Droga do... siebie
10 czerwca 2025
2 godz 7 min
Poniższy tekst znajduje się w poczekalni!
Ps.
Jakakolwiek konstruktywna krytyka i wytykanie niedoróbek mile widziane.
Rozdział I
„Odpowiedzi na większość najważniejszych pytań nosimy w sobie”. — Rainer Maria Rilke
Stary Autosan sapiąc z trudem, pokonywał wzniesienie. W kabinie została tylko ona i kierowca. Ostatni pasażerowie wysiedli na poprzednim przystanku, tam, gdzie kończył się asfalt. Zmęczony pojazd powoli wspinał się po szutrowej drodze. Jeszcze jeden zakręt – i koniec trasy. Przy drodze stał zardzewiały słupek z ledwo widocznym znakiem.
Złapała plecak i skinęła głową wyraźnie zdziwionemu kierowcy. Drzwi zatrzasnęły się z głuchym trzaskiem. Powitał ją jazgot podwórkowych burków z pobliskiego gospodarstwa. Założyła plecak, spojrzała wokół. Daleko za nią zostało rodzinne miasto, codzienne troski, problemy, brutalna konieczność wpasowania się w sztuczną skórę wymagań i oczekiwań. Także Andrzej… Bliski, lecz z każdym dniem coraz bardziej odległy, gdy jego pieszczoty i starania budziły jedynie rosnące wątpliwości i frustrację. Przed nią rozpościerały się Bieszczady.
Ruszyła w stronę majaczącego w oddali bukowego lasu. Według mapy miała przed sobą trzy–cztery godziny drogi do schroniska. Wczesnopopołudniowe słońce grzało mocno, a niebo było bezchmurne. Powietrze zdawało się nieruchome, jakby świat wstrzymał oddech. Zabudowania szybko zniknęły za jej plecami, ujadanie psów ucichło. Szła powoli, mijając niewielkie poletka, łąki pachnące sianem – ostatnie ślady człowieka.
Zatrzymała się na skraju lasu. Usiadła na kamieniu, zdjęła buty, pozwalając rozgrzanej trawie pieścić stopy. Woda z butelki była letnia, ale orzeźwiająca. Wyjęła z plecaka zaczytany egzemplarz Mistyków i Narkomanów. Przerzucała kartki, szukając zaznaczonego fragmentu – oto on. Szaman wędrujący przez las z Kazanem, i to zdanie, które wyryło się w jej sercu głębiej niż cokolwiek innego: „Bieszczady to nie góry, to stan umysłu. Wolność”. Zapatrzyła się przed siebie, wsłuchując w ciszę, w której każdy szelest liści i śpiew ptaków zdawały się hałasem. Odłożyła książkę. Wyjęła gruby zeszyt i długopis. Przerzuciła notatki – pytania bez odpowiedzi, fragmenty wierszy, cytaty z Mistyków. Odnalazła pustą stronę.
Cisza, taka piękna cisza. Śladami Szamana. Tęsknota za czymś, co pachnie trawą, deszczem i prawdą. Szczególnie prawdą. Kim jestem?
Niechętnie wciągnęła buty. Ruszyła przez las, ledwie widoczną ścieżką wzdłuż potoku. Z pewnym niepokojem wypatrywała zatartych symboli szlaku. Cień drzew przyniósł przyjemny chłód, a wraz z wejściem do lasu poczuła, jakby zostawiała za sobą coś w słońcu. Nie coś namacalnego – raczej ciężar bycia taką, jakiej od niej oczekiwano.
Potok szemrał obok, czasem znikał wśród mchu i kamieni, by po chwili znów się ujawnić, przejrzysty i bystry. Jagoda szła wolno, ostrożnie stawiając stopy na nierównym podłożu. Korzenie wplatały się w ścieżkę jak nerwy ziemi. Liście pieszczotliwie muskały ramiona i głowę. Chłód lasu koił rozgrzaną skórę. Delikatny półmrok otaczał ją zapachem mchu, paproci i żywicy. Z każdym krokiem coraz bardziej świadomie odczuwała obecność drzew, coraz mocniej czuła się częścią tego ogromnego cudu – życia. Odkrywała swoje ciało, jakby poznawała je na nowo – mięśnie nóg napinające się przy każdym kroku, krople potu spływające wzdłuż kręgosłupa, łagodne dotknięcia paproci na łydkach.
Zatrzymała się przy potoku. Woda płynęła wartko, chłodna i kusząca. Zanurzyła w niej dłonie, sięgnęła dna. Kamienie ślizgały się pod palcami jak kości świata. Po raz pierwszy w życiu w pełni świadomie dotknęła czegoś, co żyje poza nią, lecz nie przeciwko niej. Uświadomiła sobie, że strumień obmywający jej ręce nawet nie zauważa jej istnienia. Pochyliła się i dotknęła czołem tafli wody. Oddychała głęboko, jakby chciała napić się tej chwili.
Szlak prowadził dalej, lekko w górę, aż w końcu drzewa rozstąpiły się, a Jagoda wyszła na rozległą łąkę. Przystanęła na skraju, mrużąc oczy. Słońce stało wysoko, a świat przed nią pulsował kolorami. Trawy kołysały się w lekkim wietrze jak zielone morze – różowe główki koniczyny, żółte plamy dziewanny, biel rumianku, brzęczenie pszczół, cykanie świerszczy – wszystko uderzyło w nią w jednej chwili, niemal krzycząc: „żyję!”. Szła powoli przez tę przestrzeń. Czuła lepkość potu, słońce rozgrzewające ramiona, ciężar plecaka, ale także nieznaną dotąd lekkość. Jakby świat przestał na nią naciskać, a zaczął unosić, pozwalał jej płynąć. Na moment zatrzymała się pośrodku łąki. Spojrzała w niebo, które wydawało się zwykłe, ale mniej obce. Dostrzegła kilka niewielkich obłoków przesuwających się powoli jakby na jej spotkanie. Zamknęła oczy, chłonąc całą sobą tę chwilę. A potem ruszyła dalej. Bez pośpiechu, przez zapach, przez światło, przez siebie. Ku ścianie lasu.
Las przerzedzał się stopniowo jakby niechętnie. Jagoda szła jeszcze przez cień, ale przed nią otwierała się już jasność – nie oślepiająca, lecz ciepła, miękka, jakby popołudniowe słońce odnalazło wreszcie umiar. Ostatnie liście dotknęły jej włosów. Jeszcze kilka kroków i las się kończył.
Zatrzymała się na granicy. W dole, w rozległym obniżeniu terenu, ujrzała gospodarstwo. Chata z bali i kamienia, z przysadzistym gankiem z jednej strony i wyraźnie współczesną dobudówką z tyłu. Wokół ganku powiewały tkaniny, suszone zioła, jakieś ozdoby – kolory wypłowiałe od słońca, ale wciąż obecne. Na środku podwórza stała studnia z żurawiem. Dalej – budynek gospodarczy, stodoła, zadaszony piec z kilkoma drewnianymi stołkami, powiewające na sznurze pranie, zawieszone na płocie garnki. Całości dopełniał ogromny dąb, rzucający przyjazny cień na część obejścia.
Przy studni krzątała się kobieta. Młoda? Dojrzała? Niełatwo było określić – jej ruchy nie zdradzały wieku. Nie zauważyła Jagody albo tylko udawała, że jej nie widzi, stojącej w miejscu, niemal zahipnotyzowanej, ale i spiętej. Coś w niej zadrżało – nie niepokój, raczej ostrożność, nawyk wyniesiony z miasta. Miejsce przyciągało spokojem i sielskością. Niepewnie zrobiła pierwszy krok, ale nogi same poniosły ją ku szeroko otwartej bramie.
Z ganku wyłoniła się druga kobieta, niosąc naręcze pachnącego prania. Uśmiechnęła się, widząc Jagodę, jakby ta była tu częstym gościem.
– Witaj. Długo już wędrujesz? – zapytała. Nie było w tym pytaniu ciekawości, wścibskości. Raczej akceptacja, jakby tym zapomnianym szlakiem wędrowały dziesiątki turystów.
– Kilka godzin. Wysiadłam z autobusu w Paszowej.
– Toż to kawał drogi. Nawet zielonym szlakiem, jeśli jeszcze ktoś nim wędruje. Chodź, odpoczniesz, napijesz się wody – powiedziała kobieta, wskazując dłonią na ganek, gestem spokojnym, miękkim, szczerym.
Jagoda podeszła wolno, jakby każdy krok trzeba było rozważyć. Nie zatrzymała się, ale posłuszna miejskim nawykom obserwowała czujnie. Kobiety zdawały się jej nie zauważać, zajęte swoimi sprawami. Jedynie ta z praniem podała jej kubek i spojrzała jej w oczy.
Woda była przyjemnie chłodna, czysta. Jagoda usiadła na stopniu ganku z plecakiem obok, kubkiem w dłoni i nagłą świadomością, że niczego więcej nie potrzebuje. Czuła, jak coś w niej mięknie, pozwala w końcu odetchnąć. Patrzyła na kobiety, na ich ruchy, gesty, uśmiechy – tak szczere, tak naturalne, tak prawdziwe. Słońce opadało coraz niżej. Cień domu sięgał niemal do studni. Siedząc na ganku, po raz pierwszy czuła, że nie musi się nigdzie spieszyć. Po prostu była.
Drzwi zaskrzypiały cicho. Dziewczyna odwróciła się i zobaczyła młodą kobietę o falujących, kasztanowych włosach, ubraną w lnianą sukienkę, z odsłoniętymi ramionami i delikatnie opinającą się na biodrach i talii. Jej oliwkową skórę zdobiła delikatna opalenizna, lekko zadarty nos, pełne, ciepłe usta i orzechowe oczy, które teraz patrzyły na nią uważnie i spokojnie.
– Witaj. Jestem Malina – przedstawiła się nieznajoma. – Może wejdziesz do środka?
– Jagoda – odpowiedziała dziewczyna, podnosząc się ze schodów.
Wchodząc do chaty, odruchowo zdjęła buty, natychmiast poczuła kojący chłód kamiennej posadzki. Wnętrze pachniało dymem, starym drewnem i chlebem. Od progu sprawiało wrażenie przestrzeni cichej i bezpiecznej.
Konstrukcja domu była prosta i zwarta. Centralnym punktem był duży piec chlebowy, do którego przylegała kuchnia i dwie izby mieszkalne. Przez otwarte drzwi dostrzegła w jednej z nich kolorowe, patchworkowe narzuty na łóżkach, masywny stół, kilka krzeseł i mnóstwo książek.
Prowadzona przez Malinę, weszła do kuchni. Oprócz pieca chlebowego znajdowała się tu stara, opalana drewnem kuchnia z żeliwnymi fajerkami. Ciężki stół z sosnowych desek stał przy oknie, otoczony różnorodnymi krzesłami. Ściany wypełniały półki ze słojami pełnymi przetworów, z powały zwisały pęki suszonych ziół, a w rogu, obok pieca, stało kilka worków, zapewne z mąką. Kobieta zakrzątnęła się przy kuchni i po chwili podała Jagodzie gliniany kubek z obitym rantem, wskazując miejsce przy stole. Herbata ziołowa była gorzkawa, intensywna, lecz orzeźwiająca.
– Przeproszę cię na chwilę – powiedziała, wychodząc z kuchni.
Jagoda usiadła przy stole, a jej wzrok błądził po pomieszczeniu. Osmalony czajnik na kuchni, firanka w oknie – czysta, choć z lekko postrzępionym brzegiem, poduszka zszyta dwoma kolorami nici, kieliszek z zatopioną w wosku świecą. Przestrzeń budziła zaufanie, otulała, budziła niemal zapomniane poczucie bezpieczeństwa. Przesunęła się bliżej okna. Przez szybę dostrzegła ogród warzywny, krzaki porzeczek i zamykające horyzont wzgórza. Machinalnie wyciągnęła z plecaka zeszyt.
Cisza i spokój, tętniące życiem bardziej niż najruchliwsza ulica w mieście.
Siedziała zapatrzona w sielski widok z okna, dłońmi obejmując wciąż ciepły kubek. Przez uchylony luft docierały dźwięki – brzęczenie pszczół, szelest delikatnie poruszanych pęków suszących się ziół, odległy śmiech. Późnopopołudniowe światło złociło kuchnię.
Malina pojawiła się znów – niosła coś zawiniętego w materiał, kuchnię wypełnił intensywny zapach mięty. Nim spojrzała na Jagodę, rozłożyła zawiniątko na stole i przesypała zioła do glinianego słoja. Dopiero potem usiadła obok – nie po drugiej stronie stołu, lecz blisko. Bardzo blisko. Jagoda zwykle broniła swojej przestrzeni, ale tym razem obecność kobiety nie wywołała typowego uczucia niepokoju ani naruszenia granic. Wręcz przeciwnie. Czuła, że to miejsce jest jej.
– Za tobą długa wędrówka – powiedziała cicho Malina, bez cienia nacisku.
– Kilka godzin. Dojechałam do Paszowej. Szłam zielonym szlakiem, choć miejscami go prawie nie było – odparła Jagoda, mówiąc nieco sztywno, bo rozmowa z obcą osobą zawsze była dla niej trudna. – Daleko stąd do Bezmiechowej Górnej?
– Jeszcze spory kawałek – Malina skinęła lekko głową.
Zapadła krótka cisza. Żadnego „bo”, żadnego „dlaczego”, żadnych pytań ani nacisku. Po prostu obecność.
– Mieszkacie tu… na takim odludziu. To wasz dom? – Jagoda zawahała się, mając wrażenie, że zadając pytania, narusza jakieś niepisane zasady.
– Niektóre tylko przyjeżdżają latem. Inne, jak Tula, są tu cały czas. To jej dom rodzinny. – Malina uniosła lekko brwi, ale się uśmiechnęła.
– Tula?
– To ona zaproponowała ci wodę na ganku. Matkuje wszystkim, dlatego wołamy na nią Tula, od tulenia.
Jagoda upiła łyk herbaty i spojrzała na kobietę.
– I tak po prostu… można tu przyjść? Zostać?
– To miejsce stworzyła Tula. Istnieje po to, by każdy mógł pobyć ze sobą, ale nie samotnie. Żeby poczuć siebie i być częścią czegoś. Żeby mówić bez obaw, ale i słuchać… – zamilkła.
Jagoda poczuła się zawstydzona. Nagle zdała sobie sprawę, że jej pytania nie pasują do tego miejsca – jakby próbowała wcisnąć je w miejskie kategorie.
– Niektóre pojawiają się i znikają, nie pasują. Niektóre zostają na stałe, inne powracają co jakiś czas – Malina spojrzała przez okno, jakby mówiła do siebie. – Nikt tu nikogo nie ocenia, nie zmienia. To miejsce zmienia nas. A raczej pozwala odkryć… ale musiałabyś tu pobyć dłużej.
W jej słowach nie było zaproszenia ani sugestii, tylko stwierdzenie – miękkie, spokojne, ale pozostawiające ślad. Znów wyszła. Jagodę otoczyła cisza. Było w niej coś niezwykłego – swoboda, zaufanie. Wstała, przeszła przez kuchnię, zajrzała do sąsiedniej izby. Pachniało drewnem i nieco kurzem. Stare łóżko, patchworkowa narzuta, kolorowe poduszki, na szafce wypalona do połowy świeca, choć na suficie wisiał żyrandol. Przeszła do drugiego pomieszczenia – bardziej ascetycznego, ale niemal każda ściana była pokryta obrazami: pejzaże, martwe natury, głównie jednak kobiece sylwetki – profile, tyłem, w różnych pozach, ale nigdy en face. Skóra, światło, uchwycony ruch – jakby ktoś łapał ułamki chwil.
Jagoda przystanęła. Spojrzała uważnie. Styl obrazów wydał jej się znajomy. Przypominał Łucję Domańską – malarkę-widmo, która zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Trzy lata wystaw, wywiadów, okładek, potem nic. Żadnych informacji, pożegnania. Rozpłynęła się we mgle, mając raptem dwadzieścia trzy lata. Jednak te obrazy… ten styl… tak podobny – czułość i miękkość spojrzenia… Patrzyła z szacunkiem i podziwem. Sama kiedyś marzyła o malowaniu, lecz jej próby kończyły się krytyką i śmiechem – poddała się.
Wróciła do kuchni, spojrzała na ciche wnętrze. Miała wrażenie, że dom, ściany, obrazy zaczynają ją otulać – nie przytłaczać, a koić. Jakby coś niewidzialnego powoli uspokajało wzburzone morze, w jakie zmieniło się jej życie przez stres związany z maturą, a także presją otoczenia.
Do kuchni cicho weszła Tula, poruszając się z zaskakującą lekkością mimo pełnej sylwetki. Jagoda dopiero teraz przyjrzała się jej uważniej – trzydzieści parę lat, szerokie biodra, obfity biust, miękka linia ramion, cera o bursztynowym blasku. Szeroka, zawsze uśmiechnięta twarz z dołeczkami w policzkach, troskliwe niebieskie oczy, gęste ciemne włosy splecione w gruby warkocz. Faktycznie emanowała matczynym ciepłem i troską. Spojrzała na Jagodę.
– Zrobiło się późno. Raczej nie dotrzesz do Bezmiechowej przed nocą. Możesz zostać… jeśli chcesz.
Jagoda dopiero teraz uświadomiła sobie, że słońce powoli chowa się za wzgórzami. Nie uśmiechała jej się wędrówka nocą. Szaman niby tak wędrował, ale był facetem, a do tego miał ze sobą Kazana. Nie była też przekonana, by zostać – w końcu nic nie wiedziała o tych dziwnych kobietach.
– Nie chcę sprawiać kłopotu.
– Daj spokój, dziecko – odparła Tula. – To miejsce istnieje właśnie po to, by tu przyjść i zostać, jeśli ma się ochotę.
– Jagoda… mam na imię Jagoda, nie jestem dzieckiem.
– Oj, dobrze – roześmiała się Tula – nie dąsaj się, to nawyk.
Serdeczne i szczere spojrzenie Tuli sprawiło, że to, co od osiemnastki było dla Jagody najgorszą obelgą, nagle stało się wyrazem troski i zainteresowania. Nie mogła odpowiedzieć inaczej niż uśmiechem. Zanim zdążyła się odezwać, do kuchni wręcz wpłynęła młoda dziewczyna, której Jagoda nie widziała wcześniej. Smukła, drobna, zawirowała wokół Tuli, nim stanęła przed Jagodą.
– Witaj w Siedlisku – zagadnęła śpiewnie. – Sarna – dodała, wyciągając w stronę Jagody dłoń, jednocześnie zdmuchując sprężynki blond włosów z oczu, co nadawało jej niemal dziecięcego wyglądu.
– Jagoda – ujęła delikatnie wyciągniętą dłoń, zaskoczona jej nadspodziewanie silnym uściskiem.
– Fajnie. Podobno zostajesz na noc?
– Jeszcze nie zdecydowałam, ale chyba tak. – Widok niemal rówieśniczki nieco stłumił obawy Jagody.
– Żadne chyba, nie będziesz się szwendać po lesie w nocy. Tu są wilki, wiesz? – zaśpiewała Sarna.
– Sarna ma rację – wtrąciła się Tula. – Naprawdę lepiej, jak zostaniesz. Oczywiście o ile zechcesz. Miejsca jest dużo.
– Mamy wolne łóżko u nas – dodała Sarna.
– U was? – zdziwiła się Jagoda.
– No tak. Nie poznałaś Jadzi. Pojechała rano do wsi, ale niedługo powinna wrócić. Poznacie się przy kolacji. To jak?
– Zostanę. – zdecydowała Jagoda, splatając dłonie.
– Dobrze – odparła Tula. – Siądź przy stole, ja z Sarną przygotujemy kolację. Zwykle jemy na werandzie.
Więcej słów nie padło. Jagoda posłusznie usunęła się, by nie przeszkadzać. Tula i Sarna krzątały się w kuchni. Powoli zmierzchało. Choć z powały wisiała lampa, Tula zapaliła kilka świec, wyganiając mrok z powrotem w kąty. Jagoda znów sięgnęła po zeszyt.
Nie spieszę się. Nie muszę.
Wyszła na werandę. Była szeroka, zadaszona, osłonięta cienką płachtą materiału, która falowała lekko przy każdym podmuchu. Panował ciepły półmrok. Zza lasu słońce posyłało ostatnie, pożegnalne promienie. W oddali ciemniały wzgórza, a kontur stodoły rysował się coraz słabiej na szybko ciemniejącym niebie. Zadrżała pod dotykiem chłodnego, wieczornego powietrza. Odwróciła się, zamierzając wrócić po bluzę. Zanim jednak zdążyła wejść do domu, poczuła dotyk na ramieniu. Tula stała tuż za nią, trzymając wełniany sweter. Podała go bez słowa. Dziewczyna wciągnęła ciepłe okrycie przez głowę, podziękowała spojrzeniem. Kobieta uśmiechnęła się i usiadła. Wełna lekko drapała skórę, ale przyjemnie grzała, jakby zatrzymała w sobie dotyk Tuli.
Na szerokim drewnianym stole Jagoda dostrzegła miskę z wiejskim twarogiem, okrągły bochen chleba, talerzyk z masłem, słoiczki z różnymi przetworami oraz duży, parujący dzbanek ziołowej herbaty. Pachniało świeżym chlebem, ziołami i pszczelim woskiem, z którego najwyraźniej wykonane były świece.
Dziewczyna przysiadła z boku, przez chwilę obserwując. Malina usiadła obok Tuli, rozmawiając z nią szeptem. Po lewej stronie Jagody Sarna nachylała się do szczupłej, wysportowanej dziewczyny o krótkich, ciemnych włosach – to musiała być Jadzia. Po prawej stronie siedziały dwie kobiety, których Jagoda wcześniej nie widziała. Jedna, na oko około czterdziestki, wysoka i szczupła, o wyrazistej twarzy, jadła w milczeniu, rzucając co chwilę ostre, ironiczne spojrzenia. Za nią szczupła, około trzydziestoletnia blondynka o pociągłej twarzy i wysokim czole, ze śladami farb na dłoniach. To musiała być autorka obrazów z izby. Jagoda patrzyła na nią przez chwilę, ale gdy kobieta podniosła wzrok, spłoszona uciekła spojrzeniem.
Nikt jej nie witał, ale też nikt nie ignorował. Sarna podała jej chleb, kobieta z prawej napełniła kubek herbatą, jakby jej obecność przy stole była czymś oczywistym. Szuranie talerzy, westchnienia, stuknięcia sztućców – wszystko miało swoje miejsce i rytm. Bez pośpiechu, naturalnie, swobodnie. Kiedy kolacja dobiegła końca, Jagoda – choć nikt jej o to nie prosił – pomogła w sprzątaniu, co zostało przyjęte jako coś zupełnie naturalnego. W trakcie porządków podeszła do niej Tula.
– Noc jest dość ciepła, mamy grube koce. Jeśli nie chcesz spać z dziewczynami, możesz przenocować na poddaszu. Jest tam mały pokoik.
– No co ty! – wtrąciła się Sarna. – Jagoda śpi z nami. Koniec kropka.
Tylko skinęła głową. To wystarczyło. Złapała plecak i ruszyła za Sarną w kierunku budynku gospodarczego. Dopiero teraz dostrzegła, że jego część została przerobiona na mieszkalną.
Weszła ostatnia, z plecakiem na ramieniu. Rozejrzała się po wnętrzu. Pokój był niewielki, przytulny i skromnie urządzony. Dwa drewniane łóżka – jedno pojedyncze, drugie szerokie, przypominające stare, filmowe łoże małżeńskie. Na ścianach wisiały tkane i plecione ozdoby, obrazek z dzikimi ziołami. Dwa krzesła, prosty stół i duża komoda dopełniały całości. Szyba w drewnianym okienku odbijała blask świecy zamkniętej w słoiku. Pachniało łąką i słońcem.
Sarna i Jadzia od razu skierowały się do podwójnego łóżka, zostawiając Jagodzie jedynkę. Szeptały i śmiały się półgłosem z czegoś, co tylko one rozumiały. Ich zachowanie nie było oznaką obojętności, lecz przeciwnie – wyrazem akceptacji.
Jagoda rzuciła plecak koło łóżka, usiadła i rozejrzała się po pomieszczeniu. Nie dostrzegła żadnej miski z wodą, dzbanka, czegokolwiek. Nie była pedantką, ale po całym dniu wędrówki chciałaby, chociaż się odświeżyć i umyć zęby.
– Przepraszam – odezwała się niepewnie – może to głupie, ale chciałabym się, chociaż opłukać przed snem i umyć zęby.
– Przy studni jest przecież koryto z wodą – odpowiedziała Sarna, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
– Przy studni? – zdziwiła się Jagoda.
– Tak, tam się latem myjemy – dodała Jadzia. – Po słonecznym dniu woda powinna być nawet ciepła, a przy takim księżycu jak dziś nie potrzebujesz światła.
