzieje, naprawdę”.
Wprawnymi ruchami przejechałam maszynką po obszarze, na którym miał znaleźć się wzór. Faktycznie tylko pro forma – jej skóra sprawiała wrażenie porcelanowo gładkiej. Dalej poszło szybko: zdezynfekowałam i nałożyłam żel transferowy. Kalka leżała przygotowana zawczasu na blacie, nacięta odpowiednio, żeby dopasowała się do ciała.
– Stań prosto, rozluźnij się – poprosiłam.
Bez słowa wykonała polecenie. Unosząc na chwilę głowę, napotkałam jej czujne spojrzenie. Przyłożyłam papier do ciała. Dociskałam wzór palcami od górnej krawędzi mostka, między piersiami, aż po żebra i boki. Mimo rękawiczek i transferówki czułam pod palcami ciepło skóry. Każdy ruch wymagał maksymalnego skupienia, nie mogłam pozwolić, aby szablon drgnął, choć o milimetr. To mogło zniszczyć cały efekt.
– Oddychaj – przypomniałam, bardziej sobie niż jej.
Powoli, ostrożnie przyklejałam kolejne części wzoru, kawałek po kawałku, linia po linii. Trwało to dłużej niż kiedykolwiek wcześniej. Przynajmniej tak mi się wydawało. Gdy skończyłam, odsunęłam się z westchnieniem ulgi.
– Nie zdejmujesz? – kolejne pytanie.
– Poprzednio robiłyśmy tylko przymiarki – odparłam. – Wzór nie musiał się utrwalić, teraz nie może się rozmazywać podczas tatuowania.
– Ale sprawdzimy jeszcze… zanim zaczniesz? – pierwsza rysa, zawahanie.
– Oczywiście – uspokoiłam ją, zerkając jednocześnie na stoper. – Okej. Można odklejać.
Równie spokojnymi i delikatnymi ruchami zaczęłam usuwać kalkę. Gdy odsłoniłam całość, przyjrzałam się uważnie – obraz odbił się czysto i precyzyjnie. Wszystkie linie i łączenia były ostro zarysowane.
– Porusz się – poprosiłam.
Podczas gdy Jagoda wykonywała moje polecenie, obserwowałam zachowanie wzoru, w szczególności tych kilku linii, z których nie byłam zadowolona ostatnio. Wszystko grało idealnie. Patrząc na nią, uzmysłowiłam sobie coś jeszcze. Każdy jej ruch miał w sobie zmysłowość intymnego tańca.
– Moim zdaniem, wygląda świetnie – odezwałam się w końcu. – Ale oceń sama.
Odwróciła się bez słowa. Przez chwilę milczała, wpatrując się w swoje odbicie. W końcu skinęła lekko głową.
– Tak – odparła spokojnie. – Możemy zaczynać.
– Musisz wiedzieć, że – zaczęłam, wskazując leżankę – mostek i żebra to obszar ciała, gdzie skóra jest wyjątkowo delikatna, o wrażliwości piersi chyba nie muszę ci mówić. Będzie bolało.
Skinęła tylko głową, jakbym powiedziała coś oczywistego.
– Ważne, żebyś cały czas przynajmniej starała się być rozluźniona i oddychała w miarę równomiernie i spokojnie – mówiłam dalej. – To pomoże ci wytrzymać, a mi ułatwi pracę. Nie napinaj mięśni, nie próbuj w żaden sposób pomagać. Jeśli poczujesz, że potrzebujesz przerwy, powiedz. Od razu. Nie zaciskaj zębów, nie staraj się wytrzymać za wszelką cenę, bo to się nie uda.
– Jasne – odpowiedziała krótko.
– Jeszcze jedno – pochyliłam się, patrząc wprost w zielone oczy. – To będzie długa sesja. Możemy ją jednak podzielić. Dzisiaj zrobić kontur, a detal i cieniowanie odłożyć na później. Tak czasem robimy, więc jeśli uznasz, że nie dajesz rady, nic złego się nie stanie. Kontur jednak musimy zrobić za jednym podejściem.
– Rozumiem – odparła, ostatecznie układając się na leżance.
Wzięłam głęboki oddech, jeszcze przez chwilę zastanawiałam się nad wyborem maszynki, w końcu sięgnęłam po nowość – pena, sprzęt, który kształtem przypominał gruby marker i był prawdziwą rewelacją, jeśli chodzi o ergonomię i wagę, a ponadto był wyjątkowo cichy. Położyłam rękę na jej mostku, delikatnie naciągając skórę, pod palcami czułam ciepło, rytm oddechu, napięcie ciała.
– Zaczynamy? – zapytałam.
– Działaj – odparła krótko.
Włączyłam urządzenie, ciche brzęczenie wypełniło przestrzeń. Nabrałam tuszu i dotknęłam gładkiej skóry. Pierwsze nakłucia, pierwsze linie – zaczęłam kontur. Jagoda drgnęła minimalnie, ale jej oddech pozostał równy.
– Początek jest najgorszy – powiedziałam spokojnie, nie przerywając. – Potem ciało zacznie się przyzwyczajać. Oddychaj.
Nabierając kolejną porcję tuszu, zerknęłam na nią. Miała zamknięte oczy, ale na jej twarzy nie było napięcia. Powoli, świadomie wciągała powietrze i wypuszczała je nosem. Miałam wrażenie, że próbuje zsynchronizować oddech z pracą igieł i moim ruchem.
Jednostajny, hipnotyczny dźwięk pena wypełniał przestrzeń. Pierwsze linie pokryły jedwabiście gładką skórę – czyste, równe. Pracowałam powoli, mając wrażenie, że każdy milimetr to nie tylko kolejny fragment tatuażu, ale również coraz szerzej uchylone drzwi. Drzwi do niej. Jagoda oddychała spokojnie, równo. Zamknięte oczy, rozchylone wargi. Nie walczyła z bólem, nie zaciskała pięści. Przyjmowała go, pozwalając swobodnie przepływać.
Prowadziłam igły wzdłuż mostka, potem po łuku żeber. Pod palcami – ciepłem reagujące ciało. Kiedy przesuwałam dłoń, by napiąć skórę, mięśnie drgały lekko w odpowiedzi na mój dotyk.
Czas rozciągał się i zanikał. Nie było już sekund ani minut. Tylko dźwięk maszynki, jej i mój oddech. Zorientowałam się, że oddycham tak samo, jak ona, powoli, równo, spokojnie, dzieląc z nią rytm. Tuszem pokrywałam kolejne linie, czarne ścieżki, powoli układające się w mandalę. Widziałam, jak wzór stapiał się z ciałem. Powoli ożywał. Piękno tworzenia w najczystszej postaci.
Jagoda drgnęła, gdy igły dotknęły krawędzi piersi. Otworzyła oczy, spojrzała na mnie, lecz nie powiedziała ani słowa. W tym spojrzeniu nie było skargi czy pretensji, jedynie determinacja. Skinęłam głową.
– Dociągnę tylko tę linię – sama nie wiem, czemu mówiłam szeptem. – I zrobimy przerwę.
Bojąc się ruszyć, potwierdziła mrugnięciem.
Odłożyłam urządzenie na stojak. Przetarłam gotowe już fragmenty tatuażu, zbierając drobinki tuszu i krwi. Przez chwilę przyglądałam się krytycznie swojej pracy – jak na razie wszystko wyglądało świetnie.
Jagoda nabrała głęboko powietrza, oddychając z wyraźną ulgą.
– Chcesz wody? – zapytałam, znów szeptem.
– Nie, dziękuję – odparła cicho. – Mogę na chwilę usiąść?
– Jasne. Leżąc tak nieruchomo, można ścierpnąć.
– Dokładnie – odpowiedziała, siadając z wyraźną ulgą.
– Dajesz radę? – zapytałam, przyglądając się jej twarzy.
– Boli bardziej, niż się spodziewałam – tym razem to ona zaczęła szeptać – ale do wytrzymania.