Chcąc nie chcąc, Jagoda wzięła ręcznik, kosmetyczkę i wyszła na podwórze. Było już ciemno, ale księżyc świecił jasno. Spojrzała w niebo – nigdy w życiu nie widziała tylu gwiazd. Czuła się dziwnie, niepewnie. Podwórze było puste, okna chaty ciemne. Słyszała tylko cykanie świerszczy. Noc była chłodna, ale Jagodzie zrobiło się gorąco, gdy – rozglądając się na boki – zaczęła się rozbierać. Woda w korycie, nagrzana słońcem, była przyjemnie letnia. Szybko opłukała ciało, wciąż niepewnie zerkając na boki. Nic się jednak nie wydarzyło. Owinęła się ręcznikiem i wróciła do izby.
Zatrzymała się w progu. Sarna i Jadzia siedziały na podwójnym łóżku, rozmawiając i śmiejąc się, nagie. Jagoda nabrała gwałtownie powietrza. Cichy, mimowolny dźwięk wyrwał się z jej ust. Jadzia uśmiechnęła się:
– Wszystko okej?
– Tak… tylko… nie spodziewałam się. Tak po prostu… siedzicie nago – odpowiedziała Jagoda, próbując zabrzmieć naturalnie, choć czuła, jak płoną jej policzki.
Na chwilę zapadła cisza. W końcu Sarna objęła kolana ramionami:
– To nie całkiem „tak po prostu”. To dopiero po wielu „nie wypada”, „nie da się”.
Jadzia przesunęła się bliżej, opierając łokieć o poduszkę:
– Pierwszy raz nigdy nie jest fizyczny. Najpierw musiałam rozebrać się wewnątrz siebie. Uciszyć głos, który mówił: „wstydź się, zakryj”. Bo przecież… to nie był mój głos.
Jagoda milczała, odruchowo poprawiając ręcznik. Wbiła wzrok w podłogę. W końcu cicho niemal szeptem powiedziała:
– Zawsze się wstydziłam. Myślałam, że moje ciało jest zbyt blade, zbyt piegowate, zbyt chude, zbyt… jakieś.
Jadzia spojrzała łagodnie:
– Kiedy ostatni raz widziałaś się w lustrze, ale po prostu widziałaś? Bez oceniania?
– Nie pamiętam. Zawsze „słyszę” opinie innych.
– To nie są ich opinie – cicho odezwała się Sarna. – To twoje myśli. To ty wyobrażasz sobie, co oni myślą. Twoje ciało nie jest towarem. To ty. Musisz się z nim zaprzyjaźnić.
– I nie mylić akceptacji ze świeceniem tyłkiem – dodała Jadzia. – Nagość to nie pokaz. To prawda albo gra. – Przesunęła dłonią po własnym udzie. – Zobacz – blizna, cellulit, znamię. To wszystko jestem ja.
Jagoda patrzyła – nie z podziwem, lecz uwagą.
– Jeśli chcesz, mogę zgasić świecę – powiedziała Jadzia, nachylając się – ale… ty jesteś stworzona do światła.
– Zgaś, proszę. – Jagoda wzmocniła prośbę skinięciem.
Płomień zgasł. Pokój pogrążył się w ciemności – cichej, kojącej, lekkiej. Niepewnie, odwinęła ręcznik, szybko założyła piżamę i położyła się w pachnącej pościeli.
Otworzyła oczy. Coś ją zbudziło. Pokój tonął jednak w ciszy, gdzieś w oddali cykały świerszcze, przez okno zaglądał księżyc. Wszystko wydawało się nieruchome, jakby noc wstrzymała oddech. I wtedy usłyszała skrzypnięcie sprężyn, szelest pościeli, ciche westchnienie, po chwili kolejne. I szept – miękki, przesycony uczuciem:
– Jestem… twoja.
Leżała nieruchomo, starając się znów zasnąć. Jednak zamiast tego usłyszała słowa – krótkie, rwane oddechem, rozedrgane, zachłanne:
– Proszę… bądź… bądź… ze mną…
Na ścianie zatańczyły cienie – dwa kobiece ciała splecione w zmysłowym tańcu. Głowa przy głowie, dłoń sunąca ku piersi, druga niknąca w rozedrganym odbiciu włosów. Pochylająca się sylwetka, twarz skryta gdzieś poniżej, głowa odchylająca się do tyłu, usta rozchylone w głębokim westchnieniu. Nie było w tym nic wulgarnego, żadnej ostentacji. Tylko bliskość. Cicha, czysta, wspólna. Jak modlitwa szeptana ciałem.
Wstrzymała oddech. Bała się zakłócić taniec, uronić choćby fragment tej chwili. Wiedziała, że nie powinna patrzeć ani słyszeć. Czuła się jak intruz, przypadkowy świadek czegoś świętego, czegoś, co wymyka się słowom. Nie czuła podniecenia, zazdrości. Tylko ciche, głębokie poruszenie. Zachwyt.
Cienie na ścianie zniknęły, głosy ucichły. Pościel zaszeleściła, zapadła cisza. Został tylko oddech – równy, spokojny, wspólny. Zamknęła oczy. Nie zasnęła od razu. Próbowała odtworzyć pod powiekami to, co widziała. Nie, żeby zrozumieć, ale by zapamiętać.
Obudziło ją słońce muskające twarz. Przez chwilę leżała z zamkniętymi oczami, słuchając rytmu poranka. Gdzieś skrzypnęły drzwi, coś stuknęło. Sarna i Jadzia wciąż spały, wtulone w siebie. Ciała rozluźnione, twarze spokojne (Sarna uśmiechała się przez sen), oddechy równomierne. Jagoda usiadła, przeczesała palcami włosy. Mimo wczesnej pory czuła się wypoczęta – co nie zdarzyło się jej od dawna. Spojrzała jeszcze raz na śpiące dziewczyny. Pod powiekami powróciło wspomnienie nocnego teatru cieni. Najciszej jak potrafiła, sięgnęła do plecaka i wyciągnęła zeszyt:
Nigdy nie myślałam, że to może być tak głębokie, tak bardzo wspólne, tak… piękne.
Ostrożnie, nie chcąc budzić śpiących, wstała i wyszła na próg. Siedlisko rozciągało się przed nią w blasku poranka. Jeszcze nie w pełni rozbudzone, ale już żywe. Tula przechodząc przez podwórze, uśmiechnęła się do niej. Malina pochylała się przy piecu letniej kuchni, pewnie rozpalając ogień. Ktoś zaspanym głosem rzucił „dzień dobry”. Na werandzie trwały przygotowania do śniadania. Dzień zaczynał się spokojnie, naturalnie, bez pośpiechu, który Jagoda tak dobrze znała.
Przy studni dostrzegła kobietę, którą widziała wcześniej przy kolacji. Ku jej zaskoczeniu, czterdziestolatka z odsłoniętymi piersiami myła zęby, a potem, sięgając czerpakiem do koryta, obmyła kark, ramiona, biust. Jej ruchy były pewne, spokojne, naturalne, jakby nikogo w pobliżu nie było. Jagoda patrzyła przez chwilę. Nie kierowała nią ciekawość, ale podziw dla tej swobody. Wróciła do izby, złapała ręcznik i kosmetyczkę, i ruszyła do studni. Stanęła kilka kroków od kobiety, po drugiej stronie koryta.
– Dzień dobry pani – przywitała się grzecznie.
Kobieta spojrzała na nią dziwnie:
– Za to paniowanie to możesz zaraz w ucho dostać. Jestem Róża.
– Przepraszam – speszyła się dziewczyna. – Miło mi poznać. Jestem Jagoda.
– Nie ma sprawy, tylko zapamiętaj – odparła Róża, wycierając twarz.
Przez chwilę próbowała walczyć ze sobą, ale strach i wstyd były silniejsze. Opłukała twarz, zmoczyła rąbek ręcznika, przetarła kark, a potem wsunęła mokry materiał pod piżamę, by chociaż trochę przemyć ciało. Czuła się głupio, ale nie potrafiła się przełamać.
Róża dostrzegła jej nieporadne ruchy.
– A ty co cudujesz? – uśmiechnęła się ironicznie. – Myślisz, że nikt tu cycków nie widział? Przecież wszystkie je mamy. Przestań się wygłupiać, bo tylko sobie piżamę zmoczysz.
– Wiem – mruknęła Jagoda, uśmiechając się zawstydzona.
Cisza wróciła. Róża znów zanurzyła twarz w wodzie. Dziewczyna patrzyła jeszcze przez chwilę – nie na ciało, ale na jej spokój. Dzisiaj poniosła porażkę, nie potrafiła się przełamać, ale jutro… a może któregoś dnia. Z tą myślą ruszyła do izby. Przed wejściem zatrzymała się jeszcze raz. Poranek rozkwitł w pełni – kobiety krzątały się po obejściu, ale nie wyglądało to na obowiązek. Żadnego napięcia, żadnego pośpiechu. Ten obraz wywołał uśmiech na jej twarzy.
Słońce stało już wysoko. Powietrze było ciepłe, przesycone zapachem kwiatów i brzęczeniem pszczół. Na podwórzu Siedliska spokojnym rytmem tętniło życie. Sarna i Jadzia nosiły wodę do kuchni, Tula siedziała przy blacie, na którym piętrzył się stos ziół, a Róża pracowała w zielniku. Przez chwilę Jagodę kusił cień rzucany przez potężny dąb, ale pomyślała, że byłoby to nie w porządku wobec pracujących kobiet. Ruszyła w stronę Tuli, by się przyłączyć.
Kobieta siedziała przy roboczym blacie, przed nią piętrzył się stos roślin. Uważnie i delikatnie oddzielała biało-żółte kwiatki od łodyg. Gdy cień Jagody padł na blat, podniosła głowę.
– Chcesz pomóc?
– Chętnie… ale nie znam się na ziołach – odparła Jagoda.
– To jest rumianek. Trzeba oddzielić kwiaty od łodyg, ale delikatnie, by ich nie uszkodzić. Spróbujesz?
– Tak.
Tula przesunęła drewnianą misę na środek blatu i wskazała miejsce obok siebie. Jagoda usiadła bez słowa i sięgnęła po pierwszą roślinę. Kwiatki były niezwykle delikatne, ale już po chwili szło jej coraz sprawniej. Uśmiechnęła się do siebie. Nikt jej nie popędzał, nie krytykował za brak wprawy. Mogła spokojnie pracować we własnym tempie. Gdy skończyły, Tula chwyciła misę.
– Chodź, rozłożymy je teraz do suszenia.
Jagoda ruszyła za nią. Przy stodole spotkały Malinę, która właśnie kończyła rozpinać lniane płótno na wbitych w ziemię palikach. Tula wysypała zawartość misy na jedno z płócien i zaczęła delikatnie rozgarniać kwiaty w pojedynczą warstwę. Jagoda, bez pytania, przyłączyła się. Delikatnie rozprowadzała pachnące kwiaty, czując, jak płatki pieszczą wnętrze dłoni.
– Czas na herbatę – stwierdziła Malina, gdy zapełniły płótna. Spojrzała ciepło na Jagodę. W tym spojrzeniu nie było podziękowania, a mimo to Jagoda miała wrażenie, że wyrażało szczerą radość z jej obecności.
Na werandzie czekał parujący dzbanek i bochenek jeszcze ciepłego chleba. Masło w glinianej miseczce błyszczało jak słońce. Obok stał twarożek z ziołami. Jakby ktoś przewidział, że właśnie tu przyjdą, i przygotował wszystko specjalnie dla nich.
– Jutro musimy upiec więcej – rzuciła Malina do Tuli. – Pojutrze przyjadą Arwena i Shani.
– Będzie weselej – odparła Tula, smarując chleb masłem. – Choć przy Shani to możemy raczej zapomnieć o ciszy – dodała z uśmiechem.
– To fakt – zaśmiała się Malina i spojrzała na Jagodę. – To właściwie twoje rówieśniczki. Na co dzień mieszkają w Cisnej, ale latem często u nas goszczą.
Jagoda przez chwilę milczała. Dziś miała przecież ruszyć w dalszą drogę do Bezmiechowej. Z drugiej strony słowa Maliny brzmiały jak subtelne zaproszenie. Złapała się na tym, że schronisko nagle przestało być kuszącą perspektywą. Z każdą chwilą czuła się tu coraz lepiej, swobodniej, coraz bardziej na miejscu. Nie było tu podziału na gospodarzy i gości, nie trzeba było się spieszyć, na nic nie trzeba było zasługiwać.
Popołudnie minęło cicho i spokojnie. Jagoda pomogła rozwieszać miętę do suszenia, potem razem z Jadzią zbierała pranie i zamiotła ganek. Nikt jej nie przydzielał zadań – po prostu robiła to, co uważała za potrzebne.
Wieczorem znów jadły na werandzie. Świeży chleb, miód, twaróg – nic wyszukanego, po prostu pożywne jedzenie po całym dniu spokojnej pracy. Po kolacji pomogła posprzątać i zapytała Malinę, czy może jeszcze posiedzieć na werandzie przy świecach.
– Nie musisz pytać. Może jeszcze tego nie czujesz, ale to tak samo twoje miejsce, jak każdej z nas – odparła ciepło Malina, zaskakując Jagodę.
Pobiegła do izby. Wzięła ze sobą zeszyt, ręcznik, kosmetyczkę, piżamę i wróciła na werandę. Przez chwilę słuchała głosów i śmiechu dobiegającego od strony studni. Księżyc jeszcze nie pojawił się nad wzgórzami, więc podwórze tonęło w mroku, ale domyślała się, co tam się działo. Zamyśliła się, wpatrując w migoczący płomień świecy. W końcu pochyliła się nad zeszytem:
Nie ma pośpiechu, obowiązku, jest tylko czas i wola.
Jestem tu obca, a jednak bardziej u siebie niż we własnym pokoju.
Nagość nie jest wyzwaniem, prowokacją, jest naturalnością i pięknem.
Umysł nie kontroluje ciała, ciało nie kontroluje umysłu. Równowaga jest kluczem w drodze do samopoznania?
Zamknęła zeszyt. Na dworze zrobiło się cicho, a pierwszy blask księżyca zalał podwórze srebrną poświatą. Tłumaczyła sobie, że chciała zebrać myśli i zapisać najważniejsze, ale w głębi duszy wiedziała, że równie ważne było poczekać, aż podwórze opustoszeje. Wciąż nie czuła się na siłach rozebrać się przy innych. Szybko się umyła i przebrała.
Gdy weszła do izby, Sarna już spała, a Jadzia uniosła na chwilę głowę znad poduszki, uśmiechnęła się i znów wtuliła w jej ciało. Jagoda położyła się cicho, zdmuchnęła świecę. Sen przyszedł szybko, cicho. Bez ciężaru i lęku.
Jagoda siedziała na werandzie, między Różą a Tulą, wciąż rozkoszując się dopiero co zjedzonym śniadaniem. Kubek trzymała obiema dłońmi, jakby wciąż chciała się ogrzać, obserwując w milczeniu zgromadzone przy stole kobiety. Spokój, brak pośpiechu i naturalność wciąż wprawiały ją w zadziwienie i zachwyt. Ktoś się roześmiał, ktoś coś powiedział półgłosem. Jej wzrok błądził po twarzach. I wtedy ją zobaczyła.
Kobietę, którą do tej pory widziała tylko raz, podczas pierwszej kolacji, ale wtedy, w półmroku, nie mogła jej się dokładniej przyjrzeć. Siedziała po drugiej stronie stołu, obok Sarny. Pociągła twarz, wysokie czoło, szaroniebieskie, zamyślone oczy, wąskie usta. Włosy związane w niedbały kok. Ubrana w popielatą, związaną pod piersiami koszulę, poplamioną farbami. Ta twarz… Gdzieś już ją widziała, na pewno. I nagle olśnienie – obrazy w domu, znajomy styl, ten sam jak w albumie, który dostała na urodziny, zdjęcie autorki na obwolucie. Przecież to niemożliwe!
Odstawiła kubek. Podeszła cicho, nieśmiało, jakby obawiała się, że jeśli zrobi to zbyt gwałtownie, kobieta zniknie.
– Przepraszam… – dotknęła lekko jej ramienia. – Pani Łucja? Łucja Domańska?
Kobieta zamilkła w pół słowa. Odwróciła się powoli. Przez sekundę w jej oczach pojawił się błysk – nie gniewu, raczej chłodnej niechęci. Jakby ktoś uchylił drzwi, które dawno temu postanowiła zamknąć na zawsze. A potem uśmiech.
– Kiedyś tak – odpowiedziała cicho, wyciągając rękę noszącą ślady farby. – Dziś Boza.
Jagoda ujęła ciepłą dłoń. Przez chwilę wpatrywała się w kobietę, w ciszy.
– W domu… to pani obrazy.
– Tu nie ma żadnych „pań”. Boza i tyle.
– To zaszczyt pa… cię poznać. – Jagoda wciąż trzymała jej dłoń, niemal z nabożnym lękiem.
– Przestań. – Boza roześmiała się, cofając rękę. – Szczyty są dookoła, zaszczyty zaraz za nimi. Tu nie ma żadnych pań, dam, gwiazd czy tym podobnych. Dlatego tu uciekłam.
– Ja… uwielbiam twoje malarstwo. – Jagoda odzyskała trochę odwagi – Czy mogę odwiedzić cię w pracowni?
– Maluję w stodole, nie zamykam się na klucz. – W tym zdaniu nie było fałszywej skromności ani udawanej swobody.
Jagoda przez resztę poranka nie mogła się skupić. Wciąż zerkała w stronę stodoły, gdzie tuż po śniadaniu zniknęła Boza. Obiecała sobie jednak, że będzie pomagać, więc tłumiąc niecierpliwość, posprzątała po śniadaniu, w cebrze z wodą umyła talerze. Poszła nawet z Maliną do ogrodu, by pomóc przy pieleniu.
– A weź, daj spokój dziewczyno – zaśmiała się Malina po chwili. – Przecież widzę, gdzie cię ciągnie. Zapamiętaj, tu nic nie musisz. A teraz leć, bo i tak pożytku z ciebie tu niewiele.
Uśmiechnęła się zakłopotana, ale zerwała się z miejsca i niemal pobiegła w stronę stodoły.
Drzwi były uchylone. Wnętrze doświetlało kilka żarówek – to było pierwsze miejsce w Siedlisku, gdzie używano elektryczności. Pachniało olejem, terpentyną, farbami, ale także rozgrzanym drewnem. Sztalugi, płótna, palety, farby, szkice, pędzle zajmowały niemal całą przestrzeń. Jagoda podeszła do sztalugi rozstawionej na środku. Niedokończony obraz – kobieca postać, właściwie jej zarys. Obejrzała kilka szkiców leżących na stole. Ta sama kreska, ta sama gra światła i cienia, jaką pamiętała z wystaw. Tu jednak jakby prawdziwsza, pełniejsza… sięgająca głębiej? Pozbawiona hamulców.
Dopiero teraz dostrzegła, że tylne wrota stodoły były również uchylone. Wyjrzała przez nie. Zauważyła stary sad, a pośród drzew – Bozę. Siedziała na pniu ze szkicownikiem na kolanach, pogrążona w pracy. Nie podniosła wzroku, gdy Jagoda podeszła.
– Są piękne – powiedziała cicho. – Piękniejsze niż w albumie.
– Są nieskończone – odparła Boza. – Ale na pewno prawdziwsze niż to, co chcieli, żebym malowała.
– Kto?
– Mój agent, właściciele galerii, marszandzi. Wszystkim wydawało się, że wiedzą lepiej, co i jak powinnam malować. Nawet nie chcieli słuchać, czego ja chcę.
– Dlatego zniknęłaś?
– Uświadomiłam sobie, że zdobyłam sławę i pieniądze, ale traciłam siebie. Stawałam się niewolnicą. Aby utrzymać się na szczycie, musiałam malować to, czego oczekiwali inni, a nie to, co naprawdę chciałam. Potem poznałam Tulę. Zaprosiła mnie tutaj. Przyjechałam tylko odetchnąć, choć na chwilę poczuć się znów wolna. I zostałam.
Przez chwilę siedziały w ciszy.
– Też chciałabym zostać – szepnęła Jagoda jakby do siebie.
– Siedlisko jest otwarte. Stąd nikt cię nie wyrzuci. I nikt nie zatrzyma, jeśli zdecydujesz się odejść.
Boza pochyliła się znów nad szkicownikiem. Jagoda stała cicho obok, zaczarowana, wpatrując się w pejzaż wyłaniający się spod dłoni artystki.
– Piękne… Też próbowałam malować, ale nie do końca wiem jak.
– A zadałaś sobie najpierw pytanie, co chciałabyś malować? – odparła Boza, nie odrywając ołówka od papieru. – Prawda jest taka, że jeśli wiesz „co”, „jak” staje się kwestią mało istotną… Przyjdź do mnie, do galerii.
– Galerii?
– Z reguły tak się nazywa miejsce, gdzie można zobaczyć gotowe obrazy.
Przez resztę dnia Jagoda wciąż rozpamiętywała rozmowę w sadzie. Choć próbowała zająć się czymś innym, myśli uporczywie wracały do słów Bozy. Po kolacji znów usiadła na werandzie. Wieczór był chłodniejszy. Usłyszała czyjeś kroki. Malina, bez słowa, podała jej koc i sama usiadła obok, również otulona kocem.
Zmrok nadchodził powoli, miękko. Umilkły ptaki, ucichło brzęczenie owadów. Powietrze pachniało nocą, jaśminem, liliami, woskiem i czymś jeszcze, trudnym do rozpoznania. Gdzieś z podwórza dochodził śmiech, ale wokół Siedliska panowała już cisza.
Jagoda i Malina siedziały obok siebie, owinięte kocami. Troskliwa jak zwykle Tula postawiła przed nimi kubki ziołowego naparu.
– Nie wyjechałaś – odezwała się Malina.
– Jeśli to nie problem… chciałabym zostać tu jeszcze trochę – odpowiedziała cicho Jagoda.
Malina nie zareagowała od razu. Spojrzała przed siebie, na ciemniejące podwórze.
– Dlaczego?
Jagoda zapatrzyła się w blask świecy. Odpowiedziała powoli, ostrożnie, jakby ważyła każde słowo.
– Wyruszyłam w drogę, bo… chyba nie do końca wiedziałam, czego szukam. Czułam, że czegoś mi brakuje, coś jest nie tak.
Zamilkła na chwilę.
– Kiedy tu dotarłam… było dziwnie. Pięknie, ale jakby nierealnie. Bajkowo, a jednocześnie trochę obco. Nie czułam, że pasuję do tego miejsca… A w nocy… usłyszałam coś. Coś bardzo intymnego. Takie… bycie razem, ale inne, jakby prawdziwsze… Nie potrafię tego do końca określić. Potem, rano… zobaczyłam Różę przy studni. Rozebraną do pasa. Myła się, jakby to było zupełnie normalne – bez wstydu, bez pośpiechu… I… coś we mnie drgnęło. Obudziło się… sama jeszcze nie wiem co. Coś się zmieniło. Dzisiaj… rozmowa z Bozą… to, co powiedziała. To wszystko niby daje jakieś złudzenie odpowiedzi… ale naprawdę… rodzi tylko więcej pytań.
Malina ze zrozumieniem skinęła lekko głową. Jakby słyszała te słowa już wielokrotnie wcześniej. Gdy odezwała się, jej głos był cichy, jakby mówiła nie tylko do Jagody, ale również do wieczornych cieni.
– Przez Siedlisko przewinęło się wiele osób. W różnym wieku. Niektóre trafiły tu przez przypadek, inne przez ból, czasem przez ciekawość… – zawiesiła głos, po czym spojrzała ciepło na Jagodę. – Wiesz, to, co słyszałaś… i to, co widziałaś przy studni… Dla niektórych może być szokujące. Dla innych wstydliwe, lecz tu… to po prostu życie. Nie pokaz. Nie prowokacja. Życie. Bez udawania. – Umilkła na chwilę.
– Dziś możesz jeszcze tego nie rozumieć, ale nagość to nie zawsze seksualność, a bliskość to nie zawsze pożądanie czy dążenie do zaspokojenia. Czasem to czułość, zgoda na siebie i na drugiego człowieka.
– Zawsze wmawiano mi, że tego nie powinno się pokazywać ani o tym rozmawiać – Jagoda poprawiła się na ławie, odwracając w stronę Maliny.
– Tak, wiem. Wszystkim nam to wmawiano i nadal się wmawia, ale to obłuda, kłamstwo. To przymus założenia masek. Dotyk, pieszczota nie musi być wyłącznie namiętnością. Choć w tym nie ma nic złego. Czasem znaczy coś więcej. Czasem to sposób, aby powiedzieć komuś: „Widzę cię. I chcę cię widzieć”.
Malina umilkła. Zapadła cisza – nie milczenie, raczej spokój, Namiastka chwili, gdy słowa są zbędne, bo wszystko i tak staje się oczywiste. Jagoda patrzyła w niebo, obserwując zapalające się gwiazdy. Nie potrafiła odpowiedzieć, ale też wiedziała, że nie musi.