– Rzadko to robię, ale jeśli chcesz, mogę znieczulić najwrażliwsze miejsca maścią.
– Nie. Chcę to czuć.
Spojrzałam na nią, zaskoczona. W zielonych oczach dostrzegłam jedynie determinację i niezachwiane przekonanie.
– To co? Działamy dalej?
– Jasne – odparła, kładąc się na leżance.
Jeszcze raz przetarłam skórę, zbierając kolejne drobinki krwi. Maszynka zabrzęczała. Pochyliłam się znów nad jej ciałem – magicznym, niemal mistycznym płótnem.
Im dłużej pracowałam, tym bardziej czułam, że to nie jest zwykła sesja. Wzór wtapiał się w niemal magiczny sposób, stając się nie tyle ozdobą, ile integralną częścią ciała, jakby był tam od zawsze, czekając, aż ktoś go odsłoni. Stałam się częścią tego procesu. Coraz trudniej było mi odróżnić, gdzie kończy się moja praca, a zaczyna jej ciało. Ból i piękno, oddech i tusz – wszystko zlało się w jedno… nabożeństwo.
Zatraciłam się. Dźwięk maszynki, zapach tuszu zmieszany z jej delikatną wonią, powstające pod moją dłonią kolejne linie. Czasoprzestrzeń kipiała intymną magią tworzenia. Czułam się niczym wybranka bogów. Punkt po punkcie, kreska po kresce, niemal w ekstatycznym uniesieniu oddawałam jej cały swój talent. Siebie. Sztuka w najczystszej postaci.
Kończąc ostatnią spiralę, niemal żałowałam, że to już. Wzór został domknięty. Oczywiście to nie był jeszcze koniec pracy, ale ten wyjątkowy etap był już za nami. Przeminął. Wyłączyłam narzędzie i wyprostowałam się, uważnie przyglądając temu, co powstało. Przetarłam delikatnie gorące, rozgrzane ciało po raz kolejny.
– Kontur mamy – powiedziałam, odkładając narzędzia. – Możemy zrobić przerwę albo zakończyć na dziś, a detal i cieniowanie zrobić podczas następnej sesji.
Jagoda otworzyła oczy. Przez chwilę milczała, oddychając głęboko. Pot perlił się na jej czole. Dopiero teraz dostrzegłam, jak wielkiego wysiłku wymagało od niej powstrzymanie naturalnego odruchu ucieczki przed bólem.
– Nie będziemy nic przekładać – odparła cicho, lecz z determinacją. – Nie wyjdę stąd… niedokończona.
Niespodziewanie poczułam ucisk w okolicach serca. Z jednej strony spodziewałam się po niej takiej odpowiedzi, z drugiej jednak nie potrafiłam przejść obojętnie nad jej determinacją i – może to zabrzmi dziwnie – poświęceniem dla samej siebie.
– W porządku – odpowiedziałam, starając się brzmieć profesjonalnie. – Musisz jednak wiedzieć, że teraz będzie trudniej. Tworzenie detali, cieniowanie – to wymaga dłuższej pracy nad każdym miejscem, nie tylko przeciągnięcia maszynką, jak przy konturowaniu.
– Wytrzymam – powiedziała spokojnie, lecz z niezachwianą pewnością siebie. – Po prostu rób swoje.
– Okej, ale i tak zrobimy chwilę przerwy. Muszę zmienić igły i ustawienia.
Jagoda nie ruszyła się z miejsca. Z uwagą przyglądała się temu, co robię. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zmienić sprzętu, ale doszłam do wniosku, że pen będzie jednak najwygodniejszym narzędziem, zwiększyłam tylko skok i wymieniłam igły.
– Możemy zaczynać – powiedziałam w końcu.
– Działaj – odpowiedziała krótko.
Ponownie włączyłam maszynkę. Dźwięk wydał się inny, ostrzejszy, bardziej natarczywy. Nabierałam tuszu i wchodziłam coraz głębiej w strukturę rysunku. Detale wymagały nie tylko precyzji, ale i odwagi – mojej i Jagody.