Siedziały w milczeniu, każda zatopiona we własnych myślach, a jednak to była ich wspólna chwila. W końcu Malina wstała, złożyła starannie swój koc.
– Dobrej nocy – powiedziała, kładąc delikatnie dłoń na ramieniu dziewczyny, po czym weszła do chaty.
Została sama. Przez chwilę bawiła się zeszytem. Spojrzała w dal, na chłonące resztki światła Bieszczady. W oddali zarys lasu czarne grzbiety wzgórz i gdzieś tam – nie wiadomo gdzie – ścieżki, którymi jeszcze wczoraj miała podążać. Zapaliła świecę i otworzyła zeszyt:
Czy kiedyś poznam, czym jest bliskość bez pożądania? Co znaczy czułość, która nie jest oczekiwaniem, lecz uznaniem.
Czy zrozumiem dotyk, który nie żąda, tylko mówi: „Widzę cię”.
Czy nauczę się dotykać nie po to, by brać, lecz by zobaczyć. By zobaczyć naprawdę.
Może po to wyruszyłam?
Spojrzała ostatni raz w stronę gór. Zdmuchnęła świecę i, owinięta ciasno kocem, ruszyła w stronę izby, odprowadzana nocną serenadą świerszczy…
Gdy wyszła przed izbę, słońce już wyłoniło się znad wzgórz. Powietrze było rześkie, wciąż przesycone zapachem nocnego deszczu i wilgotnej trawy. Na werandzie Tula, Róża i Malina krzątały się, przygotowując śniadanie. Od strony bramy dobiegł śmiech, dwa głosy przekomarzały się ze sobą. Jagoda podniosła wzrok.
Na podwórze weszły dwie dziewczyny. Trzymały się za ręce – naturalnie, zwyczajnie. Jedna z nich – wysoka, smukła, o niemal nienaturalnie jasnych włosach – wyglądała, jakby wyłoniła się z mgły. Jej skóra miała mleczny odcień, kontrastujący z ciemnymi oczami. Druga – sporo niższa, pełniejsza, krągła, z niedbałym kucykiem, w lnianej koszuli i spodniach do kostek. Twarz okrągła, zwyczajna, ale z oczy błyszczące blaskiem widocznym nawet z daleka. Gdy powiedziała coś do tej wyższej, tamta zaśmiała się – krótko, miękko, jakby głos partnerki był jej ulubionym dźwiękiem.
Jagoda przyglądała się im z rosnącą fascynacją. Zerkała, odwracała wzrok, znów zerkała. Coś w nich było inne, wyjątkowe. Nie wygląd, nie kontrast, lecz sposób bycia. Swobodny, naturalny, ale od pierwszego spojrzenia wręcz kipiący miłością.
Z werandy wyszła Róża. Przeciągnęła się i zawołała:
– Arwena! Shani! Miło was widzieć!
Niższa z dziewczyn roześmiała się:
– Ciebie również. Zwłaszcza jak nie zrzędzisz.
– Witaj, Różo – dodała wyższa, melodyjnym, zadziwiająco głębokim głosem.
Róża żartobliwie pogroziła palcem:
– Chodźcie, chodźcie, herbata czeka. – Pociągnęła nosem, gdy dziewczyny się zbliżyły. – A i koryto pełne wody dla potrzebujących.
– Ja zawsze potrzebuję – parsknęła śmiechem niższa.
– Wspaniale – mruknęła Róża. – To wiesz, gdzie jest studnia.
– A co, aż tak mnie czuć? – odparła niższa z udawanym oburzeniem.
– Po prostu masz tendencję do przesiąkania aromatem porannego pekaesu – rzuciła Róża.
– Tylko naturalne ekstrakty! – odparła, niższa z dziewczyn, rozglądając się po obejściu.
Jagoda, wciąż stojąca w cieniu, zamarła, gdy ich spojrzenia się spotkały.
– Ooo, nowa twarz… – wykrzyknęła dziewczyna. – Arwena! Patrz, jaka śliczna!
Poczuła, jak ogień zawstydzenia wspina się po szyi na policzki.
– I jak rozkosznie piecze raka! – kontynuowała dziewczyna, podchodząc z szerokim uśmiechem. – Shani. A to Arwena, moja druga połowa, ale spokojnie, nie rzucamy się na wszystko, co ładne.
– Witaj – powiedziała Arwena, kiwając głową.
– Jagoda.
– Ale fajowe imię! – odparła Shani. – A teraz wybaczcie, ale naprawdę muszę się umyć.
Odeszła pewnym krokiem w stronę studni. Arwena została. Oparła się o ścianę, patrząc za odchodzącą partnerką. W jej spojrzeniu Jagoda dostrzegła spokój, ale i fascynację, taką samą, jaką czasem można zauważyć u dzieci wpatrzonych w ogień.
Shani tymczasem napełniła koryto i bez chwili wahania zrzuciła ubranie. Stanęła w promieniach porannego słońca – swobodna, odsłonięta, obecna. Jej ciało było miękkie i pełne, naturalnie kobiece. Szerokie biodra, duży biust opadający pod własnym ciężarem, wyraźnie zarysowany brzuch i nogi o proporcjach całkowicie obojętnych na katalogowe standardy. Na udach – widoczne nawet z daleka – rozstępy.
Zanurzyła dłonie w wodzie i powoli obmyła ramiona, kark, potem piersi. Wzdrygnęła się ze śmiechem, gdy chłodny strumień spłynął po jej plecach i pełnych pośladkach. Spojrzała w stronę Arweny i – na poły leniwie, na poły zmysłowo – przesunęła dłonią po bujnych, rudawych włoskach u zbiegu ud.
Jagoda patrzyła z osłupieniem. Nie dlatego, że Shani była naga, ale dlatego, że ta nagość była tak bardzo swobodna i naturalna. Po prostu ludzka, zwyczajna. Jeszcze większe wrażenie robiło jednak spojrzenie Arweny – uważne, pieszczotliwe, przesycone czymś, czego Jagoda nie potrafiła określić. Jakby ta chwila, ten widok, były dla niej najdoskonalszym obrazem. Odwróciła wzrok. Nie dlatego, że poczuła wstyd, ale dlatego, że miała wrażenie, iż nie widzi tego, co powinna. Nie rozumie.
Gdy cisza znów zapanowała na podwórzu, Jagoda cofnęła się do izby. Wzięła zeszyt i ruszyła w stronę cienia pod dębem. Usiadła na trawie, oparta plecami o chropowaty pień. W zamyśleniu przesuwała dłonią po zielonym kobiercu, chłonęła miękkość trawy, zapach ziemi, szukała wewnętrznej ciszy – punktu równowagi pozwalającego zebrać myśli. Słońce przesuwało się leniwie po liściach, tworząc zmienne wzory na trawie. Przeglądała zapisane w zeszycie strony – urwane zdania, strzępki myśli, pytania.
Na dotąd cichym podwórzu rozległy się głosy. Jagoda podniosła głowę. Shani, mocując się z trochę zbyt wysoko zawieszonym sznurkiem, wieszała pranie. Naga od pasa w górę, bez zażenowania pozwalała słońcu igrać ze swoim ciałem. Poruszała się spokojnie, bez pośpiechu, przez ramię mówiła coś do Arweny, która wyszła na ganek z kubkiem w dłoniach. Głosy przeplatały się ze śmiechem, śmiech z ciszą. Blondynka odstawiła kubek i podeszła pomóc niższej partnerce. Będąc blisko, nachyliła się nad nią. Burza jej włosów zasłoniła Jagodzie widok.
W zachowaniu dziewczyn nie było demonstracji ani krzykliwości. Była za to naturalność i swoboda, z jaką Jagoda nigdy wcześniej się nie spotkała. Opuściła wzrok i zaczęła pisać:
Czy bliskość musi być dotykiem?
Czy patrząc na siebie, widzą coś więcej?
Czy nagość może być… spokojna?
Czy kiedykolwiek ktoś mnie zobaczył? Prawdziwie?
Kolejne pytania, kolejne wątpliwości – czy kiedykolwiek znajdzie choć jedną odpowiedź?. Uniosła głowę, spojrzała na dziewczyny. Siedziały na schodach ganku. Shani podała Arwenie wcześniej odstawiony kubek. Nawet w tym zwyczajnym geście było widać emocje i uczucie. Choć ich usta nawet nie drgnęły, Jagoda nie miała wątpliwości – uśmiechały się do siebie. Oczami, sercem, całym ciałem. To był ich język, ich nić porozumienia.
Westchnęła głęboko. Dokładnie tak wyobrażała sobie miłość. Tymczasem… jej związek z Andrzejem był niekończącym się wysiłkiem, aby tylko się dostosować, sprostać oczekiwaniom, zadowolić, nawet wbrew sobie.
Cienie pod dębem zdążyły się skurczyć, a potem znów się wydłużyć. Wciąż siedziała pod drzewem. Zamknięty zeszyt leżał obok w trawie. Dziewczyna miała taki chaos w głowie, że nie potrafiła z tego ułożyć choć jednego zdania, które dałoby się zapisać. W końcu wstała i zaczęła krążyć po Siedlisku. Zajrzała do kuchni, do ogrodu, z plecaka wyjęła „Mistyków”, próbowała czytać, ale nie mogła się skupić. Nie potrafiąc znaleźć sobie miejsca, chodziła więc po podwórzu, wyszła nawet poza obejście, ale po chwili zawróciła.
Zobaczyła je pod dębem. Shani leżała na kocu, Arwena opierała się o pień. Rozmawiały półgłosem, śmiały się. Jagoda zawahała się, ale zaraz ruszyła dalej, udając, że tylko przechodzi. Zatoczyła koło – dziewczyny wciąż tam były. Siedziały blisko siebie, trzymając się za ręce, z kubkami w dłoniach. Z ich ciał bił spokój, z ruchów – czułość, z milczenia – coś więcej niż cisza.
Jagoda przystanęła. Wzięła głęboki oddech i ruszyła w ich stronę. Zatrzymała się na krawędzi koca.
– Mogę? – zapytała cicho.
Arwena uniosła wzrok i uśmiechnęła się.
– Jasne, siadaj.
Jagoda usiadła po turecku, zachowując dystans, jakby wciąż nie była pewna, czy powinna. Przez chwilę żadna z nich się nie odzywała. Słychać było delikatny szum liści poruszanych ledwie wyczuwalnym wiatrem.
Shani spojrzała na nią ciepło.
– To zostajesz?
– Tak… choć nie wiem jeszcze na ile. – Jagoda przytaknęła, wciąż nie podnosząc oczu.
– Czas tu działa zupełnie inaczej – Arwena podparła się na łokciu – w sumie to działa lepiej.
Jagoda patrzyła przez chwilę na splecione dłonie, potem, jakby zawstydzona, odwróciła wzrok.
– Długo jesteście razem?
– To zależy, ile to dla ciebie „długo” – odparła Shani. – Jesteśmy razem od dwóch lat i mam nadzieję, że tak już zostanie.
– Wyglądacie na takie zgodne, szczęśliwe – powiedziała Jagoda, bawiąc się źdźbłem trawy. – Jakbyście nie musiały każdego dnia zabiegać, budować, wy po prostu… jesteście.
– Bo nie chodzi o to, by „budować” – odparła Arwena. – Chodzi o to, by widzieć i akceptować. Próbując budować, nawet nieświadomie, wymagasz od partnera zmian, dopasowania, przestajesz zwracać uwagę na to, co druga osoba może i chce ci dać. Skupiasz się na tym, co chcesz wziąć.
– A jeśli ktoś widzi cię taką, jaką jesteś naprawdę, i chce cię dokładnie taką – dodała Shani – to budowanie nie ma sensu. To już jest, po prostu.
Jagoda milczała. To, co mówiły, było tak skrajnie odmienne od wszystkiego, co dotychczas słyszała, że potrzebowała chwili. W końcu odezwała się:
– Myślałam, że miłość to… to chemia, pożądanie… że od tego się zaczyna.
– To się może zacząć od wielu rzeczy, ale jeśli chcesz budować związek tylko na chemii, pożądaniu, to jesteś z góry skazana na porażkę – dodała Shani. – To przemija. Nawet najpiękniejsze cycki mogą się znudzić, jeśli oglądasz je codziennie.
– „Kocham cię, bo cię potrzebuję” czy „Potrzebuję cię, bo cię kocham” – dodała Arwena – subtelna różnica, ale decyduje absolutnie o wszystkim.
– Dzisiaj rano, jak Shani się myła… patrzyłaś na nią tak, jakbyś widziała coś więcej niż tylko ciało.
– Bo widzę – odparła miękko blondynka. – I nie mogę się napatrzeć – dodała, spoglądając na partnerkę.
Shani tylko się uśmiechnęła. Nie musiała nic mówić. Jagoda znów miała wrażenie, że powietrze między dziewczynami wibruje. Jakby czerpały z siebie nawzajem jakąś tajemną, magiczną moc. Westchnęła cicho.
– Chciałabym kiedyś, zrozumieć, jak to jest.
Arwena i Shani wymieniły krótkie, ciche spojrzenia.
– To jesteś w dobrym miejscu – mruknęła Shani.
Zapadła cisza. Miała wrażenie, jakby gdzieś głęboko w niej otworzyły się drzwi, z których istnienia dotąd nie zdawała sobie sprawy. Tak bardzo skupiła się na własnych odczuciach, że nawet nie zauważyła, gdy Arwena i Shani bez słowa odeszły, zostawiając jej przestrzeń do rozmyślań. Z zadumy wyrwał ją dopiero głośny trel słowika tuż nad jej głową. Wzdrygnęła się jakby wyrwana z głębokiego snu. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a ona miała wrażenie, że jest blisko, bardzo blisko. A jednak odpowiedź wciąż nie chciała dać ubrać się w słowa, jakby brakowało jakiegoś szczegółu, który pozwoliłby wszystkim elementom ostatecznie zająć swoje miejsce. Jej spojrzenie padło na uchylone drzwi stodoły. „Przyjdź do mnie. Do galerii” – słowa Bozy zajaśniały jej pod powiekami niczym drogowskaz.
Weszła do stodoły. Przez szpary w deskach wrót wpadały pasma światła, przecinając przestrzeń jak napięte nici. Było pusto. Sztalugi, pędzle, tubki z farbą, palety – ale nigdzie nie było Bozy.
– Boza? – rzuciła cicho, niepewnie.
Cisza. A potem z góry dobiegł jej głos.
– Na górze. W rogu jest drabina.
Odwróciła się. W cieniu przy belce podporowej dostrzegła starą, nierzucającą się w oczy, drewnianą drabinę prowadzącą do otworu w stropie. Nieśmiało położyła dłoń na szczeblach. Drewno było suche, ciepłe, śliskie od wielu lat użytkowania, skrzypiało cicho, jakby oddychało, gdy wspinała się powoli. Strych przywitał ją ciszą i mlecznym, rozproszonym światłem. Był zadziwiająco jasny jak na starą stodołę, a mimo to czuć tu było atmosferę tajemnicy i intymności. Jakby światło szeptało do niej i zapraszało do wnętrza.
Obrazy były wszędzie: część zawieszona na gwoździach wbitych w belki, inne oparte o słupy, niektóre leżały na podłodze, jakby porzucone. Żadnych ramek, podpisów, dat, żadnego przemyślanego układu – po prostu wypełniały przestrzeń.
Zatrzymała się. Kilka pejzaży. Parę martwych natur, ale to nie one przykuwały wzrok, lecz akty i sceny miłosne, których było zdecydowanie najwięcej. Bez retuszu, bez upiększania, dosłowne, brutalnie szczere. Prawdziwe.
Jagoda stąpała ostrożnie po deskach. Mijała kolejne prace – ciała, gesty, zbliżenia, twarze. I nagle zaczęła je rozpoznawać. Malina. Naga, ale wcale nie odarta z tajemniczości. Uchwycona w pozie, która nie mówi: „patrz na mnie”, lecz raczej głośno oznajmia: „jestem!”. Sarna. W ruchu, w tańcu, w pełnym słońcu. Chwila zaklęta w pociągnięciach pędzla. A potem. Arwena i Shani. Dwa, jakże odmienne ciała splecione w pozie tak intymnej, że Jagoda w pierwszej chwili odwróciła wzrok. Jednak nie na długo. Nie mogła się powstrzymać.
Zatrzymane w farbie emocje i ruch pulsowały. Każdy szczegół wydawał się aż nadto dosłowny, a jednocześnie tak bardzo właściwy. Wpatrywała się w obraz, nieświadomie wodząc dłonią wzdłuż krzywizn ciał, kilka milimetrów nad płótnem. Arwena – smukła, eteryczna, „elficka”, i Shani – jakże ludzka, pełna niedoskonałości. Wiedziała, że wbrew pierwszemu wrażeniu, tematem obrazu nie jest fizyczność ani cielesność. Sens ukryty był znacznie głębiej – pod grą światła, układem ciał, napięciem mięśni, mimiką twarzy, kierunkiem pociągnięć pędzla.
Co tak naprawdę namalowała Boza?
Długo szukała, aż w końcu dostrzegła i wtedy wszystko stało się oczywiste. To zatrzymana w farbie prawda. Moment, w którym wszystko znikało, nie było już żadnego rozdzielenia, żadnego odstępu, żadnego „ja” i „ty”. Jedynie absolutnie wspólne „my”, w którym widzą się naprawdę i naprawdę przyjmują – w pełni, bez filtrów i niedomówień.
Jagoda wypuściła wstrzymywany oddech. Coś w niej pękło, coś się otworzyło. Zrozumiała. Boza uchwyciła to, czego nie da się nazwać. To, co czuje się pod skórą. W spojrzeniu, w drżącym oddechu, być może w dotyku. „Widzę cię. Całą. I chcę cię widzieć” – słowa Maliny rozbrzmiały w jej głowie i po raz pierwszy poczuła w pełni ich siłę.
Nie wiedziała, ile czasu minęło. Minuta? Dziesięć? Strych wypełniała cisza tak gęsta, że wydawało się, jakby czas w niej zamarł. Nie płynął – raczej drżał, zawieszony między oddechem a myślą. Nie potrafiła odwrócić wzroku, jakby coś w niej, coś bardzo głęboko ukrytego, próbowało wypalić ten obraz w jej duszy. Dopiero gdy odwróciła głowę, dostrzegła Bozę. Stała w cieniu, nieporuszona, jakby była tam od zawsze. Obserwowała reakcję Jagody – uważnie, cierpliwie.
– Co widzisz? – dopiero miękki, łagodny, tworzący przestrzeń do swobodnej rozmowy szept, wyrwał ją z transu.
Oderwała spojrzenie od płótna i dostrzegła Bozę. Malarka stała w cieniu, nieporuszona, jakby była tam cały czas. Wyraźnie obserwowała reakcję Jagody – uważnie i cierpliwie.
Dziewczyna przesunęła dłonią po udzie. Szukała słów, by wyrazić swoje odczucia, ale nie potrafiła złożyć z nich całego zdania.
– Nie… nie umiem tego nazwać.
– To znaczy, że jesteś blisko – Boza przytaknęła ruchem głowy. Prosty gest, sugerujący, że właśnie to chciała usłyszeć.
Zamilkły. Stały wśród obrazów – nie jak w galerii, ale w przestrzeni znacznie bardziej osobistej, miejscu wyznań.
– To wszystko… – odezwała się Jagoda – to nie są tylko akty.
Boza nie odpowiedziała od razu. Odwróciła wzrok w stronę jednego z płócien, którego Jagoda nie dostrzegała.
– Niektórzy całe życie patrzą, ale widzą wyłącznie ciała – powiedziała cicho. – Ty już umiesz zajrzeć głębiej… To cenniejsze, niż myślisz.
Jagoda przez chwilę patrzyła w dół. W końcu uniosła głowę i spojrzała Bozie prosto w oczy.
– Chciałabym to zrozumieć. Do końca.
Boza spojrzała na nią.
– To miejsce jest otwarte. Możesz zostać, jak długo zechcesz.
Dziewczyna kiwnęła głową. Nie wiedziała jeszcze, jak długo zostanie, ale wiedziała jedno: to miejsce już było jej. Nie przez słowa, lecz przez to, co zdążyła w sobie odnaleźć.
Mgła powoli podnosiła się znad łąk, leniwie sącząc się między trawami. W zielniku Jagoda dostrzegła sylwetkę Maliny. Spokojną, skupioną twarz kobiety oświetlały pierwsze promienie słońca, nadając jej oliwkowej cerze złocisty połysk. Kasztanowe, długie włosy falowały delikatnie przy każdym ruchu. Coś w tym widoku – prostota, skupienie, brak pośpiechu – sprawiło, że Jagoda przez chwilę stała nieruchomo. Potem, niepewnie, ruszyła w jej stronę.
– Mogę jakoś pomóc? – zapytała cicho.
Malina odwróciła się i uśmiechnęła, jakby spodziewała się Jagody.
– Jasne. – Skinęła głową. – Masz pojęcie o ziołach?
– Rozpoznam miętę, jak powącham. I pokrzywę, jak dotknę.
– Cóż. Na początek to musi wystarczyć – Malina roześmiała się miękko.
Podała Jagodzie niewielki, wiklinowy kosz. Pokazała, gdzie rośnie melisa, jak wygląda szałwia i na co uważać przy zbieraniu mniszka. Jagoda klęknęła obok. Ich ramiona zetknęły się, gdy sięgnęły po tę samą łodygę. Malina nachyliła się, by pokazać, jak obchodzić się z rośliną. Jej oddech musnął skórę Jagody. Pachniała ziołami i słońcem. Jagoda wciągnęła głęboko powietrze, jednak nie drgnęła, udając, że nic się nie stało.
– Tutaj trzeba delikatnie – powiedziała Malina, ujmując w palce drobny listek. – Rośliny nie lubią, gdy się je szarpie.
– Jak ludzie? – spytała półgłosem Jagoda.
– Jak wszystko, co żyje – odparła Malina.
Szły dalej wzdłuż grządek. Malina zgniatała liście między palcami, pozwalając Jagodzie poznać zapach roślin. Mówiła cicho, bez pośpiechu, jakby opowiadała o kimś bliskim.
– Mięta. Chłodzi i rozjaśnia. Pomaga również się rozluźnić, gdy lęk splącze w supeł twój brzuch.
– Czyli przydałaby mi się cały czas – mruknęła Jagoda.
Malina tylko spojrzała na nią przez ramię. Nie próbowała pocieszyć ani zażartować.
– Dziurawiec – wskazała kolejną roślinę – na smutki i rozdrażnienie, ale uważaj, potrafi narobić plam.
– Czyli na głowę, nie na serce?
Malina milczała chwilę. – A gdzie twoje smutki mieszkają?
Jagoda nie odpowiedziała, ale również nie uciekła wzrokiem. Przez chwilę patrzyły na siebie w milczeniu. W końcu Malina pokazała kolejną roślinę, ciemniejszą, o wyraźnym zapachu.
– A to lubczyk.
– Afrodyzjak – Jagoda uśmiechnęła się lekko.
– Wszystko może być afrodyzjakiem – odparła Malina spokojnie, nie odrywając wzroku od roślin. – To zależy wyłącznie od okoliczności i osoby.
Jagoda przez chwilę szukała odpowiedzi, ale znalazła jedynie pustkę. Wszystkie myśli uleciały pod uważnym spojrzeniem. Skinęła więc tylko lekko głową. Jakby ta wymiana zdań nie miała znaczenia, choć wiedziała, że to nieprawda. Napełniły koszyki. Jagoda starła z dłoni resztki ziemi, a Malina przeciągnęła się leniwie.
– Pomożesz mi ze śniadaniem?
Jagoda znów tylko skinęła głową.
W kuchni pachniało chlebem, świeżymi ziołami i czymś owocowym – konfiturą, dżemem? Kobieta otworzyła szafkę o wyjątkowo grubych, drewnianych ściankach. Powiało chłodem.
– To nasza lodówka – powiedziała, widząc zdziwioną minę Jagody. – W ściankach są pojemniki, które wypełnia się lodem lub wodą ze studni.
Kobieta wyjęła z lodowni masło i garnek z twarogiem. Z półki powyżej wzięła woreczek z owsem i słoik miodu. Wskazała Jagodzie miskę z jabłkami.
– Pokrój te z plamkami. Są najsłodsze.
– Czy tu wszystko działa inaczej niż w mieście? – stwierdziła Jagoda, sięgając po owoce.
– To, że coś nie wygląda jak z katalogu, nie oznacza, że jest do niczego – zawiesiła głos. – To dotyczy i owoców… i ludzi.
Przez chwilę pracowały w ciszy. Kosmyk włosów opadł Jagodzie na twarz, spróbowała go zdmuchnąć, w tym samym momencie Malina sięgnęła i założyła go dziewczynie za ucho. Gest był szybki, niemal niezauważalny, ale zawisł między nimi. Pytanie? Sugestia? Jagoda odetchnęła głębiej.
– Skąd wiesz, co jest dobre, a co nie? W ziołach… i w ludziach?
– W ziołach? To proste, nauczyłam się – odparła Malina. – W ludziach? Nie wiem. Po prostu staram się słuchać i patrzeć. – Spojrzała z uwagą na Jagodę. – A ty?
Dziewczyna nie odpowiedziała. Kroiła dalej, lecz z większą uwagą. Każdy plasterek był niemal idealnie równy, jakby chciała powiedzieć coś bez użycia słów.
– No, gotowe – stwierdziła Malina, mieszając jeszcze raz owsiankę. – W samą porę, pewnie głodomory już są na nogach. Chodź, wyniesiemy wszystko na werandę.
Zdjęła garnek z kuchni i ruszyła do wyjścia. Jagoda ruszyła za nią z chlebem i twarogiem. Obróciły się jeszcze kilka razy, zanim wszystko, co potrzebne, znalazło się na stole. Śniadanie, jak zawsze w Siedlisku, było proste. Owsianka z jabłkami, ziołowy napar w roli herbaty, chleb, twaróg, miód. Na werandzie pachniało też tymiankiem i wilgotną trawą.
Rozdział II
„Nic nie pozostaje takie samo. Jedyne, czego można być w życiu pewnym, to zmiana”.
— Trudi Canavan
Jagodę po raz kolejny uderzyła panująca tu atmosfera. Bez pośpiechu, bez zbędnych słów – jedynie spokój, swoboda, wspólnota. Zajęła miejsce na ławie, tuż obok Maliny; ich uda zetknęły się pod stołem.
Róża rzuciła im spojrzenie spod uniesionych brwi. W kąciku ust zatańczył ironiczny uśmiech. Shani patrzyła otwarcie – z rozbawieniem i sympatią.
– No proszę, ktoś się werbeną raczył – mruknęła Róża, bardziej do talerza niż do kogokolwiek.
– Słucham? – Jagoda zmarszczyła brwi.
Shani przełknęła owsiankę, w jej oczach zapaliły się psotne iskierki.
– Werbena. Roślina. Podobno rozgrzewa lepiej niż cynamon. Czasem nawet lepiej niż dotyk. – Mrugnęła do Jagody.
– Nie, ja… to nie tak… – zaczęła Jagoda, czując wypływający na twarz rumieniec.
– My tylko razem zbierałyśmy zioła i… potem śniadanie… to nic takiego…
– Nic takiego bardzo często zaczyna być czymś, zanim się zorientujesz – rzuciła Róża, nie podnosząc wzroku znad talerza.
Malina nie odezwała się, dolała jedynie naparu – spokojnie, naturalnie, gestem, który pozornie nic nie znaczył. Jagoda, wciąż się rumieniąc, odłożyła łyżkę. Uniosła głowę i spojrzała na Różę – krótko, odważnie. Nie odezwała się, nie tłumaczyła, ale spojrzeniem dała jasno do zrozumienia, że się nie da.
Reszta posiłku toczyła się już zwyczajnie – rozmowy, śmiechy, planowanie dnia. Jagoda uświadomiła sobie jednak, że dla niej przestało być zwyczajnie. Po śniadaniu chciała włączyć się w sprzątanie. Wygoniła ją Sarna, stwierdzając, że skoro ona szykowała śniadanie, to kto inny będzie sprzątał. Miała mętlik w głowie, potrzebowała chwili, aby przynajmniej spróbować to poukładać. Wzięła więc z izby swój zeszyt i ruszyła pod dąb.
Słońce przedzierało się przez liście, rozlewając złotem po trawie. Cień pod dębem wciąż dawał chłód, lecz nie był to już przenikliwy ziąb poranka, lecz raczej ten kojący, łagodny. Usiadła, opierając się o pień. Podciągnęła kolana, położyła zeszyt na udach. Zapatrzyła się w koronę drzewa – wysoko nad sobą, jakby właśnie tam spodziewała się znaleźć odpowiedzi.
Przeglądała wcześniejsze zapiski, nie szukając niczego konkretnego – tylko tonu, rytmu, może siebie sprzed kilku dni. Zaczęła pisać. Powoli, z uwagą, jakby każde słowo było kamieniem rzucanym na gładką taflę jeziora.
Dlaczego to, co zwykłe, nagle staje się inne?
Czemu przypadkowy dotyk zostaje na skórze dłużej, niż powinien?
Dlaczego mam wrażenie, że zna mnie lepiej niż ja sama?
Czy można pragnąć czegoś, czego się nigdy nie zaznało?
Czy bliskość to coś, co się wybiera, czy coś, co się dzieje mimo nas?
Zatrzymała się. Spojrzała na długopis, a potem ostrożnie, jakby bojąc się własnych myśli, dopisała:
A może to nie ona się do mnie zbliża? Może to ja pozwalam jej podejść?
Czy mnie widzi? Czy próbuje zobaczyć?
Zamknęła zeszyt. Przycisnęła go do piersi, jakby chciała odcisnąć na sercu to, co właśnie napisała, a także to, czego jeszcze nie potrafiła zapisać. Przesunęła spojrzeniem po obejściu, ale nigdzie nie dostrzegła Maliny. Coś w niej drgnęło. Rozczarowanie? Dlaczego?
Wokół rozbrzmiewały odgłosy codzienności – ktoś zamiatał, ktoś śmiał się przy studni. A ona wciąż siedziała pod dębem jakby w innym wymiarze. Nie spała. Układała myśli, przestawiała je powoli – jak meble, które przez całe życie stały w złych miejscach…
– Hej! – z półsnu wyrwał ją głos Shani. – Śpisz?
– Nie… nie, siedzę sobie.
– Róża prosiła, bym nazrywała porzeczek, ale samej to tak trochę smutno. Pójdziesz ze mną?
– Jasne – Jagoda podniosła się z ziemi. – A Arwena?
– Śpi. Trochę ją wymęczyłam ostatniej nocy. – Na ustach Shani zakwitł łobuzerski uśmiech.
Ruszyła z dziewczyną. Krzewy rosły za domem, tuż przy ogrodzeniu z nierówno wbitych w ziemię gałęzi. Już z daleka skrzyły się czerwienią dojrzałych owoców. Kucnęły przy jednym z krzaków, naprzeciw siebie; grona porzeczek zaczęły lądować w koszyku. Jagoda zbierała ostrożnie, starając się nie uszkodzić owoców. Jej palce poruszały się z uwagą, gałązka po gałązce, kiść po kiści. Niemal jakby przepraszała krzak. Shani pracowała zupełnie inaczej – bez ceremonii, szybko. Część owoców wrzucała do koszyka, część do ust. Mruczała coś pod nosem – może piosenkę, może komentarz do własnych myśli.
– Wiesz, że wyglądasz, jakbyś się bała, że krzak się na ciebie obrazi? – rzuciła w końcu.
– Po prostu nie lubię marnować, a zgniecione owoce na niewiele się przydadzą.
– To nie bomba – Shani parsknęła śmiechem. – Jak spadnie, to nie wybuchnie.
Jagoda nie odpowiedziała. Zerknęła jedynie kątem oka z udawaną obojętnością. Shani usiadła tymczasem na trawie, podciągnęła kolana pod brodę. Jadła owoce prosto z krzaka, jej czerwone usta błyszczały od soku.
– Myślisz o niej, prawda? – zapytała nagle.
Znieruchomiała z gronem porzeczek w dłoni.
– O kim? – zapytała, siląc się na spokój.
– O Malinie – doprecyzowała Shani, patrząc Jagodzie w oczy. – Nie rób takiej miny. To nie grzech.
Usiadła powoli. Jakby zwłoka miała dać jej więcej czasu na odpowiedź. Pozwoliła owocom zsunąć się z dłoni do koszyka. Przez chwilę wpatrywała się w ślady pozostawione przez sok na dłoni.
– Ja… sama nie wiem – powiedziała cicho. – Nic się przecież nie dzieje. Nic konkretnego.
– A co musi się dziać, żeby było „konkretne”? Ciarki na plecach? Motyle w brzuchu? To brzmi całkiem konkretnie.
Jagoda nie odpowiedziała. Spojrzała w bok, w kierunku lasu. Zerwała machinalnie kilka owoców. Nie zaprzeczyła – już nie potrafiła zaprzeczyć.
– A ona? – zapytała Shani po chwili ciszy. – Dała ci jakiś sygnał?
– Nie… nie wiem – wyszeptała Jagoda. – Ale kiedy patrzy… mam wrażenie, że nawet jak nic nie powiem, będzie wiedziała.
– To jest gorzej, niż myślałam – stwierdziła Shani z rozbawieniem.
Jagoda również parsknęła śmiechem.
– Weź, przestań! – zerwała porzeczkę i rzuciła nią w Shani. Owoc poleciał łukiem nad głową dziewczyny i zniknął w trawie.
Shani nie pozostała dłużna. Bez większego namysłu rzuciła czerwoną kulkę. Idealnie wycelowany owoc wpadł Jagodzie prosto za dekolt.
– Ej! – krzyknęła Jagoda zaskoczona. Odruchowo odchyliła bluzkę, jakby rzeczywiście się wystraszyła.
– Mam jej poszukać? – Shani przybrała minę aniołka, lecz jej oczy śmiały się bezlitośnie.
Jagoda nie odpowiedziała. Zakryła dłonią miejsce trafienia, ale też zaczęła się śmiać – szczerze, naturalnie, całą sobą. Czuła, jak płoną jej policzki, ale tym razem nie ze wstydu. To było coś więcej. Coś miłego, ciepłego, prowokacyjnego. Coś, co zostawało pod skórą. Jak myśl, jak dotyk, jak porzeczka.
Wśród porzeczek spędziły jeszcze trochę czasu. Poszłoby szybciej, gdyby Shani zbierała większość owoców do koszyka, zamiast do ust. Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy zaniosły do kuchni pełny kosz.
Powietrze stało się gęste od zapachu ziemi, wilgotne, okraszone pierwszą nutą nocnego chłodu. Jagoda siedziała na werandzie, owinięta bluzą, w której rękawach ukryła dłonie. Zeszyt leżał na stole, zamknięty. Nie czuła się na siłach, by coś zapisać – myśli i uczucia wciąż były zbyt chaotyczne, nieokreślone, by przelać je na papier.
Usłyszała skrzypnięcie desek podłogi. Uniosła głowę. Na werandę weszła Malina, niosąc dwa kubki ziołowej herbaty. Nic nie mówiąc, postawiła jeden z nich przed Jagodą i usiadła obok. Napar miał ten sam zapach co zawsze, ale tym razem wydawał się intensywniejszy, bardziej na miejscu. Jagoda ujęła naczynie w dłonie i spojrzała na Malinę z wdzięcznością.
– Ciepły – powiedziała po chwili – taki jak trzeba.
– Tu wszystko jest takie, jak trzeba – odparła Malina, uśmiechając się ciepło – o ile tylko zwolnisz na tyle, by to zauważyć.
Przez chwilę piły w milczeniu, wsłuchując się w wieczorny koncert świerszczy. Cisza, spokój, błogość, bezpieczeństwo. Jagoda wciągnęła głęboko powietrze.
– Dobrze ci tu? – zapytała cicho Malina.
Jagoda w pierwszym momencie skinęła głową, lecz zaraz pokręciła nią lekko, jakby sama nie wiedziała.
– Tak… i nie – wyszeptała – To trochę tak, jakby ktoś nacisnął gdzieś we mnie wszystkie przełączniki naraz. Niby nic się nie dzieje… ale czuję się, jakby wszystko we mnie drżało, zmieniało się. To miejsce mnie zmienia.
Malina nie odpowiedziała od razu. Odstawiła swój kubek i zapatrzyła się przed siebie, na ciemniejące podwórze, zarys stodoły, świat, który z każdym krokiem nadchodzącej nocy stawał się coraz cichszy.
– To nie miejsce – powiedziała w końcu, patrząc na Jagodę z uwagą i troską – to ty. Zaczynasz słyszeć.
– Kogo? – spytała niepewnie Jagoda.
– Siebie. – Malina umilkła na chwilę – porzuciłaś zgiełk miasta, zwolniłaś. Pojawiły się czas i przestrzeń, aby wsłuchać się w swoje wnętrze. Czyż nie po to przyjechałaś w Bieszczady?
– A jeśli… to co słyszę… mnie przeraża? – wyszeptała.
– Nic dziwnego. Zawsze boimy się tego, czego nie znamy. Szczególnie zaś boimy się konfrontacji własnych wyobrażeń z tym, kim naprawdę jesteśmy. Im bardziej się boisz, tym bliżej jesteś.
– Czego?
– Odkrycia prawdy o sobie.
Jagoda odwróciła się ku Malinie. Po raz pierwszy utrzymała spojrzenie. Długo. Prawdziwie. W oczach Maliny dostrzegła ciepło i otwartość. A także… ciekawość? Tęsknotę?
– Jesteś taka opanowana, cicha… a jednocześnie tak bardzo obecna – nieśmiało zaczęła Jagoda. – To głupie… ale cały czas… cię czuję… Nawet kiedy cię nie ma. Nie wiem jak to możliwe
Malina się nie odezwała. Popatrzyła tylko uważniej na Jagodę i sięgnęła dłonią do jej czoła. Poprawiła pojedynczy kosmyk włosów opadający na twarz. Dotyk był krótki, niewinny, a mimo to niezwykły, wyrażający może nie tyle troskę, ile raczej zgodę – zgodę na to, co się dzieje.
Nie odsunęła się, nie zareagowała w żaden sposób. Ten z pozoru niewinny gest całkowicie ją obezwładnił. Palce przesunęły się po jej policzku i zniknęły. Uniosła dłoń, badając to miejsce, jakby dotyk miał pozostawić fizyczny ślad. Niespodziewanie Malina wstała.
– Czas spać. – Jagoda miała wrażenie, że jej głos drżał.
– Dobranoc – dodała, jeszcze znikając w domu.
– Dobranoc – szepnęła Jagoda, ale nie była pewna, czy Malina ją usłyszała.
Jagoda weszła do izby, gdzie powitały ją spokojne, głębokie oddechy Sarny i Jadzi. Dziewczyny spały. Jagoda przebrała się w piżamę i otuliła kołdrą. Zasnęła, wciąż czując na policzku dotyk Maliny.
Gdy otworzyła oczy, świat miał wciąż kolor rozcieńczonego różu. Usiadła na łóżku i poczuła, że coś się zmieniło – w niej samej, w środku. Złapała ręcznik i wyszła z izby. Powietrze było chłodne jakby przefiltrowane przez noc. Siedlisko powoli budziło się do życia. Przy studni Róża właśnie kończyła się wycierać, Shani zaś przeciągała się leniwie, naga, wciąż pokryta kropelkami wody. Ich spojrzenia spotkały się, krótki moment wystarczył, by Jagoda poczuła, jak jej ciało się spina. Przygryzła wargę.
Stanęła przy korycie. Wahała się przez moment. Wdech. Wydech. Wdech… zdecydowanym ruchem zdjęła bluzę piżamy. Skóra natychmiast zareagowała na kontakt z chłodem poranka, piersi napięły się, sutki stwardniały. Poczuła przemożną chęć, by się zakryć, lecz pozostała rozebrana. To był jej wybór. Strach, wstyd – nie będzie nią więcej kierował. Poczuła, że się rumieni.
– Co? Jednak lepiej spać w suchej piżamie? – usłyszała ironiczny komentarz Róży.
Odwróciła się gwałtownie. Odruchowo uniosła dłonie, ale po chwili opuściła je z powrotem. Nie potrafiła jednak spojrzeć na Różę – uciekła wzrokiem w bok.
– I ty takie cycki chowałaś? – tym razem jak zwykle bezpośrednia Shani. – To powinno być karalne!
Jagoda zesztywniała. Walczyła ze sobą, by nie uciec, nie zakopać się pod kocem i zniknąć – na cały dzień, Albo dłużej. Przegrywała tę bitwę, gdy nagle usłyszała głos. Spokojny, cichy, lecz stanowczy. Takiego tonu nie słyszała nigdy wcześniej w Siedlisku.
– Wystarczy.
Malina. Stała kilka kroków dalej. Nie podniosła głosu, ale nawet Shani uniosła brwi, jakby speszona. Róża natomiast wzruszyła tylko ramionami i ruszyła w stronę domu.
Malina nie patrzyła na nie, lecz na Jagodę. Jej spojrzenie było jak dotyk – ciepłe, wspierające, troskliwe.
– Dajcie jej przestrzeń – dodała cicho. – Doceńcie pierwszy krok.
Jagoda nie odpowiedziała. Nie podziękowała, ale potrzeba ucieczki rozpłynęła się w poczuciu bezpieczeństwa. Zaczerpnęła w dłonie wody i zaczęła się myć. Powoli, uważnie, z głęboką świadomością każdego ruchu, każdego drgnięcia mięśni.
Malina stała jeszcze przez chwilę, jakby pilnując, by nikt więcej nie przekroczył granicy, której przekroczyć nie wolno. Potem odeszła, cicho, nie odwracając się. Jagoda została sama. Woda chłodziła skórę, ale wszystko w jej wnętrzu pulsowało, jakby dopiero zaczęło żyć.
Wróciła do pokoju. Rzuciła piżamę, usiadła, owinięta ręcznikiem. Wciąż jeszcze wilgotna skóra drżała, lecz dreszczy nie powodował już wyłącznie chłód. Sięgnęła po zeszyt. Słowa popłynęły same:
Nie schowałam się. Nie uciekłam.
Spojrzenia, słowa. – Niepewność, wstyd, złość… Duma? Wszystko na raz.
Malina. Była tam. Widziała. Jej słowa. Nie byłam sama, to pomogło.
Moje ciało jest moje. Moje uczucia też. Moje lęki – tym bardziej. Może czas przestać się chować?
Poznajmy się… Jagodo.
Siedziała w swoim już ulubionym kącie. Jadła powoli, ostrożnie, jakby każdy kęs był kolejną myślą, którą trzeba przetrawić. Jeszcze nie do końca otrząsnęła się po wydarzeniach przy studni – z tamtego chłodu, komentarzy Róży i Shani, a przede wszystkim spojrzenia Maliny, które zostawiło ślad głębszy niż jakikolwiek gest. Siedziała obok. Blisko. Obecna, lecz nienarzucająca się – ani słowem, ani gestem. Sięgając po kolejną kromkę chleba, Jagoda zauważyła, że wciąż drżały jej dłonie, jakby to, co wydarzyło się rano, wciąż grało na jej emocjach.
Poczuła dotyk. Ciepłą, spokojną dłoń Maliny, delikatnie położoną na plecach – nieporuszającą się, po prostu obecną. Jagoda nie odwróciła się, nie odpowiedziała. Jednak na ułamek sekundy zamknęła oczy. Wdech… wydech. Czuła ciepło bijące z jej dłoni, rozlewające się po plecach miękką falą spokoju. Błogie, opiekuńcze.
– Jagoda – z transu wyrwał ją głos Bozy. Uniosła głowę. Malarka siedziała po drugiej stronie stołu. Patrzyła uważnie na Jagodę.
– Co robisz po śniadaniu?
Dziewczyna zawahała się. Spojrzała odruchowo na Malinę, szukając jakiejś podpowiedzi, wsparcia. Jednak ta nie drgnęła, nawet na nią nie spojrzała. Jej twarz była spokojna, oczy wpatrzone gdzieś w dal, jakby nieobecna.
– Nie wiem… – odparła w końcu cicho. – Chyba nic.
– To zajrzyj do mnie. Do pracowni – powiedziała Boza i nie czekając na żadną odpowiedź, wstała od stołu.
Jagoda została z kubkiem ziół w dłoniach, z niedokończoną kromką chleba i głową pełną myśli. Obok – Malina. Nadal milcząca, ale obecna.
Nieśmiało przekroczyła próg. Otoczyło ją miękkie, mleczne światło sączące się przez matowe szyby oraz zapach farb, zmieszany z wonią siana i rozgrzewającego się drewna. Cicho. Ciepło. Prosto. Stanęła, jakby nie chciała zakłócić panującej tu ciszy, a potem – niemal nieświadomie – zamknęła drzwi za sobą. Kliknięcie drewnianej zapadki było ciche, ale niosło ze sobą ciężar decyzji. Teraz była tu tylko ona. I Boza.
Malarka siedziała przed sztalugą na drewnianym stołku, pracowicie rozrabiając pigment w słoiczku. Nie podniosła wzroku. Nie odwróciła głowy, ale Jagoda czuła, że jej wejście nie pozostało niezauważone.
– Cieszę się, że przyszłaś – odezwała się w końcu Boza, odstawiając słoiczek na stolik. – Myślę, że wiesz, dlaczego cię zaprosiłam.
Nie odpowiedziała. Stała wciąż przy drzwiach. Skrzyżowała ręce na piersiach, obejmując ramiona. Czuła przyspieszony rytm serca i narastające napięcie w mięśniach, choć nie wiedziała, przed czym właściwie chce uciec, ani czy naprawdę chce.
– Chcesz… żebym… – zaczęła, ale głos uwiązł jej w gardle.
Boza spojrzała na nią spokojnie, z uwagą.
– Tak – powiedziała – chciałabym, żebyś pozowała.
Na chwilę zapadła cisza. Jagoda wciąż wpatrywała się w Bozę, czując, jak jej gardło powoli się zaciska. Malarka podniosła się z taboretu. Podeszła do stołu, sięgnęła po niewielki szkicownik i ołówek. Spojrzała jeszcze raz na Jagodę i zaczęła rysować.
– Nie chodzi mi o to, co możesz zobaczyć w galeriach czy katalogach – odezwała się, nie przestając szkicować. – Nie o ładny obrazek, który możesz sobie powiesić w sypialni, lecz o to, co widziałaś na górze. – Wskazała sufit ołówkiem. – Chcę namalować ciebie. Bez ról, bez zasłon. Bez tych wszystkich gestów, którymi się maskujesz.
Jagoda wciąż stała nieruchomo, miała wrażenie, że zapomniała, jak się oddycha, a jednak nie uciekła, nie chciała uciec. Boza odwróciła się do niej, wyrwała kartkę ze szkicownika i bez słowa podała. Jagoda wzięła kartkę. Szkic był prosty. Ledwie zarysowana sylwetka, bez szczegółów. Jednak poza… to nie było wyłącznie odsłonięcie ciała. To było otwarcie, pełne, całkowite. Takie, w którym nic nie dało się ukryć, zasłonić. Jagoda wątpiła, by znalazła w sobie dość odwagi, aby zobaczyć się w tej pozie w lustrze. A co dopiero pokazać się komuś. I jeszcze pozować. Palce jej drżały, pobladła. Przycisnęła papier do piersi, jakby już w tym momencie bała się, że ktoś rozpozna ją w tych kilku kreskach.
Boza popatrzyła na nią przez chwilę, w jej oczach Jagoda dostrzegła żal, ale też zrozumienie.
– Nie musisz odpowiadać teraz – powiedziała łagodnie. – Nie musisz się zgadzać. To twoja decyzja.
Milczały. Jagoda co chwilę zerkała na szkic. Początkowy lęk zaczął ustępować, czuła się tak, jakby nagle ktoś pokazał jej zupełnie nowy alfabet. Język, którego nie znała, taki, którym mogłaby wyrazić wszystko, czego dotąd nie potrafiła powiedzieć.
Boza odwróciła wzrok, ale zanim odeszła, dodała jeszcze – pozornie swobodnie:
– A może… chciałabyś pozować z kimś?
To już nie było pytanie o kadr. To była informacja. „Widzę was”, ale także pytanie o relację, o zaufanie. O gotowość, by być widzianą, nie tylko przez siebie.
Nie odpowiedziała, nie potrafiła, choć czuła, że słowa malarki szarpnęły nową strunę w jej wnętrzu. Jakby to krótkie pytanie pchnęło ją o krok bliżej jej samej.
Wyszła ze stodoły bez słowa. Słońce zalało już całe podwórze, lecz nie zwróciła na to uwagi. Wciąż ściskała szkic w drżącej dłoni. Szła, nie zastanawiając się dokąd. Stopy same zaniosły ją w znajomy cień dębu. Usiadła ciężko, opierając plecy o chropowaty pień. Jego dotyk, szorstki, nierówny, stał się jej jedynym kontaktem z rzeczywistością. Wszystko inne wibrowało w jej wnętrzu, z dala od świata. Zeszyt wypadł na trawę z luźnej kieszeni spodni. Jakby wiedział, jakby domagał się zapisania tego, co za chwilę może zostać zapomniane. Sięgnęła po niego, otworzyła. Przez dłuższy moment wpatrywała się na przemian to w pustą kartkę, to w trzymany w dłoni szkic. Długopis drżał w dłoni. Słowa spłynęły niemal bez udziału świadomości, jakby były jedynym kanałem, przez który mogła wyrzucić z siebie, choć część tego, co kotłowało się w głowie.
To tylko kilka linii. Dlaczego czuję się, jakby ktoś wydarł mi najskrytszą tajemnicę?
Odetchnęła głębiej. Powietrze wydawało się zbyt gęste, zbyt ciche.
Nie boję się nagości. Już nie. Nie chcę, by ktoś zobaczył mnie całą – zanim ja sama się zobaczę.