Skóra drżała pod moimi palcami, gdy naciągałam ją, żeby osiągnąć jak najlepszy efekt. Pen pracował na najwyższych obrotach, by tworzyć jak najpłynniejsze przejścia. Każdy, nawet minimalny ruch, wydawał się głębszy, bardziej intymny – jakbym ozdabiała nie tylko jej ciało, ale samą jej istotę.
Leżała nieruchomo, z zaciśniętymi powiekami. Oddychała ciężej, nierówno, co czyniło wyzwanie jeszcze trudniejszym. Gdy igły uderzyły po raz pierwszy w jej pierś, zadrżała, spięła się, jakby chciała przerwać, lecz zaraz znów się rozluźniła. Jej samokontrola była godna podziwu. Była niczym wojowniczka. Antyczna amazonka, akceptująca ból w imię czegoś większego, ważniejszego.
Cieniowałam fragment po fragmencie, drobnymi, płynnymi ruchami. Wzór nabierał głębi, zdawał się wypełniać, zmieniać. To, co czułam, dawno przekroczyło granice koncentracji i uważności, stało się doświadczeniem niemal mistycznym. Transem, w którym pogrążałam się coraz głębiej i wiedziałam, że Jagoda pogrąża się w nim, razem ze mną.
Zamarłam. Uniosłam maszynkę. Czyżbym popełniła błąd? Ten cień wydał się inny, nie na miejscu. Jak to możliwe? Odchyliłam głowę, czując zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Jagoda, niczego nie świadoma, wykorzystała tę przerwę do głębszego oddechu. Nagle, gdy tylko jej pierś się uniosła, wszystko znalazło się na swoim miejscu. Idealnie tak, jak być powinno. Choć świadomie nigdy nie położyłabym cienia w taki sposób. Zamrugałam, zaskoczona.
– Coś się stało? – zapytała, zaniepokojona przerwą Jagoda.
– N… nie – odparłam, siląc się na spokój. – Wszystko w porządku.
Jeszcze raz zerknęłam na całość. Na cień. Całkowicie niezgodny ze sztuką – doskonale wypełniający ten fragment wzoru. Wróciłam do pracy.
Napięcie było niemal namacalne. Znów, podświadomie, odnalazłyśmy wspólny rytm. Jej ciało pod moimi dłońmi, pod torturą igieł, drżało, napinało się i znów rozluźniało, jak w tańcu. Ból, oddech, tusz, dotyk – wszystko zlewało się w jedną nierozerwalną całość. Przestałam czuć się twórcą, artystką. Stałam się narzędziem. Pomagałam jej odszukać coś w niej samej, choć nie rozumiałam, co chce znaleźć.
Detal po detalu, tworzyłam portal, którego przeznaczenie było dla mnie tajemnicą. Nie wiedziałam już, czy ozdabiam jej ciało, czy może rzeźbię Jagodę na nowo. Całkowicie pochłonięta wyłaniającym się obrazem, zapomniałam o sobie. Byłam wibrującą igłą, tańczącą po skórze w brutalnej pieszczocie.
Ostatnie cienie, detale. Ostatnie muśnięcia igły – tak, by zostawić jedynie sugestię tuszu. Koniec. Wyłączyłam maszynkę. Cisza, która zapadła, pulsowała niczym echo krzyku. Patrzyłam na tatuaż, nie mogąc uwierzyć, że to moje dzieło. Mandala patrzyła na mnie.
– Koniec – zdołałam wyszeptać.
Jagoda leżała bez ruchu, wciąż spięta, jakby jej ciało nie przyjmowało jeszcze do wiadomości, że już po wszystkim. Potem powoli zaczęła się rozluźniać. Rysy twarzy złagodniały, ramiona opadły, rozprostowała palce, zwalniając niewidzialny uścisk, piersi uniosły się wyraźnie w dłuższym i głębszym oddechu. Patrzyłam na nią, nie mogąc oderwać oczu. Tak wygląda kobieta, tak wyglądam ja – w tej najintymniejszej z chwil, gdy skrajna intensywność i napięcie nagle zostają zastąpione rozlewającym się po ciele uczuciem błogiej ulgi. Gdy jesteśmy całkowicie w sobie i ze sobą, bezbronne, wyczerpane, szczęśliwe.