Zatrzymała się. Raz po raz czytała zapisane słowa. Wielokrotnie miała zamiar je przekreślić, lecz w końcu pozostawiła je bez zmian.
Czy chcę, czy umiem być widziana? Bez ról, bez zasłon? Po prostu… obecna.
Co, jeśli nie potrafię? Co, jeśli Boza widzi więcej… niż jest naprawdę?
Wzięła kolejny głęboki, drżący oddech.
To nie akt. To wyrok… albo wolność. Albo… jedno i drugie.
Nagle w uszach ponownie rozbrzmiały słowa Bozy: „A może… chciałabyś pozować z kimś?” Co to znaczy z kimś? Jako wsparcie z cienia? Czy jak Arwena i Shani? Jeśli tak, to z kim?
Czy jest ktoś, kto mnie poznał, zanim ja sama poznałam siebie? Malina?
Zamknęła gwałtownie zeszyt. Jakby ostatnie zapisane słowo wystraszyło ją do głębi. Przycisnęła zeszyt do piersi, w obawie, że zawarte w nim słowa mogą uciec. Zamknęła oczy, oparła głowę o pień. Zastygła w bezruchu, choć nic w jej wnętrzu nie było nieruchome.
Próbowała się przełamać. Zachowywać, jakby nic się nie stało. Ruszyła do kuchni, gdzie trwały przygotowania do obiadu. Liczyła na to, że pogrążenie się w codziennych, przyziemnych czynnościach pozwoli jej odzyskać spokój.
W pomieszczeniu panował typowy dla czasu przygotowania posiłków zamęt. Parujące garnki, zapach czosnku i koperku unoszące się w powietrzu. Jagoda zajęła się warzywami. Obrała marchew, pokroiła ogórki, ale wszystkie czynności wykonywała mechanicznie. Jej myśli wciąż, nieustannie krążyły wokół propozycji Bozy i tego, co z niej wynikło.
Arwena i Shani wyraźnie zauważyły, że coś jest nie tak. Arwena posłała jej długie, uważne spojrzenie, próbowała rozpocząć rozmowę, ale wobec braku reakcji dała sobie spokój. Shani, jak zwykle, nie dała się tak łatwo zrazić. Najpierw rzuciła półżartem coś o „filozofowaniu nad patelnią”, później teatralnie błagała o ratunek przed „ziemniakiem mutantem”. Jagoda uśmiechnęła się raz czy dwa, ale nie dała się wciągnąć w grę. Nie była w stanie.
Malina również zorientowała się w sytuacji. Nic nie powiedziała, ale będąc blisko Jagody, delikatnie położyła dłoń na jej ramieniu. To był zaledwie moment, ledwie muśnięcie, a jednak wyrażało więcej niż słowa. Jagoda nie zareagowała zewnętrznie, ale wewnątrz niej zadrżała nieznana dotąd struna.
Po obiedzie zaniosła naczynia do kuchni. Zabrała się za mycie – powoli, uważnie. Cieszyła się z tej chwili ciszy i samotności. Choć dłonie zanurzone były w gorącej wodzie, pozostały lodowate, jakby niepokój wypełniający jej wnętrze odbierał każdą odrobinę ciepła. Kiedy ostatni talerz wylądował na suszarce, a ona machinalnie wycierała ręce w lnianą ściereczkę, zrozumiała. Musi porozmawiać z Maliną. Nie dlatego, że potrzebowała rady, nie dlatego, że pragnęła wsparcia. Po prostu coś w niej samej domagało się, by choć przez chwilę być blisko tej kobiety i szczerze z nią porozmawiać.
Wyszła z chaty. Czuła, że bez tej rozmowy nie zdoła uporać się z natłokiem myśli i uczuć. Jednak Malina przez cały czas była zajęta – a to przy zielniku, a to przy suszarni, a to w rozmowie z innymi kobietami. Jagodzie zabrakło odwagi, by podejść przy świadkach i poprosić o chwilę uwagi. Nie umiała jeszcze tego zrobić.
Ruszyła więc przed siebie, nie mając konkretnego celu. Przeszła przez skąpaną w słońcu łąkę, muskając dłonią wysokie trawy. Na chwilę weszła między drzewa – licząc, że cień lasu ochłodzi choć trochę jej rozpalone myśli. Niestety, nie uspokoił ich, nie uciszył powracającego głosu.
Wróciła do Siedliska, gdy słońce zaczynało się zniżać. Nie wchodziła do domu, od razu skierowała się w stronę dębu. Jak zawsze, gdy szukała odpowiedzi na pojawiające się pytania. Cień drzewa wydawał się chłodniejszy niż zwykle, choć słońce nadal świeciło. To nie była kwestia pogody czy godziny, lecz czegoś dojrzewającego w niej przez cały dzień. Siedziała z podciągniętymi kolanami. Zeszyt leżał obok, zamknięty, a długopis zsunął się w trawę. Nie pisała, nie myślała. Nie była w stanie.
Cienie się wydłużały, zmierzch zapadał powoli, lecz nieubłaganie. Na trawie osiadała pierwsza rosa. Wieczorny chłód objął ją w swoje objęcia, ale ona tego nie czuła. Skulona w sobie, ze splecionymi dłońmi, jakby wewnętrzne napięcie uniemożliwiało jakikolwiek ruch.
Zatopiona w myślach, nie usłyszała kroków. Dopiero dotyk wełnianego koca na ramionach przywrócił ją światu. Malina. Przykryła ją ostrożnie, bez słowa. Usiadła obok, nie naruszając ciszy. Przez dłuższą chwilę po prostu była. Obecność pełna ciepła i błogiej ciszy, kojącej wzburzony ocean myśli.
– Nic nie mówisz – wyszeptała Jagoda.
Malina rozejrzała się powoli po znikającym krajobrazie.
– Widzę, kiedy ktoś potrzebuje… wspólnie pomilczeć – odpowiedziała cicho, odpowiadając na niezadane pytanie.
Znów zapadła cisza – lecz inna niż wcześniej. Cisza wspólna, kojąca. Jagoda przez cały dzień układała w głowie różne scenariusze tej rozmowy. Setki zdań, słów, które teraz wszystkie uleciały jak ptaki powracające na noc do swoich gniazd. W głowie miała jedynie pustkę. Siedziała więc coraz bardziej wdzięczna Malinie za jej milczącą obecność. Gdy zgasły ostatnie zorze, a chłód nocy objął świat, wstała z rezygnacją.
– Chyba pójdę spać – wyszeptała.
Malina tylko skinęła głową. Nie próbowała jej zatrzymywać. Zabrała koc i ruszyła w stronę chaty.
Jagoda weszła do izby. Sarna i Jadzia siedziały na łóżku, rozmawiając. W pierwszej chwili wyglądało, jakby chciały ją wciągnąć w rozmowę, lecz coś – może wyraz jej twarzy, może postawa pełna zadumy i determinacji – je powstrzymało. Dziewczyna wzięła ręcznik, piżamę, kosmetyczkę i bez słowa wyszła. Ruszyła w stronę studni.
Na podwórzu panowała już ciemność i chłód, ale to jej nie powstrzymało. Stanęła przy korycie, rozebrała się bez zawahania, po raz pierwszy całkowicie. Wciągnęła powietrze z sykiem, gdy zimna woda zetknęła się z nagim ciałem. Opłukała twarz, ramiona, szyję. Potem poświęciła więcej uwagi piersiom, brzuchowi, udom, pośladkom. Chłód kąsał skórę, ale po raz pierwszy czuła się wolna. Prawdziwa. Zerknęła w stronę ciemnej chaty. Przez chwilę zastanawiała się, czy Malina przypadkiem nie patrzy na nią z mroku. Ta myśl sprawiła, że chłód zniknął.
Gdy się wycierała, z jej twarzy nie schodził lekki uśmiech. Śmiała się do nocy, do tego, co się właśnie wydarzyło, do własnego ciała. Nie czuła już potrzeby, by się ukrywać. Wsunęła piżamę na wciąż lekko wilgotne ciało i wróciła do izby. Sarna i Jadzia nadal rozmawiały, ale ona po prostu położyła się do łóżka i zamknęła oczy. Dziewczyny ściszyły głosy, ich szepty działały niczym kołysanka. Zasnęła niemal natychmiast.
…Znalazła się na wrzosowisku. Bez granic, bez horyzontu. Tylko miękka, pulsująca powierzchnia porośnięta fioletem. Nie widziała nieba ani słońca, lecz cały obszar zalewało ciepłe, miękkie światło. Jak oddech na skórze. Stała pośród falujących roślin. Naga. Bez skrępowania, bez wstydu. Po prostu ona. Nie czuła ani chłodu, ani ciepła – czuła tylko siebie, po raz pierwszy bez udawania i konieczności dopasowywania się do czyichkolwiek oczekiwań. Jakby to miejsce zostało stworzone tylko w tym jednym celu.
– Jesteś… Nareszcie. – usłyszała znajomy głos. Odwróciła się. Boza stała za nią, w tej samej poplamionej farbą koszuli. Spoglądała spokojnie, ze zrozumieniem. W jednej dłoni trzymała pędzle, w drugiej paletę. Obok niej – jakby wyrastająca z ziemi – stała sztaluga. Malarka podeszła. Powoli. Nie dotknęła jej, lecz spojrzenie układało ciało – łagodnie, z troską.
– Usiądź – powiedziała miękko. Jagoda posłuchała. Wrzosy przyjęły jej ciężar, otulając uda i plecy. Boza milczała, ustawiając jej ciało: nogi, dłoń, linię karku. Spojrzeniem wciąż mówiła jedno: „pozwól się zobaczyć”.
Potem wróciła do sztalugi. Jagoda nie widziała obrazu. Słyszała tylko dźwięk pędzla muskającego płótno. Siedziała. Otwarta. Bez maski. Jej piersi falowały w rytmie oddechu, dłoń spoczywała między udami – tak, jak sugerowała Boza. W tym geście nie było prowokacji ani napięcia. Tylko obecność. Spokój. Skupienie. Wrzosy poruszały się delikatnie – łaskocząc, dotykając, jakby z podziwem. Wokół unosił się zapach farb. Artystka pochylała się, cofała, spoglądała z dystansu i znów wracała do pracy. Jej ruchy były precyzyjne, uważne. Pędzel szeptał, płótno słuchało.
– Skończyłam – powiedziała w końcu. Bez ceremonii, fanfar. Odwróciła się i odeszła. Po prostu. Rozpłynęła się wśród wrzosów. Zniknęła tak, jak się pojawiła – bez dźwięku, bez śladu.
Jagoda chciała się poruszyć. Wstać. Spojrzeć na obraz, ale zanim to zrobiła, poczuła coś, czego nie potrafiła nazwać. Jakby jej ciało – nie głos, nie myśl – wydało z siebie okrzyk. Cichy, lecz głęboki, wibrujący. Rozchodzący się falą od kręgosłupa do opuszków palców. Coś w niej pękło, a może właśnie się otworzyło. Wrzosy zadrżały. Nie od wiatru – od niej. Jakby świat przyjął prawdę, której nie wypowiedziała. Prawdę, którą wykrzyczało jej ciało…
Otworzyła powoli oczy. Jakby wracała z miejsca, w którym nie powinna była być. A może wręcz przeciwnie – z jedynego miejsca, gdzie naprawdę powinna się znaleźć. Serce biło inaczej, głębiej, wolniej, jakby wciąż próbowało utrzymać rytm tamtego świata. Świata, który nie był snem, choć przecież musiał nim być.
Nie poruszyła się. Leżała bez ruchu, czując, jak piżama otula wyjątkowo wrażliwe ciało, jak cisza izby wypełnia przestrzeń – nieruchoma, ale żywa. Słyszała czyjś miękki oddech, gdzieś coś skrzypnęło. Świat wracał, ale ona jeszcze nie. Jeszcze nie chciała. Jeszcze chwilę.
Zamknęła oczy. Nie po to, by zasnąć, ale żeby zatrzymać światło tamtego wrzosowiska, które wciąż rozlewało się pod powiekami – miękkie, ciepłe, nieznane. Chciała zachować to, co przeżyła, choć słowo „przeżyła” nie oddawało nawet namiastki jej odczuć. To nie był sen. Nie tylko. Nie do końca.
Oddech był płytki, cichy, jakby bała się spłoszyć wspomnienia. Czuła każdą komórkę swojego ciała – nie tylko skórę, ale i to, co pod nią – pulsujące, obecne, rozbudzone. Jakby ciało właśnie ponownie się narodziło. Piersi wciąż ciężkie, skóra gorąca, wilgotna. Nie czuła wstydu. Jedynie potwierdzenie. Coś się wydarzyło. Coś prawdziwego. Z nią i w niej. Nie musiała dotknąć, nie musiała sprawdzać. Jej ciało pamiętało. Nie potrafiła tego opisać. Nie była pewna, czy powinna. Może w zeszycie, ale nie teraz. Teraz chciała tylko być, zatrzymać w sobie ten moment, to drżenie, ten cichy, wypełniający wewnętrzną ciszę szept: „jestem”.
Słońce dopiero posyłało pierwsze promienie nad lasem. Siedlisko było ciche – jakby zawieszone między snem a przebudzeniem. Jagoda szła wolno przez pokrytą rosą trawę z ręcznikiem przewieszonym przez ramię. Gdy stanęła przy studni, zdjęła bluzę od piżamy, potem powoli zsunęła spodnie. Zadrżała, odkładając ubrania na ławkę. Stała naga, ale nie próbowała się ukryć. Żuraw zaskrzypiał cicho, gdy nabierała wody i napełniała koryto. Zanurzyła dłonie, obmyła kark, ramiona, piersi. Ciało już znało chłód – nie buntowało się. Woda spływała po jej skórze zimnymi strużkami, wywołując gęsią skórkę.
Usłyszała kroki. Odwróciła głowę. Arwena – smukła, pewna siebie – podeszła do studni. Uśmiechnęła się na powitanie i rozebrała się ruchami tak swobodnymi, jak oddech. Nachyliła się nad korytem i zaczęła obmywać swoje idealne ciało. Jagoda zerkała na nią – na linię szyi, bioder, ud, kształt pośladków i piersi. Na skórę nieskazitelnie gładką, świetlistą niczym porcelana. A potem spojrzała na siebie.
Piersi. Jej własne – miękkie, na poły dziewczęce. Brzuch gładki, płaski, ale przy Arwenie wydawał się zbyt miękki. Uda gibkie, silne, ale mniej kobiece. Jagoda lubiła swoje ciało, ale teraz – przy Arwenie – coś w niej szeptało: „tak wygląda kobiecość – pewna siebie, prawdziwa. A ja…? Czego mi brakuje?” Nie czuła się gorsza, po prostu mniej kobieca, a przez to mniej cenna.
Zanim zdołała odgonić te myśli, przy studni zjawiła się Shani. Owinięta w ręcznik, z włosami wciąż pamiętającymi dotyk poduszki. Ziewnęła przeciągle i spojrzała najpierw na Arwenę, potem na Jagodę.
– I znów zaczynam mieć kompleksy – rzuciła luźno z błyskiem w oku. – Dwie boginie przy studni. Jak tu ma się umyć zwykła śmiertelniczka?
Arwena roześmiała się i pocałowała Shani w czoło. Jagoda nie zdobyła się na śmiech, uniosła jedynie kąciki ust. Zanurzyła dłonie w wodzie, jeszcze raz obmyła swoje ciało, jakby chciała zmyć z głowy porównania, pozbyć się lustra.
Podniosła głowę i dostrzegła Malinę. Stała na ganku, może już od kilku chwil. Patrzyła na nią, jakby Jagoda była przy studni sama. Uważnie, bez słowa, jakby pieściła jej ciało wzrokiem. Jagoda czuła ten dotyk. W końcu ich spojrzenia się spotkały. Po raz pierwszy utrzymała kontakt.
Grządki wciąż były skąpane w rosie, ziemia pachniała nocą i ciszą. Malina już klęczała między rządkami cebuli, w dłoniach trzymała małe grabki, którymi podważała chwasty. Jagoda kucnęła obok.
– Zbieraj to, co wyplewię, do koszyka – powiedziała Malina.
Przez chwilę pracowały w ciszy.
– Arwena jest… – odezwała się w końcu Jagoda cicho – jakby z innego świata.
Malina nie odpowiedziała od razu. Przesypała garść ziemi przez palce, jakby to one miały znaleźć właściwą odpowiedź.
– Nie mówię, że jestem brzydka – kontynuowała Jagoda. – Wiem, że nie jestem, ale… – urwała, uśmiechając się z przekąsem – przy niej to jak rysunek dziecka obok obrazu Bozy.
Malina wyprostowała się powoli, otarła dłonie o spodnie i spojrzała na nią uważnie.
– A Shani? – zapytała tylko.
Jagoda zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc.
– Dla Arweny Shani jest najpiękniejsza na świecie – dodała spokojnie Malina. – Nie chodzi o to, jak wyglądasz. Ważne jest tylko to, co widzi ten, kto patrzy.
Jagoda spuściła wzrok. Dłoń przesuwała się po ziemi, jakby szukała w niej odpowiedzi.
– Ty też – powiedziała Malina po chwili, łagodniej, ciszej – będziesz dla kogoś jak Shani dla Arweny… A może już jesteś.
Dłoń znieruchomiała. Spojrzała na Malinę. Usta drgnęły, jakby chciała coś powiedzieć, ale słowa uwięzły jej w gardle. Jeszcze niegotowe, by wybrzmieć. Malina uśmiechnęła się i wróciła do pracy. Jagoda nagle zrozumiała, że to, czego szuka, czego wciąż nie umie nazwać, może być bliżej, niż jej się wydaje.
Słońce leniwie przesuwało się po rozgrzanej werandzie. Jasne smugi przecinały przestrzeń jak ciche znaki – pomiędzy szczeblami balustrady, pomiędzy myślami. Jagoda siedziała na ławie, w swoim ulubionym kącie. Na stole przed nią leżał otwarty zeszyt. Przygryzała końcówkę długopisu, próbując zapanować nad chaosem w głowie. Jak dotąd zapisała jedno zdanie.
Co miała na myśli?
Wpatrywała się w litery długo, jakby próbowała w nich znaleźć odpowiedź. Jakby słowa były czymś więcej niż tylko pytaniem.
Czy naprawdę można być dla kogoś najpiękniejszym, nie będąc Arweną?
Jak się to czuje? Skąd wiadomo?
Co ona widzi, kiedy patrzy?
A jeśli ktoś już widzi – to co wtedy? Czy ja też muszę widzieć?
Czy wystarczy, że czuję się „widziana”?
Odsunęła zeszyt. Nie dlatego, że skończyła – raczej dlatego, że pozostałe myśli wciąż tworzyły chaos, którego nie potrafiła zapisać. Zamknęła oczy.
Skrzypnęła deska w sieniach. Ktoś szedł. Powoli, uważnie. Uniosła głowę. Dostrzegła jedynie znikający cień w drzwiach. Usiadła. Jeszcze raz spojrzała w tamtą stronę. Nie poruszyła się, za to jej myśli rozpoczęły szalony galop. Czy to była Malina? Dlaczego nie weszła? Dlaczego się nie odezwała? Chciała tylko sprawdzić, czy tu jestem? A może… wystarczyło jej, że jestem?
Ponownie oparła głowę, tym razem z zeszytem na brzuchu. Zamknęła oczy. Po jej ustach błąkał się delikatny cień uśmiechu – nie tyle reakcja, ile wspomnienie. Jakby wiedziała, że odpowiedzi, których wciąż szuka, są już bardzo blisko, lecz nie w czyichś gestach czy słowach, a w niej samej. Usiadła. Była jeszcze jedna sprawa. Obraz. Ponownie otworzyła zeszyt.
Czy chcę? Tak.
Czy mam odwagę? Nie. Nie w ten sposób.
Nie umiem się tak pokazać. Na razie.
Czy można inaczej? Oby.
Przez chwilę wpatrywała się w zapisane słowa, jakby mogły zmienić znaczenie, jeśli tylko spojrzy na nie pod odpowiednim kątem. Jakby między linijkami miała znaleźć coś, co doda jej odwagi. W końcu zamknęła zeszyt, przycisnęła do piersi i podniosła się z ławy. Ruszyła w stronę stodoły.
Pracownia była cicha jak zawsze. Nawet zapach się nie zmienił – wciąż stare, rozgrzane drewno i farby. Rozproszone światło wypełniające wnętrze nadal tworzyło atmosferę ciszy i skupienia. Boza siedziała bokiem do drzwi, pochylona nad szkicownikiem. Nie odwróciła się, ale odezwała się, gdy tylko Jagoda przekroczyła próg.
– Wiedziałam, że wrócisz – powiedziała miękko. – Ale nie wiedziałam, z czym.
Jagoda przystanęła przy stole. Zeszyt wciąż przyciskała do piersi, jakby miał się jej zaraz wyślizgnąć.
– Chciałabym… – zaczęła, zawieszając głos – ...żebyś mnie namalowała, ale… inaczej.
Boza odłożyła szkicownik. Spojrzała na Jagodę. Bez uśmiechu, ale też bez zaskoczenia czy oceny.
– Inaczej? – zapytała spokojnie.
– Nie w tej pozie – Jagoda mówiła niemal szeptem, jakby obawiała się, że jej słowa mogą zostać źle zrozumiane. – Nie tak… otwartą? Może… mniej odważnie? Trochę mniej… mnie?
Boza się nie odezwała. Wstała od stołu i podeszła do Jagody. Zajrzała dziewczynie głęboko w oczy.
– To nie jest kwestia odwagi – powiedziała – To nie dotyczy wyłącznie tego, ile odsłonisz. – Zrobiła krótką pauzę, jakby przez moment szukała właściwych słów. – A raczej tego, jak bardzo prawdziwa chcesz być.
– Boję się, że nie dam rady – odparła Jagoda szeptem, spuszczając wzrok.
Boza przytaknęła. Tylko tyle. Nie była rozczarowana, ani też nie pocieszała, nie namawiała. I może to właśnie było najważniejsze.
– Możesz wybrać dowolną pozę, jaką zechcesz, ale jeśli to ma być tylko zwykły akt, po prostu obraz ciała… nic ci nie da – znów zamilkła, tym razem na dłużej. – Jeśli ma być prawdą, musisz prawdę pokazać.
Jagoda podniosła na nią oczy. Długo wpatrywała się w szaroniebieskie oczy. Szukała w nich otuchy, jakiejkolwiek podpowiedzi. Nie znalazła. Jedynie otwartość i gotowość.
– Rozumiem – szepnęła cicho, niemal do siebie. I rzeczywiście zrozumiała. Może jeszcze nie wszystko, ale wystarczająco dużo, by nie uciekać. – Wrócę – obiecała bardziej sobie niż Bozie i wyszła z pracowni.
Jak zwykle w takich chwilach, szukała schronienia pod dębem. Usiadła w tym samym miejscu, w tej samej pozycji – z kolanami podciągniętymi pod brodę. Zeszyt leżał obok, niepotrzebny. Nie myślała. A może właśnie – myślała zbyt dużo, żeby była w stanie przelać to na papier.
Malina pojawiła się cicho, bez uprzedzenia. Przystanęła na moment, spojrzała na nią, potem na trawę, horyzont, zarys stodoły, jakby próbowała odczytać z krajobrazu pytania, których jeszcze nie usłyszała. W końcu usiadła obok. Nie zapytała, nie dotknęła, po prostu była. Przez dłuższą chwilę milczały. Jagoda zbierała się w sobie, jakby każde słowo musiała z siebie wypchnąć.
– Boza zaproponowała, że mnie namaluje… tak jak ciebie.
Malina uniosła lekko brwi. Kącikiem jej ust przemknął uśmiech – nie ironiczny, raczej jakby chciała powiedzieć: „w końcu”. Nie odezwała się jednak. Jagoda spojrzała na nią z niepewnością.
– Ona nie chce, bym siedziała z dłonią na kolanie – odezwała się w końcu. – Chce… żebym pokazała wszystko, dosłownie wszystko, nie pozostawiając nic dla siebie.
Malina nie odwróciła wzroku. Słuchała.
– To mnie przerasta – Jagoda spojrzała na własne stopy. – Chciałam, żeby to było… piękne. A jej propozycja… to jakby rozebrała mnie nie tylko z ubrań. To za dużo.
Malina położyła dłoń tuż przy dłoni Jagody, choć nie dotknęła jej.
– Boza nie maluje ciała – powiedziała cicho. – Tylko prawdę. Także tę, której się boimy.
Jagoda pochyliła się lekko do przodu, oparła brodę na kolanach, dłonią musnęła palce Maliny, jakby szukając otuchy.
– Boję się, że jeśli się odważę… nie poznam siebie… albo zobaczę coś, czego nie chcę widzieć.
– A jeśli to, co zobaczysz, będzie początkiem? Może właśnie po to trzeba się odsłonić, żeby przestać się bać tego, co pod spodem.
Jagoda spojrzała na nią długo. A potem – bardzo powoli – położyła dłoń na jej dłoni. Nieśmiało, niepewnie, ale świadomie.
– A jeśli ja nie jestem pewna, co tam jest? – zapytała szeptem. – Jeśli się tego boję?
– To znaczy, że zrobiłaś pierwszy krok – Malina uśmiechnęła się ciepło. – Zaczęłaś szukać.
Nie trzeba było nic więcej. Dłonie pozostały razem – splecione, ciepłe. Otoczyła je cisza, która nie ciążyła, lecz pozwalała oddychać.
– Wiesz… to miejsce jest dziwne. Niezwykłe, ale cieszę się, że tu trafiłam. Że trafiłam na ciebie. Cieszę się, że… mogę z tobą pomilczeć. – powiedziała szeptem Jagoda.
Malina tylko uśmiechnęła się w odpowiedzi. Siedziały więc w ciszy, obserwując gasnące promienie słońca. Spokój, cisza, splecione dłonie. Obecność. Wzajemna.
Gdy nad lasem została już tylko czerwona poświata, Malina powoli wstała. Bez słowa, po prostu odeszła, cicho jak cień. Jagoda patrzyła, jak szła w kierunku chaty, jak znikała w drzwiach. Odetchnęła głęboko, z ulgą, milczenie Maliny powiedziało jej więcej niż tysiąc słów. Została sama, ale po raz pierwszy w życiu, wewnątrz siebie, nie czuła się samotna.
Księżyc powoli wędrował po niebie. Jagoda wciąż siedziała pod drzewem, jakby coś ją tam trzymało – ciepło drewna, cisza, która nie domagała się odpowiedzi, lub wspomnienie dłoni Maliny, wciąż obecne na skórze. Sama nie potrafiła powiedzieć. Wstała dopiero wtedy, gdy gwiazdy na wschodzie zaczęły blednąć. Po cichu weszła do izby. Zerknęła przelotnie na wtulone w siebie dziewczyny. Położyła się, ale sen nie nadchodził – jakby nie potrafiła jeszcze rozstać się z minionym dniem.
Obudziła się późno. W izbie było już pusto. Przetarła oczy, przeciągnęła się z westchnieniem i sięgnęła po ręcznik. Piżama lekko kleiła się do ciała, wciąż rozgrzanego snem. Otworzyła drzwi; świat za oknem już dawno powitał poranek. Wyszła na podwórze, kierując się do studni. Tym razem znów nie była tam pierwsza.
Przy studni stały już jej współlokatorki. Sarna nachylała się nad korytem, polewając wodą kark i plecy – drobna sylwetka, niemal chłopięca, krótko przycięte włosy, ostro zarysowane łopatki na chudych plecach. Obok niej Jadzia – naga, opłukiwała swoje pełne ciało – obfite piersi, brzuch łagodnie zaokrąglony, skóra nad biodrami rozciągnięta. Każdy jej ruch zdradzał pewność siebie i akceptację. Zatrzymała się tylko na chwilę. Spojrzała – nie jak ktoś z zewnątrz, nie jak gość – ale jako część tej chwili, tego poranka. Potem po prostu podeszła. Bez słowa, skinęła dziewczynom głową. Zawiesiła ręcznik na cembrowinie. Rozebrała się. Nagość już nie była wyzwaniem ani manifestacją. Czuła się zupełnie naturalnie, swobodnie. Woda w korycie była chłodna, ale ciało przyzwyczaiło się do tego chłodu. Nie drżała, skóra nie pokrywała się gęsią skórką, jedynie jej piersi wciąż reagowały na zimne krople. Obmyła kark, ramiona, brzuch, uda. Nie odwracała wzroku, nie krępowała się. Jej ciało – jasne i napięte – należało do niej, a ona była nim. Nie czuła się porównywana ani osądzana.
Dopiero po chwili dostrzegła Shani. Siedziała na rozłożonym na trawie ręczniku. Naga, wystawiała wciąż wilgotne ciało na promienie słońca. Duży biust, szerokie biodra, obfite uda – a mimo to jej spojrzenie błyszczało, jakby dopiero co rozbłysło w niej słońce. Patrzyła na Jagodę.
– Patrzcie, patrzcie… wczoraj piwonia, a dziś… rozkwitła nam lilia! – rzuciła, teatralnie zawieszając głos.
Sarna i Jadzia parsknęły śmiechem. Jagoda się nie speszyła, nie spuściła wzroku, nie zakryła ciała. Uśmiechnęła się – cicho, lekko, jakby po raz pierwszy naprawdę akceptowała to, co widzą inni.
Nagle poczuła czyjś wzrok na plecach. Odwróciła się. Na ganku stała Malina, oparta o słup podtrzymujący daszek. Patrzyła z uśmiechem. To nie było spojrzenie dotykające ciała, tym razem sięgało znacznie głębiej. Jagoda niemal usłyszała szept: „Widzę cię. Całą”.
Wróciła do izby, włosy wciąż miała wilgotne, a ciało wydawało się lżejsze – jakby przy studni zostawiła jakiś przytłaczający ją dotąd ciężar. Sarna siedziała przy oknie i przeglądała książkę. Jadzia kończyła się ubierać, uśmiechnięta i rozbawiona. Rzucały sobie spojrzenia, półsłówka. Jagoda odwzajemniła uśmiechy, ale nie powiedziała ani słowa. Nie musiała.
Sięgnęła po lnianą sukienkę – lekką, prostą. Wyjęła stanik, przez moment go trzymała, jakby jeszcze walczyła z przyzwyczajeniem, ale trwało to tylko chwilę. Włożyła sukienkę na gołe ciało. Nie z przekory. Nie z potrzeby manifestu. Nie czuła już potrzeby ukrywania się. Nawet nie zerknęła w lustro. Nie widziała już powodu, by analizować, oceniać, poprawiać. Już nie. Po prostu była.
Na werandzie pozostałe mieszkanki Siedliska szykowały śniadanie. Jagoda skierowała się w stronę dębu. Usiadła, opierając się o pień, i otworzyła przyniesiony ze sobą zeszyt.
Przewertowała parę ostatnich stron – pytania i myśli sprzed kilku dni… jakby zapisał je ktoś inny. Ktoś daleki. Otworzyła czystą stronę. Zamyśliła się na moment, zanim zaczęła pisać.
Nie oceniam się. Widzę. Nie wiem jak ani dlaczego, ale chcę się dowiedzieć.
Spojrzenie padło na stodołę. Drzwi były lekko uchylone – nie jak wyzwanie, ale jak zaproszenie. Nie przymus. Nie nakaz. Jej własna wola. Jej decyzja.
Wstała. Bez planu, ale też bez lęku. Weszła do pracowni, a potem – po drabinie – na górę. Tylko ona. I obrazy. I decyzja, która właśnie zaczęła w niej dojrzewać.
Galeria była cicha i pusta. Boza pewnie udała się na śniadanie. Przez dłuższą chwilę Jagoda chodziła – powoli, bez planu. Znała te obrazy, ale tym razem widziała je inaczej, pełniej, dokładniej. Jej oddech również się zmienił, jakby pomiędzy płótnami próbowała odnaleźć rytm, który dopiero dopasowywał się do niej. Dotarła do miejsca, gdzie podczas pierwszej wizyty stała Boza. W rogu oparte o słup zobaczyła trzy płótna. Jakby ukryte, niedostępne dla wszystkich.
Podeszła bliżej. Pierwszy obraz – kobieta w średnim wieku, naga, lecz bez ostentacji. Ciało miękkie, lekko obwisłe piersi, brzuch już nie tak jędrny, zarys żyłek na udach. A jednak jej uroda, choć lekko przebrzmiała, wciąż była widoczna. W oczach zamyślenie, w ustach zmysłowość, delikatne zmarszczki wokół oczu. Twarz daleka od ideału, ale pełna ciepła. Nie pozowała – rozmawiała. Jakby z kimś bliskim. Albo z samą sobą.
Na drugim płótnie… Jagoda potrzebowała chwili, by zorientować się, że to wciąż ta sama postać. Twarz poszarzała, skóra cieńsza, niemal przezroczysta, zapadnięte policzki, sine obwódki wokół zmęczonych oczu. Dziewczyna gwałtownie wciągnęła powietrze – prawa pierś zniknęła. Zamiast niej – blizna. Surowa, wciąż różowa, świeża. Lewa pierś mniejsza, nieforemna, również pokryta bliznami. Spojrzenie kobiety straciło blask, lecz nie było w nim rezygnacji. Raczej oswojony, milczący ból. Nie było wstydu, potrzeby ukrycia. Jedynie zgoda. Może nawet duma, lecz nie ta, która szuka podziwu.
Trzeci obraz – znów ta sama kobieta. Ciało zupełnie inne – piersi pełne, jędrne, sprawiające wrażenie młodszych niż na pierwszym płótnie, bez blizn, ale to nie one przyciągały wzrok. W twarzy nadal widoczny był ślad przebytej drogi – cienie pod oczami, drobne skrzywienie ust, ostrzejsze rysy… lecz w oczach pojawił się blask. Blask, który pamięta ciemność. Spokój kogoś, kto wrócił z najdalszej podróży.
Wyciągnęła dłoń w kierunku trzeciego płótna. Niemal go dotknęła. Na opuszkach palców wyczuła chłód jakby oddech.
– Ona się zgodziła – szepnęła do siebie. – Tak po prostu… pozwoliła się zobaczyć. Całą.
Coś w niej pękło. Jakby obrazy poruszyły jakąś dotąd uśpioną, ukrytą, niewypowiedzianą część. Jak niezwykłym człowiekiem trzeba być, żeby się na to zdobyć? Ile siły? Ile odwagi? A może… ile trzeba znieść, żeby już nie chcieć się chować? By zaakceptować siebie? Zamknęła oczy. Obraz wciąż tam był – wypalony pod powiekami jak światło, w które patrzy się za długo, ale to nie było tylko światło. To było wyzwanie. Echo, które nie cichnie.
Czy ja też… mogłabym?
Czy potrafiłabym tak?
Stanąć przed sztalugą, odsłaniając nie tylko ciało?
Czy naprawdę jestem w stanie pokazać siebie?
I wtedy zrozumiała. Nie chodziło o obraz, o Bozę. Chodziło o to, by nie uciec, nie odwrócić się od siebie. Żeby pozwolić się zobaczyć. Nie jako ładną dziewczynę, obiekt pożądania – lecz jako człowieka. Tego właśnie pragnęła. Tego się bała.
Zeszła z góry powoli, jakby z każdym szczeblem drabiny docierała coraz głębiej, odkrywała to, co do tej pory trzymała zamknięte. Pod powiekami wciąż widziała tamten tryptyk. Grał w niej, jak echo, które nie chce zamilknąć. Boza siedziała przy sztaludze, przygryzając końcówkę pędzla, pogrążona w myślach. Płótno przed nią było nietknięte. Nie odwróciła się.
– Czy mogę o coś zapytać? – Jagoda odezwała się cicho, stając obok malarki.
– Tak?
– Nie chcę być wścibska, ale… ten tryptyk… kobieta po mastektomii… kim ona jest?
Boza spojrzała na dziewczynę z uwagą, jakby szukając czegoś w jej oczach.
– To Amazonka – odparła po chwili. – Najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek namalowałam.
Jagoda przytaknęła, bardziej do siebie niż do niej. Znów zobaczyła pod powiekami trzeci obraz – emanujący siłą i akceptacją. Tym, co pozostaje, gdy człowiek przejdzie przez piekło.
– To nie ciało jest najważniejsze, prawda?
– Przecież wiesz, że nie.
Jagoda przez chwilę milczała. Jakby walczyła ze sobą.
– Nie mam tyle siły. Nie mam jej odwagi, ale… chcę spróbować – ostatnie słowa wypowiedziała niemal szeptem.
Boza tylko skinęła głową. Wstała i zaczęła przygotowywać przestrzeń – bez pośpiechu, lecz sprawnie, jakby to wszystko już się wcześniej wydarzyło albo jakby wiedziała, że ten moment nadejdzie.
Jagoda powoli zsunęła sukienkę z ramion, pozwalając jej opaść na klepisko. Po chwili dołączyły do niej figi. Została naga, ale tym razem nie było w tym nic symbolicznego, jeszcze nie. Po prostu była. Taka, jaka była.
– Usiądź. Na stole. Na kocu – Boza wskazała miejsce.
Koc był szorstki, drażnił delikatną skórę, czuła jego fakturę pod udami. Oddech miała płytki, dłonie – wilgotne.
– Pamiętasz szkic?
– Tak.
– Spróbuj.
Usiadła tak, jak zapamiętała. Lewą dłoń oparła za plecami, biodra wysunęła do przodu, rozchyliła uda. Czuła każdy nerw, każdy centymetr ciała mrowił. Palce prawej dłoni zsunęły się niżej – brzuch, wnętrze uda – tam, gdzie nigdy wcześniej nie sięgnęła przy kimś.
Boza nie patrzyła. Szykowała farby.
– Spokojnie, nie spiesz się. Daj sobie czas.
Jagoda zamknęła oczy. Jej palce drżały, była coraz bliżej. Już, już… Jeszcze moment…
Oddech uwiązł w gardle, drżąca dłoń zatrzymała się tuż przed celem. Otworzyła oczy. Świat był zbyt jasny. Zbyt obecny. Wszystko było za bardzo.
– Nie… nie mogę – szepnęła.
Nie poruszyła się od razu. Jeszcze chwilę trwała w tej pozie – naga, rozedrgana, jakby jeszcze próbowała. Potem, z rezygnacją, zsunęła się ze stołu, owinęła koc wokół ramion. W głowie szumiało jedno zdanie: „Zawiodłam”. Nie potrafiła jednak odpowiedzieć, czy bardziej zawiodła siebie, czy Bozę.
Malarka nic nie powiedziała. Dopiero po chwili podeszła, poprawiła koc na jej ramionach. Delikatnie, ostrożnie. Tak jak dotyka się kogoś, kto właśnie stoczył ciężki bój.
– Nic się nie stało – powiedziała. – To nie takie proste. Wiem.
Jagoda tylko kiwnęła głową. Czuła, jakby wracała z dalekiej podróży.
– Możemy spróbować kiedy indziej – dodała Boza – jeśli tylko zechcesz.
– Nie jesteś zła?
– A dlaczego miałabym być? – Boza spojrzała na nią łagodnie, z lekkim rozbawieniem. – To twoja decyzja, twoje tempo.
– Dziękuję – szepnęła Jagoda.
– Nie masz za co – odparła Boza. – Tu nie chodzi o wdzięczność, tylko szczerość wobec siebie. Gdybyś się przełamała wbrew sobie, ten obraz również byłby fałszem.
To było tak oczywiste, tak proste, a jednak Jagoda musiała to usłyszeć, by zrozumieć. Ubrała się wolno, niemal rytualnie. Wychodząc z pracowni, miała wrażenie, że zostawia za sobą coś więcej niż rozgrzany koc i pustą przestrzeń – kolejną łuskę, która z niej opadła.
Rozdział III
„Miłości nie da się wymusić, nie da się jej wymusić na sobie ani na innych. Można tylko pozwolić, by się pojawiła, i mieć odwagę ją przyjąć”.
— Viktor E. Frankl
Usiadła pod dębem. Słońce przesączało się przez liście, rysując jasne plamy na trawie – drobne, ciepłe oddechy światła. Jagoda wyciągnęła zeszyt z kieszeni sukienki i otworzyła go na czystej stronie. Wpatrywała się w nią, jakby liczyła na to, że myśli same się zapiszą. Zamiast tego wymykały się, rozpadały, ulotne, nieuchwytne. Wodziła palcem po papierze, bezradna wobec ciszy.
Usłyszała kroki. Ciche, znajome. Nie podniosła wzroku – wiedziała, kto nadchodzi. Tym razem pozwoliła jej usłyszeć, że się zbliża.
– Nie udało się? – zapytała cicho Malina, siadając obok. Blisko, ale nie za blisko.
Jagoda odwróciła się do niej. W oczach Maliny nie było oceny ani pytania – tylko czułość i troska.
– Nie… – westchnęła Jagoda. – Ja… stchórzyłam. Uciekłam.
Malina pochyliła głowę, jakby się nad czymś zastanawiała.
– Nie uciekłaś – powiedziała w końcu łagodnie. – Po prostu to nie był ten moment.
Zamilkła, pozwalając wybrzmieć słowom.
– Niektóre drzwi otwierają się dopiero wtedy, gdy przestaniesz się z nimi siłować.
Jagoda spojrzała jeszcze raz na pustą stronę, po czym zamknęła zeszyt i odłożyła go na trawę.
– Ale… ja chciałam – wyszeptała. – Naprawdę chciałam.
– I to jest najważniejsze.
Jagoda przesunęła dłonią po trawie, a potem – nie do końca świadomie – wyciągnęła dłoń w stronę Maliny. Ich palce się spotkały. Delikatny gest. Dotyk. Malina lekko zacisnęła dłoń, bez słów. Siedziały tak, milcząc, ze splecionymi dłońmi. Po prostu były razem, tak jak trzeba.
– Chleb się sam nie upiecze – odezwała się Malina z lekkim uśmiechem, przerywając ciszę.
Jagoda spojrzała na nią z lekkim zaskoczeniem, ale odwzajemniła uśmiech.
– Nigdy nie piekłam chleba. Pokażesz mi?
– Pokażę.
Wstały razem – ruszyły w stronę chaty, trzymając się za ręce.
W kuchni panował skwar. Rozgrzany już piec chlebowy buchał gorącem, a wnętrze wypełniał zapach płonącego drewna, mąki i ciasta, które stało w dużej kadzi na stole. Obok, na ławie, leżały równiutko poskładane, lniane ściereczki. Malina bez słowa zdjęła koszulkę i spódnicę, została tylko w bieliźnie. Założyła fartuch bezpośrednio na nagą, opaloną skórę – prostym, codziennym gestem.
– Serio? – zapytała Jagoda z lekkim niedowierzaniem.
– Radzę ci zrobić to samo – odpowiedziała Malina, nie odwracając się. – Inaczej za moment pot będzie ci kapał z czoła do ciasta.
Jagoda przez chwilę stała niepewna, ale czuła ciepło buchające od pieca i kropelki potu formujące się na plecach. Zdjęła sukienkę. Bez wstydu, bez słowa. Po prostu. Zawiązała fartuch.
Malina rozsypała trochę mąki na blacie, sięgnęła dłonią do kadzi i zgarnęła kęs ciasta. Wprawnymi ruchami zaczęła je zagniatać. Jagoda obserwowała jej działania.
– Weź kawałek ciasta. Zacznij zagniatać tak jak ja – odezwała się Malina.
Jagoda sięgnęła do misy. Ciasto pachniało zakwasem, było pulchne, sprężyste i lepkie. Jej ruchy były niepewne, pozbawione gracji. Malina skończyła pierwszy bochenek i zerknęła na jej poczynania.
– Czekaj – powiedziała cicho, miękko, niemal jak przewodniczka, opiekunka. – Nie tak.
Stanęła za nią. Blisko. Prowadziła jej dłonie lekkim dotykiem. Po chwili odnalazły wspólny rytm. Oddech Maliny otarł się o jej ucho, ciepły, spokojny, ale wywołujący delikatny dreszcz. Jagoda czuła na gołych plecach materiał fartucha Maliny, a pod nim ciało – ramiona, które ją obejmowały, piersi ocierające się o nią, delikatne dotknięcie bioder. Ciało za nią niemal krzyczało, a jej własne odpowiadało na ten zew, jakby również chciało wykrzyczeć swoje istnienie.
Nie rozmawiały. Palce zanurzały się w cieście. Powtarzalność była jak oddech. Gdy Jagoda załapała rytm, Malina cofnęła swoje dłonie. Powoli, przesuwając palcami wzdłuż jej ramion, od nadgarstków do barków, jakby chciała przedłużyć tę chwilę. Jagoda zamarła. Wbiła wzrok w ciasto. Ten dotyk był nie tyle fizyczną pieszczotą, ile emocjonalną obecnością. Wewnętrzną. Milczącą.
Kobieta wróciła na swoje miejsce. Jakby nic się nie stało. W milczeniu zagniatały kolejne bochenki, przykrywając gotowe lnianymi ściereczkami. Gdy skończyły, próbowała wytrzeć dłonie w fartuch, ale ciasto i mąka nie dawały się łatwo usunąć. Czuła je pod paznokciami, między palcami, właściwie wszędzie.
– Tego tak łatwo przy studni nie zmyjesz – odezwała się Malina, zgarniając resztki mąki z blatu. – Mamy tu łazienkę, choć rzadko z niej korzystamy. Ponieważ paliło się w piecu, powinna być ciepła woda. Starczy na dwie. Jeśli wolisz, mogę poczekać. Zostaw mi tylko trochę.
Milczała. W pierwszej chwili chciała zaproponować Malinie, by poszła pierwsza, ale coś ją powstrzymało. Myśl. Obraz. Galeria. Boza. I Malina – ta spod dębu, z dłonią wplecioną w jej dłoń. Nie powiedziała nic. Tylko skinęła głową.
Łazienka pachniała ziołami i czystością – mydłem, miętą i czymś jeszcze, może rumiankiem. Białe kafle, porządna kabina z prostą deszczownicą, głęboki brodzik, mała umywalka, lustro i niewielki bojler. Zupełnie inny świat niż stare belki chaty. Na wieszaku obok drzwi wisiały duże, miękkie ręczniki. Malina bez namysłu rzuciła fartuch i bieliznę. Stała przed Jagodą naga, spokojna, naturalna. Jej nagość nie była ani zaproszeniem, ani granicą. Skóra lekko opalona, sprężysta, z piegami na ramionach i dekolcie. Piersi pełne, naturalne, ciężkie, z dużymi, ciemnymi aureolami. Biodra szerokie, uda mocne, ale miękkie i gibkie. Ciało w pełni rozkwitłe, świadome. Nie gładkie i wymuskane – prawdziwe. Na łonie przycięte w zgrabny trójkącik, rudobrązowe, gęste włoski. Na łydce – wyraźna blizna. I jeszcze coś – tuż nad lewą pachwiną, niewielki tatuaż: ciemnoczerwona malina, oddana w najdrobniejszych szczegółach.
Jagoda położyła na ławie przyniesioną sukienkę. Zawahała się. Sięgnęła do węzła fartucha, ale nie rozwiązała go od razu. Czuła na sobie wzrok Maliny – nie nachalny, nie prowokacyjny, ale skupiony, głęboki, prawdziwy. Jeszcze nigdy nie były tak blisko siebie, jeszcze nigdy nie dzieliły przestrzeni tak intymnej. W końcu zdjęła fartuch. Powoli, z lekkim wahaniem. To nie była już nagość wobec kogoś – to była nagość przy kimś i doskonale rozumiała różnicę.
Weszły razem do kabiny. Ciepła woda spadła na nie miękko, otulając. Po dniach kąpieli w chłodnej, a czasem lodowatej wodzie z koryta, była rozkosznie przyjemna, rozleniwiająca. Jagoda zamknęła oczy. Nie chciała myśleć, jedynie czuć ciepłe krople na skórze. Malina sięgnęła po mydło – zwykłą kostkę, która w jej dłoniach zmieniła się w pachnącą pianę. Obmywała ramiona, kark, powolnymi, pełnymi skupienia ruchami. Potem podała mydło Jagodzie. Ich palce musnęły się – krótko, miękko. Jagoda poczuła, jak jej ciało niespodziewanie reaguje lekkim skurczem poniżej pępka. Myła się powoli – twarz, szyja, piersi, brzuch, uda. Czuła jej wzrok, obecność, cichą, a jednak tak prawdziwą. Malina odwróciła się do niej plecami.
– Pomożesz? – zapytała, nie odwracając głowy.
Jagoda wzięła mydło. Spieniła je w dłoniach, potem dotknęła skóry Maliny – ciepłej, elastycznej. Przesunęła dłońmi wzdłuż kręgosłupa, powoli, pokrywając pianą każdy skrawek pleców, boków, żeber. Gdy przejechała palcami między łopatkami, usłyszała, jak Malina gwałtownie wciąga powietrze. Odłożyła mydło, pozwalając wodzie spłukać pianę. Stały blisko siebie – wilgotne, milczące. Ciepło między nimi narastało, jednak nie niepokoiło. Czułość, bliskość – to jedyne, co czuła.
Kobieta odwróciła się. Spojrzała jej w oczy. Wzięła mydło i gestem poprosiła dziewczynę, by się obróciła. Jagoda spełniła niemą prośbę. Czuła, jak woda spływa jej po plecach, delikatnie łaskocząc, a potem… Dłonie Maliny. Ciepłe, delikatne, czułe. Na ramionach, plecach, łopatkach. Uważne, jakby dotykały nie tylko ciała, ale i zapisanej pod skórą historii.