Poczułam ciepło na policzkach. Nie wiedziałam, czy to ze zmęczenia, czy emocji. Otarłam krople potu z czoła. Tatuaż przestał być zbiorem konturów i cieni, zwykłym rysunkiem, czy ozdobą. Stał się jednością z jej ciałem i duchem.
W końcu podniosła się powoli i bez słowa poszła w kierunku lustra. Zachwiała się lekko, obolała i zmęczona. Ruszyłam za nią. Dopiero gdy wstałam, sama poczułam również, jak wiele kosztowała mnie ta sesja. Bluzka lepiła się do spoconego ciała, plecy zaprotestowały ostrym ukłuciem, gdy się wyprostowałam.
Jagoda stanęła przed lustrem, skóra na jej torsie i piersiach była podpuchnięta, zaczerwieniona, tatuaż wciąż oddawał drobinki tuszu i krwi. Narastający obrzęk zniekształcał wzór, nadając mu surowy wygląd, odbierając lekkość, o którą tak walczyłyśmy. W zielonych oczach dostrzegłam cień rozczarowania zmieszanego z niepokojem.
– Spokojnie – odezwałam się cicho, stając obok niej. – Prawdziwy efekt zobaczysz, gdy skóra się wygoi. Ja już to widzę. Będzie dobrze.
Kiwnęła tylko głową, wciąż nie spuszczając wzroku ze swego odbicia.
– Muszę go opatrzyć – przerwałam ciszę. – Połóż się jeszcze na chwilę.
Wciąż bez słowa położyła się na leżance. Po raz ostatni przetarłam tatuaż środkiem dezynfekującym i nałożyłam second skin. Gdy skończyłam, Jagoda wstała i zaczęła się ubierać. Sięgnęłam po przygotowaną jeszcze rano papierową torbę.
– Opatrunek zdejmij za kilka godzin, najpóźniej wieczorem – odezwałam się, podając jej pakunek. – W torbie masz żel do mycia i krem. Myj tatuaż ciepłą wodą kilka razy dziennie i po każdym myciu nawilżaj. Szybciej się wygoi.
– Dziękuję – pierwsze słowo, jakie wypowiedziała, odkąd skończyłyśmy.
– Jeszcze jedno. Na razie zapomnij o głębokich dekoltach i strojach kąpielowych. Chroń go przed słońcem – dodałam.
– Jak długo?
– Minimum dwa tygodnie – odparłam. – Gdyby zaczęło mocno piec, swędzieć lub się paprać, natychmiast do mnie przyjdź.
– A jeśli będzie okej?
– Przyjdź za dwa tygodnie, w piątek. Zobaczymy, jak będzie wyglądał.
– Mam ci dziś zapłacić? – zapytała jeszcze, sięgając po torebkę.
– Rozliczymy się, dopiero gdy skończymy. Gdy będziesz naprawdę zadowolona. – Sama nie wiem, czemu się tak zachowałam, zawsze brałam pieniądze po wykonaniu tatuażu.
– Zatem do zobaczenia – rzuciła jeszcze i wyszła.
Drzwi zamknęły się cicho. W Sahirze zapanowała cisza – gęsta i nienaturalna. Usiadłam w fotelu, czując, jak z każdą sekundą opada ze mnie napięcie. Czekało mnie jeszcze sprzątanie, ale najpierw musiałam odpocząć. Żadna dziara nie kosztowała mnie jeszcze tak wiele – fizycznie i emocjonalnie. Cisza brzmiała jak ulga.
Przez kolejne dni niemal spodziewałam się telefonu lub wizyty. Gdzieś podskórnie czułam, że wszystko poszło zbyt idealnie, że coś się musi spieprzyć. Nic takiego jednak nie nastąpiło, w końcu nadszedł TEN dzień. Przyznaję, od rana chodziłam nakręcona jak dziecko przed gwiazdką. Celowo nie umawiałam nikogo – wiedziałam, że do wizyty Jagody będę zbyt rozkojarzona, żeby zrobić coś sensownego.