Poczuła, jak dłonie Maliny wędrują po jej bokach i biodrach. Nie gładziły – myły, ale w każdym ruchu było coś więcej. Nie zaproszenie ani pytanie, ale potwierdzenie. Zamknęła oczy, oddychała płytko i nierówno. Czuła, jak jej serce gubi rytm. Palce Maliny – spokojne, pewne – zostawiały za sobą nie tylko pianę, ale i drżenie. W ciele. W oddechu. Gdy dłoń przesunęła się niżej, wzdłuż krzywizny biodra, poczuła, jak całe ciało się napina. Nie drgnęła, lecz przez moment miała wrażenie, że gdyby Malina zatrzymała dłoń choćby o ułamek sekundy dłużej, coś w niej pękłoby na dobre.
Tymczasem dłoń, powoli sunąc wzdłuż kręgosłupa, wróciła na kark i zatrzymała się tam, delikatnie masując. Jagoda odniosła wrażenie, że powietrze nagle stało się cięższe, bardziej lepkie. Nie wiedziała, co powiedzieć, co czuć. Miała jednak świadomość, że znów coś się zmieniło. Jakby spadła z niej kolejna łuska. Jakby gdzieś w jej wnętrzu był pokój, w którym od zawsze panowała ciemność, a teraz ktoś lekko uchylił jego drzwi.
Malina odsunęła się i pozwoliła wodzie spłukać pianę. Gdy Jagoda się odwróciła, dostrzegła, że nie tylko ona drży – choć z całą pewnością nie od chłodu. W łazience było dziwnie gorąco. Wytarły się w milczeniu. Malina jeszcze raz spojrzała na Jagodę, a w jej oczach błysnęło coś na kształt tęsknoty – jakby dostrzegała pytania, które dopiero się rodzą. Potem wyszła. Jagoda została sama. Naga, rozgrzana. Z sercem, które biło inaczej.
Było już dawno po kolacji. Gwar ucichł, śmiechy przygasły, a cienie nabrały wyrazistości. Siedlisko tonęło w mroku, rozświetlane jedynie pojedynczymi punktami światła – płomieniem w kuchni, żarem dogasającego ogniska i blaskiem świec, które Jagoda zapaliła na werandzie. Siedziała w swoim ulubionym miejscu, otulona miękkim, chybotliwym światłem, zapachem drewna, świeżo pieczonego chleba i ziół. Ręcznik, wciąż wilgotny, zwisał z poręczy. Jej włosy – już niemal suche – pachniały mydłem i ciepłą wodą. Ciało było czyste i rozluźnione, ale pod skórą wciąż pulsowało – cicho, uparcie, jak szept, którego nie sposób uciszyć. Pochyliła się nad zeszytem. Drżąca lekko dłoń ścisnęła długopis.
To nie była zwykła kąpiel. To nie był zwykły dotyk.
Nie chciała niczego posiąść ani zabrać. Jej dłonie mówiły jedno: jesteś.
Nie musiałam nic robić, niczego oddawać. Tylko być.
Zatrzymała się. Jeszcze raz przebiegła wzrokiem zapisane zdania. Surowe, sztywne, jakby dopiero uczyła się o tym pisać. Odetchnęła głęboko i cicho, po czym pisała dalej:
To wystarczyło. Czułam, że to wystarcza – pierwszy raz.
Czy to tylko delikatność? Czy to już czułość, bliskość?
Jak rozpoznać, że się kogoś pragnie… inaczej? Obecności. Tego, aby zobaczył. Dotknął.
…
Jest piękna. Jest prawdziwa.
Jest m…
Zamknęła gwałtownie zeszyt, jakby nie była gotowa, jakby wystraszyła się tego, co chciała zapisać. A jednak niepewność nie bolała, strach nie paraliżował. Była spokojna – i to zdumiało ją najbardziej. Siedziała, ściskając zeszyt, jakby chciała ukryć ostatnie zapisane myśli także przed samą sobą. Księżyc cicho wędrował nad Siedliskiem.
Z zadumy wyrwały ją głosy. Śmiech niósł się ponad trawą – znajome, coraz wyraźniejsze. Shani – jak zawsze bezpośrednia. Arwena – radosna, roześmiana, jak ktoś, kto nie ma nic do ukrycia.
– Przysięgam, jeśli jeszcze raz zrobisz mi coś takiego, to zemdleję na amen – głos Shani brzmiał donośnie.
– To ty zaczęłaś – odpowiedziała rozbawiona Arwena. – Jak tak na mnie spojrzałaś… jakbyś miała mnie pożreć.
– Bo chciałam… I chyba nawet pożarłam. Do tej pory czuję cię na języku.
– A ja twoje palce – dodała Arwena z rozmarzonym tonem.
– Uwielbiam tam być. Ciepło, ciasno i… jakbyś próbowała mnie wciągnąć do środka.
– Może i tak było. Mam wrażenie, jakbym po tym wszystkim wciąż była w kawałkach.
– Poczekaj, aż dotrzemy do pokoju. Poskładam cię od nowa.
Ich słowną grę, pełną werbalnych pieszczot, co chwilę przerywały wybuchy śmiechu – głośnego, czułego, nieujarzmionego. Jagoda zamarła, zapomniała nawet o oddychaniu. Nie chodziło o treść rozmowy, lecz o sposób, w jaki mówiły. W ich słowach była siła, radość, czułość – dzika, bezczelna, prawdziwa, jak zmysłowy taniec. Śmiech wybuchł ponownie, tym razem znacznie bliżej werandy.
– Jeśli jeszcze raz jękniesz tak głośno, jak dzisiaj w sadzie, to nam niedźwiedzia jakiegoś zwabisz – żartowała Shani.
– Będzie miał co podziwiać.
– Oj, będzie. Twój tyłek jest godny marmuru.
Dziewczyny wyłoniły się zza rogu chaty. Jagoda wciąż siedziała jak zaklęta.
– O… myślałam, że wszyscy już śpią – rzuciła Arwena, w jej głosie nie było ani śladu skrępowania czy zażenowania.
– Przepraszam… nie chciałam podsłuchiwać.
– A co, to zbrodnia, że słyszałaś? – Shani machnęła lekceważąco ręką. – Mogę to wszystko albo i więcej powtórzyć, patrząc ci prosto w oczy.
Podeszła bliżej, nachyliła się do Jagody z lekko kpiącym, na wpół bezczelnym uśmiechem i wypaliła:
– Arwena ma najsmaczniejszą cipkę na świecie!
– Shani… – Arwena próbowała zareagować.
– No co? Wiem, co mówię, przed chwilą przecież próbowałam – Shani znów spojrzała na Jagodę. – Ale nie licz na to, że pozwolę ci skosztować… no, chyba że Arwena będzie chciała, to może. Ewentualnie.
Jagoda poczuła, jak jej twarz zalewa gorąco. To, w jaki sposób mówiły, wykraczało daleko poza znane jej ramy.
– Shani…
– Ej, przestań mi tu shaniować! – parsknęła dziewczyna. – Wysłałaś mnie w sadzie na orbitę i mam milczeć? Nie ma mowy. Chcę, żeby cały świat wiedział, jaka jesteś cudowna!
Złapała Arwenę za rękę i pociągnęła w stronę drzwi.
– Dobranoc, piękna lilio. Śnij o nas.
Zniknęły w chacie. Ich śmiech jeszcze przez chwilę unosił się w powietrzu. Jagoda długo patrzyła w ciemność. Potem wróciła do zeszytu.
Bez wstydu. Bez nerwowego śmiechu. Bez milczenia. Szczerze. Pięknie.
Arwena, Shani. Nie udają. Istnieją dla siebie – fizycznie i emocjonalnie. Ich miłość ma zapach, smak, mogą jej dotykać.
Bez ukrywania się.
Zamknęła zeszyt. Zdmuchnęła świeczki. Jeszcze przez chwilę siedziała w ciemności, jakby chciała dać słowom czas, by naprawdę osiadły w jej myślach. W końcu wstała i ruszyła w stronę izby.
Światło wpadało przez otwarte drzwi izby, przesączało się przez kurz i leniwie układało na deskach podłogi. Jagoda siedziała na łóżku z zeszytem w dłoniach. Przeglądała zapiski, jakby czekając, aż same zaczną mówić. Milczały. W końcu wstała. Bez pośpiechu, z wahaniem, ale również z głębokim postanowieniem. Przeszła przez podwórze. Drzwi stodoły były uchylone – jakby Boza wiedziała, że przyjdzie. Jakby czekała.
W pracowni, jak zawsze, panowała cisza. Boza stała przy półkach, sprawdzając zapasy farb. Nie spojrzała w stronę Jagody, nie wyglądała też na zaskoczoną.
– Chcę spróbować jeszcze raz.
– Dobrze – Boza skinęła głową spokojnie.
– Ale nie w tej pozie, którą zaproponowałaś. Nie chcę odtwarzać czyichś wyobrażeń. Chcę odnaleźć siebie.
Boza odwróciła się. Popatrzyła na Jagodę z uwagą.
– W takim razie… pokaż.
Podeszła do stołu. Zsunęła z ramion bluzę, potem spodnie i bieliznę. Nie zasłaniała się, nie próbowała ukryć. Usiadła na stole bokiem do Bozy. Jedną nogę, tę bliższą, pozostawiła wyprostowaną wzdłuż blatu, drugą przyciągnęła do piersi. Rękami objęła kolano, oparła brodę na rzepce. Spojrzała w bok, w miejsce, gdzie światło załamywało się na ścianie. Na czole pojawiła się zmarszczka zamyślenia, usta rozchyliły się lekko. W tej pozie nie było wyzwania ani kokieterii. Była tylko cisza – i ona zawieszona w tej ciszy.
Boza przez dłuższą chwilę jedynie się przyglądała.
– Ciekawa poza – powiedziała w końcu. – Taka… bezpieczna… Ale mało w niej prawdy o tobie, a to jej podobno szukasz.
Jagoda nie poruszyła się.
– Tamta poza mnie przerażała – powiedziała cicho.
– Wiem, ale ona nie miała cię złamać ani zawstydzić. Zaproponowałam ją, żebyś miała punkt zaczepienia do własnych poszukiwań.
– Jak to? – Jagoda była wyraźnie zaskoczona. – Wiedziałaś z góry, że się nie uda?
– Nigdy nie udaje się za pierwszym razem – odparła Boza. – Zresztą ja chcę malować prawdę, a nie moje o niej wyobrażenie. A teraz chcę namalować ciebie. Nie tę z odbicia w lustrze, nie tę z twoich notatek w zeszycie, lecz tę, którą dopiero poznajesz… i której wciąż się trochę boisz.
Jagoda nie odpowiedziała. Przez chwilę patrzyły sobie w oczy.
– A może szukasz czegoś innego – kontynuowała po chwili Boza – innej prawdy o sobie? Nie krępuj się. Nie chowaj. Pokaż. Nie udawaj. Dla siebie.
Jagoda na chwilę zamknęła oczy. Odetchnęła głęboko, jakby przełamując wewnętrzny opór.
Tym razem usiadła twarzą do artystki. Nogi zgięte w kolanach, stopy swobodnie zwieszone ze stołu. Uda rozchylone, bez napięcia. Prawą ręką oparła się o blat, lewą objęła pierś – palce rozluźnione, lekko rozchylone, tak że brodawka znalazła się między nimi – twarda, napięta, widoczna. Jak znak, którego nie chciała już zasłaniać. Przez moment trwała w tej pozie, po czym uniosła prawą nogę, opierając piętę na krawędzi blatu, jednocześnie odchylając się nieco do tyłu, napinając ciało. Nie patrzyła na Bozę, lecz gdzieś w dal, lub wręcz przeciwnie, w głąb siebie. Wzrok miała zamglony, ale spokojny, cichy.
Boza nie skomentowała. Skinęła tylko głową i sięgnęła po pędzel. Pociągnięcia były miękkie, ledwo słyszalne, jak oddech. Jagoda trwała w wybranej pozie. Nie analizowała, nie roztrząsała. Była. Nie idealna, nie całkiem gotowa, ale obecna. Spokojna, zanurzona w ciszy. Czas płynął niepostrzeżenie, minuta po minucie. W końcu Boza odłożyła pędzel.
– Wystarczy – powiedziała cicho i skinęła w kierunku Jagody, dając znać, że pozowanie dobiegło końca.
Dziewczyna opuściła stopę, zsunęła się z blatu. Przez chwilę stała naga, pozwalając, by krew znów zaczęła krążyć w ciele. Potem sięgnęła po ubranie.
– Mogę zobaczyć? – zapytała z lekką ciekawością, wciągając spodnie.
– To jeszcze nie obraz – odpowiedziała Boza. – Jeszcze go nie ma, więc wybacz, ale nie.
Jagoda skinęła głową. Nie dopytywała. Starała się zrozumieć – przynajmniej na tyle, by oswoić wciąż obecny lęk. Wyszła z pracowni.
Przeszła przez podwórze, niemal nie dostrzegając innych. Myślami wciąż tkwiła w ciszy pracowni, na drewnianym stole, pod czujnym spojrzeniem malarki – spojrzeniem, które niczego nie wymagało, ale wszystko widziało. Dotarła pod dąb. Usiadła, opierając się o pień, jak zawsze… a jednak miała poczucie, że wszystko się zmieniło. Z kieszeni spodni wyjęła zeszyt. Długo wpatrywała się w pustą kartkę. W końcu zaczęła pisać:
Strach czy ciekawość? Pozowałam, bo chciałam. Tak jak chciałam.
Co teraz? Co zobaczę? Kim będę?
Ciekawość czy strach?
Długopis zawisł nad kartką. Przez chwilę wsłuchiwała się w siebie, w to, co drgało jeszcze pod skórą. W końcu, jakby szeptem, dopisała:
Chcę zobaczyć.
Zamknęła zeszyt, przycisnęła go do piersi, zamknęła oczy. Napięcie, które czuła od rana, powoli znikało. Uśmiechnęła się do siebie – z ulgą i zaskoczeniem. Wiedziała, że zrobiła coś, co jeszcze wczoraj wydawało się poza jej zasięgiem.
Stół na werandzie kusił pieczonymi ziemniakami, sałatką z pomidorów, gęstą owsianką ze śliwkami, twarogiem. Nad wszystkim unosił się zapach chleba. Jagoda spojrzała z dumą na okrągły bochenek z przypieczoną, spękaną skórką – jej pierwszy chleb w życiu. Usiadła między dziewczynami, w swoim ulubionym kącie. Już kilka dni temu zauważyła, że choć nikt z nikim na ten temat nie rozmawiał, odkąd mieszkanki Siedliska zorientowały się, że często siada w tym miejscu, zawsze na nią czekało.
– No, no – odezwała się jak zawsze roześmiana Shani, sięgając po kolejną kromkę pieczywa. – Nic, tylko zazdrościć. Kiedy ja pierwszy raz pomagałam piec chleb, moimi bochenkami można było zabić.
– Jeszcze trochę i przestaniesz wyglądać jak ofiara oblężenia – rzuciła sucho Róża, przyglądając się Jagodzie spod brwi.
Jagoda roześmiała się cicho, bez skrępowania. W tej uwadze nie było złośliwości – raczej coś na kształt surowej akceptacji, jaką można usłyszeć tylko od kogoś, kto już uznał cię za „swoją”.
Malina milczała. Siedziała naprzeciwko, oparta łokciem o stół, z kubkiem w dłoniach. Uśmiechała się lekko, a jej spojrzenie co jakiś czas wracało do Jagody – wtedy uśmiech nieznacznie się pogłębiał.
Jagoda oderwała kawałek skórki, przełknęła powoli, zamyślona. Choć wcześniej już jadła chleb wypieczony w Siedlisku, ten smakował wyjątkowo. Może przez wspomnienie, które wiązało się z jego przygotowaniem, a może po prostu dlatego, że był jej – jej pierwszy, jej własny. Zamrugała, orientując się, że wszystko wokół, choć takie samo, wygląda odmiennie. Dopiero po chwili zrozumiała, że różnica jest w niej. Przestała patrzeć na Siedlisko z zewnątrz, jak gość. Patrzyła od środka, jako jego część.
Rozmowy wokół toczyły się dalej. Czasem dołączała do nich, czasem tylko słuchała. Śmiała się z Shani, przekomarzała z Różą, dyskutowała z Arweną. Wolna, swobodna, prawdziwa. Jagoda, która jest i niczego nikomu nie musi udowadniać. Ani sobie…
Świat pachniał nocą, ziemią i tym, co jeszcze nie zdążyło się obudzić. Jagoda szła w kierunku studni z ręcznikiem przerzuconym przez ramię, ubrana wyłącznie w bluzę od piżamy. Czuła miękki chłód na skórze ud – nie jako coś nieprzyjemnego, lecz zwyczajną okoliczność poranka. Zanim dotarła do studni, usłyszała śmiech. Niski, drżący, jakby jeszcze podszyty snem.
Arwena już była naga, nachylona nad korytem, z włosami ociekającymi wodą. Jej idealne ciało lśniło od wody. Shani stała obok, owinięta w ręcznik, z niedbale rozpuszczonymi włosami. W jej oczach wciąż lśniło wspomnienie nocy – to szczególne rozmycie, rozluźnienie, które zostawia po sobie spełnienie.
– Patrzcie, patrzcie, lilia zakwitła na dobre – rzuciła Shani z zadziornym uśmiechem, widząc rozbierającą się Jagodę.
Dziewczyna uniosła spojrzenie i uśmiechnęła się lekko.
– Niektóre lilie potrzebują po prostu więcej czasu i słońca – odparła, wieszając piżamę na cembrowinie.
Obmyła twarz, potem ramiona, brzuch, biodra. Chłód wody przyjemnie naprężał skórę, ciało nie protestowało, wręcz przeciwnie.
– Naprawdę jesteś nasza – powiedziała Arwena, prostując się.
– Chcę być – odparła Jagoda.
Shani roześmiała się z czegoś, co pewnie tylko ona rozumiała. Rozwiązała ręcznik i dołączyła do nich. Wszystkie trzy dziewczyny stały obok siebie, w porannej mgle. Nagie, różne, a jednak tak bliskie sobie, połączone czasem i miejscem. W pełni, bez porównań i hierarchii. Jagoda spojrzała na swoje odbicie w powierzchni wody. Skóra piegowata, piersi – nie tak pełne, jak u Arweny, biodra wąskie, niemal chłopięce. Ale już się nie bała. Nie szukała potwierdzenia. To było jej ciało – nie doskonałe, ale prawdziwe. Wreszcie naprawdę jej.
Zostawiła Arwenę i Shani przy studni – zanurzone w wodzie i śmiechach. Sama wróciła do izby. Ubrała się szybko – lniana sukienka, prosta i delikatna. Rozczesała włosy, nawet nie patrząc w lustro. Spokojna. Wolna. Skierowała się w stronę zielnika, gdzie między grządkami dostrzegła jakiś ruch. Po cichu liczyła, że znajdzie tam Malinę. Choć wciąż nie chciała tego przed sobą przyznać, niemal z każdym dniem coraz bardziej szukała jej obecności.
Otoczył ją intensywny zapach roślin – liście parowały, mięta skrzyła się od rosy, a nagietki rozchylały płatki ku słońcu. Zamiast Maliny Jagoda dostrzegła Sarnę i Jadzię przy grządce, chyba melisy. Dziewczyny zauważyły ją i pomachały. Wycofanie się teraz bez słowa byłoby niezręczne, więc ruszyła w ich kierunku.
Sarna usuwała uszkodzone i przywiędłe liście, obok Jadzia, w rękawiczkach, zbierała pokrzywę. Jagoda dołączyła do nich bez słowa, pomagając w pielęgnacji. Sarna spojrzała na nią z uśmiechem. Przez chwilę pracowały w ciszy.
– Jesteście razem? – odezwała się nagle Sarna, jakby pytała o pogodę.
Jagoda poderwała się zaskoczona. Zamarła z liściem w dłoni.
– Co…?
– No, ty i Malina – doprecyzowała Sarna, nie podnosząc wzroku znad melisy. – Pytam, bo… wygląda na to, że między wami iskrzy.
Jagoda milczała, zaskoczona i niepewna, jak zareagować. Nie wiedziała, czy to pytanie jest zwykłą ciekawością, czy może próbą wyciągnięcia z niej czegoś, czego sama jeszcze nie potrafiła nazwać.
– To nie zarzut – dodała Jadzia ze śmiechem, jakby czytała jej w myślach. – Raczej… obserwacja.
– Nie… my… nie wiem – wydukała w końcu Jagoda. – Może… coś się dzieje, ale to takie… dziwne, inne. Nie wiem.
– Wystarczy czuć, rozum tylko przeszkadza – powiedziała Sarna. – Wiem coś o tym.
Jagoda przyglądała się jej uważnie. Sarna zazwyczaj była cicha, rzadko się odzywała, zwłaszcza o uczuciach.
– A ty skąd wiedziałaś… że Jadzia to ta właściwa?
Sarna spojrzała na swoją partnerkę. W jej oczach była czułość – zwykła, codzienna, ciepła i prawdziwa.
– Nie wiedziałam… – zaczęła cicho. – Właściwie do tej pory nie wiem. Ale przestałam się martwić, że nie wiem.
– Ja… – zawahała się Jagoda – chyba ciągle szukam potwierdzenia. Wciąż się boję. Chciałabym wiedzieć… że warto. Zanim się zaangażuję.
– Na sto procent nigdy nie będziesz tego wiedzieć – odparła Jadzia, wrzucając do koszyka kolejne listki. – Ale jak przy kimś możesz milczeć, a jednocześnie czujesz, że wszystko zostało powiedziane… to może to właściwa osoba.
Jagoda pochyliła się nad melisą, jej palce poruszały się ostrożnie między łodyżkami, jakby szukała czegoś więcej niż obumarłych liści.
– To dziwne – powiedziała w końcu. – Przy niej wszystko we mnie drży, ale kiedy myślę o niej… czuję spokój. Tylko spokój.
– Bo ciało, serce już wiedzą – szepnęła Sarna. – A ty się tego dopiero uczysz.
Nie odpowiedziała. Przesunęła dłonią po liściach melisy, delikatnie, subtelnie. Rozmowa nie rozwiała jej wątpliwości, ale może właśnie na tym to polega? Może wystarczy pozwolić im być, a jednocześnie – mimo ich obecności – pozwolić sobie kochać.
Praca w zielniku trwała. Po uporaniu się z melisą dziewczyny zajęły się jeszcze rumiankiem, ciemiernikiem i miętą. Pośród pracy i rozmów poranek niepostrzeżenie przeszedł w popołudnie. Jagoda zaniosła zebrane zioła do kuchni, ale nie zastała tam Maliny. Wróciła więc do izby i położyła się na łóżku. Nie spała. Po prostu pozwoliła myślom płynąć – leniwie, bez ocen, bez układania w logiczny ciąg, bez potrzeby zapisywania. Otoczyła ją miękka cisza Siedliska, przymknęła oczy, zanurzając się w tym, wciąż niezwykłym dla niej, stanie wyciszenia i spowolnienia.
Po kolacji została na werandzie. Zapatrzona w oświetlone czerwonym blaskiem zachodzącego słońca wzgórza, po raz kolejny wsłuchała się w siebie. Siedziała owinięta miękką bluzą, z zeszytem na kolanach, a długopis wędrował po kartce w rytmie jej myśli.
Czy można kochać mimo strachu?
A może to strach przed utratą uświadamia, że kochasz?
Czy trzeba wciąż pytać, czy lepiej po prostu czuć?
Patrzyła na zapisane słowa, szukając w nich klucza, odwagi, by wreszcie określić to, co czuje. Z zamyślenia wyrwało ją skrzypnięcie deski. Nie podniosła głowy – wiedziała, kto nadchodzi, jakby podświadomie nauczyła się rozpoznawać jej kroki. Malina usiadła obok, bez słowa, stawiając przed Jagodą parujący kubek pachnący lipą i miodem. Jagoda również milczała. Cisza otulała je coraz szczelniej, tworząc niemal intymną, wspólną przestrzeń.
– Czasem wydaje się, że milczysz po coś – szepnęła Jagoda, bardziej do siebie.
– Może czekam, aż odpowiesz na własne pytania – odparła Malina z lekkim uśmiechem. Jej słowa były jak balsam. Poczuła ciepło wokół serca. Odwróciła głowę. W półmroku dostrzegła jej uśmiech – prawdziwy, spokojny.
Kobieta uniosła dłoń i odgarnęła pojedynczy kosmyk włosów łaskoczący Jagodę w policzek. Ciepłe palce niemal niezauważalnie musnęły twarz. Gest był zwyczajny – a jednak jego ciepło przeszyło Jagodę na wskroś. Jakby była to obietnica, której jeszcze nie wypowiedziano. Siedziały tak jeszcze chwilę, wsłuchane w noc otulającą Siedlisko. Bez pośpiechu, bez potrzeby słów. Po prostu razem, dla siebie.
– Czas spać – odezwała się miękko Malina, gdy księżyc zaglądał już w głąb studni. Spojrzała Jagodzie w oczy, po czym nachyliła się i musnęła jej wargi swoimi. To nawet nie był pocałunek, ledwie delikatny dotyk, a jednak poczuła, jakby piorun przeszył jej ciało. Każda komórka odpowiedziała na to muśnięcie impulsem, który wprawił w drżenie nie tylko jej ciało, ale i całą istotę.