Dzwonek nad drzwiami wyrwał mnie z zamyślenia. Uniosłam głowę znad bezmyślnych bazgrołów. Jagoda weszła z tą samą naturalną gracją i pewnością siebie, która sprawiała, że odnosiło się wrażenie, jakby czas i przestrzeń owijały się wokół niej.
– Cześć – uśmiechnęła się lekko, zwyczajnie. Jakbyśmy widziały się wczoraj.
– Witaj – odpowiedziałam, starając się brzmieć neutralnie i profesjonalnie, choć we mnie wszystko niemal kipiało. – Jak się czujesz?
– Teraz już jest ok – odparła, kładąc torbę na fotelu. – Ale pierwszych kilka dni to był koszmar.
– Uprzedzałam, że w tym miejscu będzie boleć.
– Tak, ale nie spodziewałam się, że po będzie gorzej niż w trakcie.
– Rozumiem, ale teraz już w porządku? – wolałam się upewnić. – Żadnych dolegliwości?
– Sama zobacz – zanim zdążyłam się odezwać, sięgnęła do guzików bluzki.
– Poczekaj! – krzyknęłam, gdy rozpięła pierwsze guziki. – Chodź za kotarę.
Zniecierpliwiona przewróciła oczami, kompletnie ignorując przejrzystość witryny, ale grzecznie udała się za mną do pracowni. Tam znów zaczęła rozpinać bluzkę. W jej ruchach nie było nic z kokieterii czy jakichkolwiek podtekstów – jedynie naturalna swoboda, a jednak powietrze zdawało się pulsować napięciem. Nie fizycznym, raczej emocjonalnym, jak przy odkrywaniu czegoś ważnego.
– Nie mogłam się doczekać, aż to zobaczysz. – powiedziała nagle cicho, jakby ta wizyta była jednak czymś więcej niż zwykłą kontrolą, czymś bardziej osobistym.
Byłam w stanie zareagować jedynie skinieniem. Nie spuszczałam z niej wzroku, choć starałam się zachować pozory spokoju. Przez te parę lat niejedno już widziałam, ale teraz było inaczej. To nie była anonimowa klientka, a to, co nosiła na ciele, nie było zwykłą dziarą.
Bluzka zsunęła się z ramion, materiał zatrzymał się w zgięciu łokcia. Jasna, gładka skóra – żadnych skaz, strupków, jedynie świeża, dobrze nawilżona i odżywiona tkanka – Jagoda musiała naprawdę skrupulatnie przestrzegać instrukcji – i tatuaż.
Zamarłam.
Nie tylko mandala. Cały wzór żył. Reagował na najdrobniejszy ruch, na każdy oddech. Nie rozjeżdżał się, nie zniekształcał. Pulsował, tańczył wraz z ciałem, miękko, naturalnie. Cienie, które wydawały mi się zbyt ostre, teraz płynnie przechodziły w jasność, linie zdawały się tętnić własną witalnością. Widząc moją minę, Jagoda poruszyła ramionami. Rysunek zareagował. Zamigotał, zmienił się, jednocześnie wciąż pozostając tym samym.
– Nie wierzyłam – szepnęła, wciąż obserwując moją reakcję.
– W co? – zapytałam, wyrwana z transu.
– Po sesji… gdy powiedziałaś, że prawdziwy efekt zobaczę, gdy się wygoi… nie wierzyłam… – niespodziewanie spuściła wzrok, jakby zawstydzona. – Byłam załamana tym, co zobaczyłam.
– A teraz?
– Teraz… jestem kompletna – odparła, patrząc mi prosto w oczy.
Przez moment miałam wrażenie, że czas naprawdę się zatrzymał. Wszystko, co było wcześniej – wysiłek, zmęczenie, ból – ten efekt był tego wart.
Zrobiła krok w stronę lustra. Obserwowałam, jak pochyla się lekko, obraca. Skóra gładka, napięta, błyszcząca w świetle. Wzór poruszał się razem z nią ani na moment nie tracąc ostrości. Tańczył, obejmował… pieścił. Niczym dłonie kochanka muskające skórę z czułością i zachwytem. To było głupie, niewłaściwe, a jednak nie mogłam uciec od tego skojarzenia. Poczułam, jak robi mi się dziwnie ciepło.
Jagoda znów się poruszyła, a wzór razem z nią. Na moment nasze spojrzenia spotkały się w lustrze.
– Naprawdę… żyje. – wyszeptałam cicho do siebie.
– Koniec przedstawienia – rzuciła nagle ostrzejszym tonem, zarzucając bluzkę na ramiona. – Jestem zadowolona, nawet bardzo, więc czas się rozliczyć.
Byłam w stanie zareagować jedynie skinieniem głowy. Gwałtowna zmiana jej tonu kompletnie mnie zaskoczyła. Przez chwilę zastanawiałam się, czy za tak wyczerpującą pracę nie powinnam wziąć więcej niż zwykle, ale dałam sobie spokój. Ruszyłam do „klubowej” części salonu, po drodze rzucając kwotę zgodną z wcześniejszymi uzgodnieniami.
– Jeszcze jedno – odezwałam się, gdy dziewczyna sięgała po portfel. – W dalszym ciągu nawilżaj tatuaż i obchodź się z nim ostrożnie, unikaj słońca i gorących kąpieli. Pełne wygojenie zajmuje zwykle znacznie dłużej niż dwa tygodnie.
– Ile to może potrwać? – zapytała znów tym samym pewnym siebie, a zarazem spokojnym, niemal ciepłym tonem.
– Jeszcze co najmniej dwa, trzy tygodnie – odparłam, zgodnie z własnym doświadczeniem.
– Okej. Tyle chyba wytrzymam – podała mi odliczoną kwotę. – Proszę.
– Pamiętaj, gdyby zaczęło się dziać coś niepokojącego, natychmiast daj mi znać – miałam wrażenie, że próbuję na siłę przedłużyć jej obecność.
– Będę pamiętać – rzuciła, będąc już przy wyjściu.
Drzwi zamknęły się cicho. Nawet dzwonek zadźwięczał jakby z żalem.
Przez dłuższą chwilę stałam w miejscu, nie bardzo mogąc wrócić do rzeczywistości. W końcu usiadłam w jednym z foteli. Przed oczami wciąż widziałam tatuaż – pulsujący, rozedrgany, żywy, niezwykły. Na warsztatach, kursach, pokazach widziałam już wiele „żywych” tatuaży, ale żaden nie tworzył tak doskonałej symbiozy z ciałem. Czyżbym stworzyła coś lepszego? Ja? Przecież nie jestem Corbinem czy Zaychikiem. Gdzie mi tam do nich.
Ale to, co stworzyłam… co stworzyłyśmy…
Nie ma rzeczy niemożliwych…
Epilog
Cisza. Niemal jak w kaplicy. Są jak zaczarowani – Lenka, Marta, Michał, Robert, nawet zwykle rozgadana Zośka. Patrzą na mnie, jakby widzieli mnie pierwszy raz. Jakby bali się odezwać.
– Ej! Żyjecie? – rzucam lekkim tonem.
Mrugają zaskoczeni niczym wybudzeni ze snu. Przecież nigdy nie byłam dobrą gawędziarką. Co ich tak oczarowało?
– Spotkałaś ją jeszcze kiedyś? – pyta w końcu, nieśmiało, Marta.
– Nie. Każda z nas poszła swoją drogą – odpowiadam z uśmiechem. – Ale w jakiś sposób została ze mną już na zawsze.
– Chciałabym przeżyć coś takiego – odzywa się niespodziewanie Lenka.
– Życzę ci tego – mówię, patrząc jej w oczy. – Wam wszystkim życzę, byście spotkali swoją Jagodę i nie wystraszyli się wyzwania.
Jak Ci się podobało?