– Może to pomoże ci je znaleźć – szepnęła Malina, wstając. – Dobranoc. – Rzuciła jeszcze przez ramię, znikając w chacie.
Siedziała bez ruchu. Na wargach czuła dotyk, ciało nadal drżało, jakby wydarzyło się znacznie więcej, niż faktycznie miało miejsce. Wpatrywała się w drzwi, za którymi zniknęła Malina.
– Kocham cię… – jej usta wyszeptały słowa, bez udziału świadomości.
Słońce przesączało się przez płócienną zasłonę, zalewając stół miękkim, lekko pomarańczowym blaskiem. Jagoda rozejrzała się szybko, witając wszystkich skinieniem głowy. Jej ulubione miejsce czekało na nią. Obok, niczym czujna strażniczka, siedziała Malina. Przywitała Jagodę krótkim, ciepłym uśmiechem i bez pytania napełniła jej kubek ziołową herbatą. Jadła w milczeniu. Nie potrafiła skupić się na toczących się obok rozmowach. Myśli nieustannie krążyły wokół bliskiej obecności Maliny. Kątem oka zobaczyła, jak Boza kończy posiłek. Malarka wstała od stołu, zgarnęła pusty talerz, ale zanim ruszyła w stronę kuchni, spojrzała jeszcze na Jagodę.
– Skończyłam – rzuciła krótko, spokojnym głosem.
Zamarła z łyżką w połowie drogi do ust. Boza wciąż wpatrywała się w nią swoim uważnym, szaroniebieskim spojrzeniem.
– Na tyle, na ile mi pozwoliłaś – dodała po chwili ciszy. Na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu.
Patrzyła na artystkę, próbując coś powiedzieć, ale była w stanie jedynie skinąć głową.
– Mam nadzieję, że jeszcze dla mnie zapozujesz – dodała Boza łagodnie, po czym odwróciła się i odeszła w stronę pracowni.
Jagoda siedziała nieruchomo, próbując zapanować nad huraganem sprzecznych emocji, który rozszalał się w jej wnętrzu po słowach Bozy. Rozmowy przy stole toczyły się dalej – urywki śmiechów, głosy, stukot sztućców – wszystko brzmiało jak zza cienkiej, przezroczystej zasłony. Dopiła herbatę, nie czując jej smaku. Trzymała pusty kubek, obracając go w dłoniach w nieskończonym, nieświadomym geście. Czuła narastające napięcie – niepokój? Lęk? Coś gęstego i ciężkiego.
Malina przesunęła się bliżej w geście wsparcia i otuchy. Jagoda po raz pierwszy świadomie poczuła jej zapach – ciepły, kojący, z nutą ziół i piżma. Zapach obecności, bliskości, zmysłowości. Nachyliła się lekko, prawie dotykając policzkiem ramienia Maliny.
– Malina… – szept zawisł między nimi, delikatny jak babie lato. – Mogłabyś… pójść tam ze mną?
Kobieta odwróciła się w jej stronę. Ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów. Uśmiechnęła się ciepło.
– Powinnaś iść sama – odparła spokojnie, niemal szeptem. – Ale… jeśli naprawdę chcesz, pójdę.
Nie odpowiedziała, tylko skinęła głową. Gdy się podniosła, Malina wstała razem z nią.
Pracownia wyglądała jak zwykle, a jednak to nie było to samo miejsce. Jagoda miała wrażenie, że rozproszone światło razi, zapachy drażnią, a cisza stała się nagle obca, przytłaczająca, klaustrofobiczna. Potrzebowała chwili, by zrozumieć, że to wyłącznie wynik jej emocji. Czuła każde uderzenie serca, suchość w ustach, drżenie dłoni. Boza stała na środku, obok niej, na sztaludze, przysłonięty białym płótnem obraz. Patrzyła na Jagodę spokojnym, nic niemówiącym wzrokiem. Dziewczyna, jakby niechętnie, zrobiła krok do wnętrza, potem następny. Poczuła na plecach delikatny dotyk Maliny – wsparcie i otuchę. Nieco śmielej pokonała kilka ostatnich kroków i stanęła przed zakrytym dziełem.
Malarka nie odezwała się ani słowem, po prostu chwyciła za róg materiału i odsłoniła obraz.
Jagoda wstrzymała oddech. Patrzyła na płótno. To była ona – jej ciało, jej skóra, jej piegi rozsypane na ramionach i dekolcie, jej twarz… a jednak nie znała tej dziewczyny. Spokojnej, zamyślonej, prawdziwie obecnej, niepróbującej się ukryć ani uciec.
Postać na obrazie patrzyła gdzieś w dal. Jej spojrzenie było zamglone jakby zatopione w zamyśleniu, usta lekko rozchylone, lśniące. Siedziała w naturalnej, swobodnej pozie z jedną dłonią na piersi, w geście, który nie był próbą ukrycia, lecz świadectwem akceptacji własnego ciała. Lekko rozchylone uda nie pozostawiały wiele wyobraźni, a w cieniu między nimi… niemal niewidoczna, jaśniejsza smuga. Jedno odważne, ale subtelne pociągnięcie pędzla. Nie wyzwanie, nie prowokacja. Sugestia gotowości. Jakby została uchwycona w chwili pomiędzy strachem a pragnieniem. Pomiędzy dziewczyną a kobietą.
Jagoda poczuła, jak dłoń Maliny wślizguje się w jej własną, splatając palce w czułym geście.
– To ja? – wyszeptała niemal bezgłośnie, nie odrywając wzroku od płótna.
– Tak – odpowiedziała równie cicho Malina. – Bez wątpienia.
Dziewczyna lekko poruszyła głową, jakby w geście zaprzeczenia, a jednocześnie z każdą chwilą czuła coraz bliższą więź z dziewczyną na obrazie.
– Mam nadzieję, że kiedyś się w niej rozpoznasz – szepnęła Malina.
Zamknęła oczy, a mimo to wciąż widziała, jakby akt wypalił jej się pod powiekami. Nagle dotarło do niej, że on po prostu cały czas był w niej. To po to przyjechała w Bieszczady – by go zobaczyć, poczuć. Choć w tej chwili może jeszcze nie całkiem to rozumiała.
Wyszły z pracowni. Słońce stało już wysoko, rozlewając ciepło po podwórzu. Malina szła obok, wciąż trzymała ją za rękę, ale Jagoda niemal nie czuła jej obecności. Każdy krok sprawiał trudność, jakby przytłaczał ją bagaż emocji i myśli, a których jeszcze nie potrafiła w pełni określić, unieść. Zatrzymała się.
– Muszę zostać sama – powiedziała do Maliny.
Kobieta spojrzała, uniosła dłoń i subtelnie pogładziła jej policzek.
– Wiesz, gdzie mnie znaleźć – powiedziała, puszczając dłoń Jagody i ruszając w kierunku chaty.
Jagoda jeszcze chwilę stała, patrząc na oddalającą się sylwetkę. W końcu odwróciła się, a nogi niemal same zaniosły ją w kojący cień wielkiego dębu. Usiadła między korzeniami, wyciągnęła z kieszeni zeszyt. Pierwsze słowa przyszły szybko, niemal same z siebie.
Nie wiem, co widzę.
Spojrzała na zapisane zdanie. Po chwili namysłu przekreśliła je zdecydowanym ruchem.
To ja, ale…
Kolejne skreślenie. Błądziła spojrzeniem po koronie drzewa, po jasnych smugach światła igrających z cieniem rzucanym przez konary. W głowie kłębił się chaos – splątane myśli, pełne niedopowiedzeń i lęku. Same wylały się na papier:
Nie wiem, co widzę.
To ja, ale… Ona jest wolna, prawdziwa.
Ciągle tkwię w klatce, głębiej niż potrafię przyznać.
Wyrwać się! Dla siebie. Dla niej.
Czy potrafię?
Może jeszcze nie dziś. Może jutro. Może nigdy.
Muszę spróbować.
Cisza pod drzewem była inna niż w pracowni. Cieplejsza, kojąca. Jakby dąb rozumiał, szumiał dla niej. O niej. Tłumaczył. Jagoda zamknęła oczy. Wsłuchała się w cichy szept liści. Ich swobodny głos był odpowiedzią.
Głośny śmiech wyrwał ją z zamyślenia. Znajomy, niepowtarzalny, żywiołowy, cielesny. Otworzyła oczy. Tuż obok ganku zobaczyła roześmianą Shani. Dziewczyna tańczyła – boso, z rozwianymi włosami, w zwiewnej spódnicy, która kręciła się wokół jej ciała jak żywy płomień. Jej piersi osłaniały wyłącznie splecione z dzikiego wina korale. Każdy ruch był płynny, miękki, pewny – jakby taniec był jej naturalnym sposobem bycia.
To nie był występ. Shani nie tańczyła dla wszystkich. Arwena siedziała na schodach, zapatrzona w wirującą dziewczynę, jakby nic poza nią nie istniało. Jagoda obserwowała spektakl z ukrycia. Po raz pierwszy od rana uśmiechnęła się – delikatnie, lecz prawdziwie. Widziała w tym tańcu więcej, niż byłaby w stanie dostrzec jeszcze niedawno – wolność, miłość, oddanie. Nie potrzeba było muzyki. Shani niosła ją w sobie. Jej stopy ślizgały się po ziemi, biodra kołysały w rytmie wybrzmiewającym tylko w jej głowie. Każdy krok, gest, był deklaracją złożoną Arwenie. Jagoda poczuła, jak gdzieś głęboko w niej rozluźnia się niewidzialny węzeł. Jakby ten taniec przywracał światu lekkość. Shani zakończyła obrót, zatrzymując się na moment dokładnie przed Arweną. Jej dłoń musnęła policzek dziewczyny z taką czułością, że Jagoda poczuła to nawet z oddali – jakby dotknęły się dusze, nie ciała.
Świat zwolnił. Zatrzymał się w tej jednej chwili. A potem znów popłynął – spokojniejszy, łagodniejszy. Jagoda oparła głowę o pień dębu. Wciąż się bała. Ale z każdym oddechem czuła coraz wyraźniej: nie wszystko, czego się obawia, musi boleć.
Nie czuła upływu czasu. Nagle uświadomiła sobie, że Siedlisko spowił mrok nadchodzącej nocy. Wstała. Mięśnie zaprotestowały po długim bezruchu. Przeciągnęła się i rozejrzała nieco przytomniejszym wzrokiem. Było cicho i ciemno; jedynie na werandzie migotał blask świecy. Ruszyła w tamtą stronę.
Na ławie, tam, gdzie zwykle, siedziała Malina. Samotna, cicha, czekająca. Spowita w blask świecy, oddech wiatru i cichy szelest liści – prawdziwa, a jednocześnie niemal nieuchwytna, eteryczna. Jagoda zauważyła zmianę, choć nie potrafiła jej dokładnie określić. Trochę jakby nagle założyła okulary pozwalające dostrzec ją pełniej, wyraźniej. Weszła na stopień, skrzypnęło stare drewno. Malina podniosła wzrok. Jej twarz rozpromienił uśmiech. Ciepły, szczery, prawdziwy. Odwzajemniła uśmiech i usiadła obok. Blisko. Czuła ciepło jej ciała, zapach.
– Cieszę się, że tu jesteś – powiedziała niemal szeptem.
Malina nie odpowiedziała. Położyła swoją dłoń na dłoni Jagody – lekko, czule. Przez ciało dziewczyny przebiegł dreszcz, ale nie cofnęła ręki. Pozwoliła im się spleść. Milczały, lecz z każdą chwilą ta cisza znaczyła coraz więcej. Powoli odwróciła głowę. Twarz Maliny, tak blisko. Lekko rozchylone usta, spojrzenie pełne czułości, ciepła, bezpieczeństwa… pragnienia? Świat rozpłynął się w tych oczach, jakby przestał istnieć. Jagoda pochyliła się i dotknęła wargami jej ust.
Pierwszy pocałunek był niepewny jak pytanie. Poczuła ciepło warg Maliny, jej oddech, delikatny nacisk. Szybko cofnęła głowę, wystraszona tym, co właśnie się stało. Kobieta nie drgnęła, nie odezwała się. Zostawiła jej czas i przestrzeń na decyzję. Jagoda spojrzała na nią niepewnie, spod rzęs. Napotkała spojrzenie uważne, ciche, emanujące spokojem i cierpliwością, ale także czymś więcej, czymś głębszym, cieplejszym. Czymś, czego nie potrafiła jeszcze nazwać, lecz co działało. Jakby miękkie światło ogrzało jej serce. To spojrzenie, niemal krzyczące: „Widzę cię!”, zmieniło wszystko. Jakby zrzuciła ciężki plecak po całym dniu wędrówki i odetchnęła swobodnie, pełną piersią. Wciąż się bała, ale strach został przysłonięty przez ciekawość i… pragnienie?
Tak. Pragnęła. Pragnęła zobaczyć Malinę tak, jak kobieta widziała ją. Zanurzyć się w tym, poczuć jej obecność całą sobą, w pełni i świadomie. Nachyliła się ponownie w jej kierunku. Ich usta znów się zetknęły – tym razem w pełni świadomie, celowo. Jagoda poczuła lekki nacisk warg, ich miękkość, słodki smak, który oszałamiał – był odpowiedzią, akceptacją i zaproszeniem jednocześnie. Pocałunek był dłuższy, pełniejszy, głębszy. Zadrżała. Uniosła dłoń, palce musnęły policzek, zaplątały się we włosy. Przycisnęła mocniej wargi do ust kobiety, spijając ich słodycz coraz odważniej, intensywniej. Malina odpowiedziała jej w ten sam sposób. Kiedy odsunęła się dla złapania oddechu, nie było już strachu. Tylko pulsujące w całym ciele: „tak”.
Światło świecy wciąż drżało, rzucając na werandę migotliwe cienie. Jagoda patrzyła na Malinę, której dłoń wciąż spoczywała na jej własnej – ciepła, nieruchoma, prawdziwa. Nie była pewna, jak długo milczały, wpatrując się w siebie. Jej serce biło szybko niczym trzepoczący skrzydłami ptak. Wciąż wodziła palcami po policzku. Ciepła skóra pod opuszkami zdawała się niczym niewypowiedziana obietnica. Malina pochyliła się lekko, Jagoda poczuła ciepło jej oddechu przy uchu.
– Chodź ze mną – szepnęła. Jej głos był cichy, miękki, pozbawiony nacisku czy oczekiwania. Zaproszenie, które wciąż mogła odrzucić. Bez konsekwencji.
Zamiast odpowiedzieć, po prostu wstała. Malina również się podniosła. Trzymając ją wciąż za rękę, skierowała się do wnętrza chaty. Przeszły przez pogrążoną w ciemności sień i kuchnię. Poruszały się cicho, bez słów. Malina pierwsza weszła na drewniane schody, które niegdyś zapewne prowadziły na strych. Stąpała delikatnie, najwyraźniej nie chcąc, aby zdradziło je skrzypiące drewno. Kiedy były w połowie schodów, z góry dobiegły przytłumione głosy – pojedynczy śmiech, cichy jęk, miękki, intymny.
Na poddaszu Jagoda ujrzała krótki korytarzyk i dwoje drzwi po obu jego stronach. Ze szpary pod lewymi błyskało migotliwe światło świecy. To stamtąd dobiegały dźwięki: szelest pościeli, szept, cichy okrzyk – jakby ktoś wtulił twarz w poduszkę. Malina skierowała się ku prawym drzwiom.
– Tutaj – szepnęła, otwierając je.
Pokój był niewielki. Początkowo tonął w ciemności, lecz gdy Malina zapaliła stojącą na parapecie świecę, Zobaczyła przykryte patchworkową narzutą łóżko i małą komodę. Zapach przywodził na myśl dom – bezpieczeństwo, ciepło, spokój. Jagoda nie czuła jednak spokoju. W jej wnętrzu wszystko drżało, wirowało, było płynne.
Malina odwróciła się i podeszła bliżej. Jagoda czuła jej spojrzenie, miała wrażenie, że gdyby tylko zechciała, mogłaby przeniknąć wzrokiem przez całe jej jestestwo, a jednak powstrzymywała się, szanując jej wolę.
Kobieta objęła ją, przyciągnęła bliżej. Ich usta spotkały się ponownie – delikatnie, czule, z wrażliwością i oddaniem. Przymknęła oczy, oddając się przyjemności płynącej z tej subtelnej pieszczoty warg i języka. Czuła dłonie Maliny błądzące po swoich plecach, które po chwili dotknęły krawędzi koszulki. Zatrzymały się w niemym pytaniu. Jagoda, nie przerywając pocałunku, skinęła nieznacznie głową, jednocześnie kładąc dłonie na ramionach partnerki. Delikatny dotyk musnął talię, żebra, unosząc się niespiesznie ku górze, jakby wciąż niepewny, pytający. Zadrżała – nie ze wstydu, lecz z emocji, z napięcia, które narastało w niej od wielu dni. Usiłowała opanować oddech, ale ciało już jej nie słuchało.
Kiedy poczuła dłonie w okolicach pach, powoli, jakby ten ruch miał wszystko odmienić, uniosła ramiona. Materiał lekko napiął się na piersiach, by po chwili gwałtownie się po nich przesunąć, drażniąc sutki. Malina patrzyła na nią tak, jak nigdy wcześniej – jej spojrzenie było mieszaniną zachwytu, pożądania, ale także czułości, którą można było wytłumaczyć tylko w jeden sposób. Kobieta widziała ją – prawdziwie, nie tylko ciało, ale także emocje, myśli, duszę.
Dłonie kochanki sięgnęły ku spodniom, znów zadrżała. Tym razem w tym odruchu, oprócz napięcia i emocji, była także odrobina lęku. Malina powoli zsunęła z niej ubranie wraz z bielizną. Jagoda głośno wciągnęła powietrze, lecz nie zasłoniła się, nie cofnęła. Stała naga, lecz nie obnażona. Otwarta. Stała, oddychająca szybko, z szeroko otwartymi oczami, a przed nią Malina, wciąż ubrana, spokojna, pieszcząca spojrzeniem każdy fragment jej ciała.
Kobieta cofnęła się o krok. Prostym, pozbawionym teatralności gestem zdjęła przez głowę bluzkę, potem spódnicę. Bez słów, bez zbędnych gestów czy pytań. Po prostu. Stanęła przed dziewczyną naga, taka, jaką była. Jagoda pierwszy raz mogła zobaczyć Malinę nagą. Piersi – większe, cięższe niż jej własne, z ciemnymi aureolami – ledwie zauważalnie drżały przy każdym oddechu. Brzuch – miękki, daleki od żurnalowych wzorców, a jednak na swój sposób piękny, idealnie pasujący do całej sylwetki. Niewielkie znamię na ramieniu, drugie na udzie. I malinka – tatuaż nad lewą pachwiną – soczysta, ciemna, niemal nierealna w tym świetle. Pełne biodra, łono pokryte delikatnym, rudawym meszkiem, drobne piegi rozsiane tam, gdzie nikt ich nie widuje przypadkiem, oliwkowy blask skóry. Czuła się, jakby patrzyła na żyjące dzieło sztuki, stworzone tylko dla niej. Wiedziała, że to wszystko nie dzieje się mimo jej obecności, ale właśnie dlatego, że tu jest.
Malina wciąż milczała. Patrząc nieprzerwanie w oczy, cofnęła się jeszcze o krok i usiadła na łóżku. Jej ciało poruszało się w sposób tak naturalny, tak płynny, że sprawiała wrażenie, jakby płynęła. Wyciągnęła dłoń. Ten gest pozwolił Jagodzie wreszcie się poruszyć. Każdy krok był niczym zrzucanie niewidzialnych łańcuchów wstydu, wątpliwości i zahamowań. Usiadła obok. Czuła ciepło stykających się ud. Niemal nieświadomie odwróciła się w stronę Maliny. Kobieta przysunęła się do niej. Skóra tuż przy skórze, piersi muskające się delikatnie przy każdym oddechu. Patrzyły sobie w oczy. Gdy Malina położyła dłoń na jej udzie, Jagoda już wiedziała. Przyszła tu nie po spełnienie, nie po zaspokojenie. Przyszła dla niej i jej obecności. Zobaczyła ją. Jak jeszcze nigdy nikogo w życiu.
Światło świec łagodnie tańczyło po ścianach, oblewając ich ciała ciepłym blaskiem. Pełna napięcia cisza dzwoniła w uszach, gdy wpatrywała się w spokojną twarz Maliny. Widziała blask w lekko zmrużonych oczach, subtelny uśmiech błąkający się po lekko rozchylonych ustach, czuła ciepło oddechu na swoim policzku, palce delikatnie muskające nagie ramię. Pragnęła zanurzyć się w tej ciszy jak najgłębiej. Pragnęła ciepła, dotyku, czułości, a także, ku swojemu zaskoczeniu, ciała kobiety stojącej przed nią. Podświadomie wiedziała, że Malina rozumie jej pragnienia. Mogła tylko mieć nadzieję, że chce tego samego.
Jakby w odpowiedzi na jej rozterki, Malina nie przerywając ciszy, pochyliła się ku niej. Usta musnęły szyję Jagody – raz, drugi, trzeci – wywołując ciche westchnienie, będące zaskoczeniem i ulgą w jednym. Jagoda wsunęła dłoń w rude włosy kochanki, czując ich miękkość pod opuszkami palców. Delikatnie przyciągając jej twarz do siebie, pragnęła więcej.
Pocałunki Maliny były powolne, subtelne. Gorące usta wędrowały po szyi, obojczykach, dekolcie. Każdy dotyk miękkich warg wywoływał kolejny dreszcz – jak impuls elektryczny przebiegający po skórze. Zachłysnęła się oddechem, gdy poczuła delikatne muśnięcia języka wokół sutka – najpierw jednej, potem drugiej piersi. Odruchowo wygięła plecy, umożliwiając kochance pełniejszy dostęp. W tym czasie do ust dołączyły dłonie – delikatne, pełne wrażliwości i czułości, sunęły wzdłuż linii żeber, talii, muskały krawędź piersi, by w końcu objąć je w zmysłowej, subtelnej pieszczocie. Malina wtuliła twarz między jej piersi, całując linię mostka, a dłońmi błądziła po ciele, raz po raz wywołując kolejne rozkoszne dreszcze.
Jagoda czuła, jak Malina powoli zsuwa się niżej, zostawiając wilgotny, palący ślad na skórze – wzdłuż linii żeber, talii, brzucha, pępka. Czas zatrzymał się. Zamknęła oczy, koncentrując się na doznaniach. Choć wkraczała na zupełnie nieznany teren, nie czuła lęku – tylko ciekawość i gotowość. Ufała. Czuła wibracje rozchodzące się po mięśniach, jakby były dźwiękami trącanych strun, a każdy dotyk był inną nutą.
Kobieta dotarła do ud, nie było już odwrotu. Jagoda poczuła narastające pulsowanie gdzieś głęboko w sobie, jakby ciało znało odpowiedź na pytanie, którego umysł nie umiał jeszcze sformułować. Subtelny dotyk na wewnętrznej stronie ud, łaskotanie oddechu, pocałunek. Jagoda jęknęła cicho – nie z bólu, nie ze wstydu – lecz z ulgi.
Gdy wargi kochanki pierwszy raz musnęły rozgrzaną, wilgotną muszelkę, nagły, rozkoszny dreszcz zmusił ją do odchylenia głowy do tyłu, a z ust wyrwało się ciche, pełne emocji: – Malina… – W tym jęku było wszystko: zgoda, prośba, zaufanie, miłość.
Pieszczoty były subtelne, uważne, głębokie. Nie było w nich pośpiechu, tylko cierpliwa eksploracja, jakby Malina chciała nauczyć się na pamięć jej smaku i reakcji. Jagoda czuła się, jakby topniała – każdy oddech stawał się głębszy, szybszy. Mięśnie brzucha napinały się mimowolnie, uda drżały, wpleciona we włosy dłoń to zaciskała się, to rozluźniała w rytmie narastającej fali, która nieuchronnie, z całą swoją potęgą nadciągała. W końcu uderzyła – potężne, wszystko ogarniające tsunami pochłonęło jej świadomość, uniosło ją ponad strach, myśli i wątpliwości. Jęknęła głośno, czując, jak żywioł przetacza się przez każdą komórkę jej ciała, pozostawiając ją napiętą, rozedrganą, bezbronną.
Opadła na łóżko, niemal bezwładna, z trudem łapiąc oddech. Sztorm emocji powoli się uspokajał, zabierając ze sobą całe napięcie ostatnich dni. Jakby w niej coś pękło, otworzyło się, dając ujście nagromadzonym myślom i uczuciom. Leżąc, uświadomiła sobie, że wszystko, czego się tak bardzo obawiała, teraz stało się częścią jej samej – tak naturalną, jak skóra, piegi czy myśli. Uśmiechnęła się i zamknęła oczy, czując obecność Maliny tuż obok. I liczyło się tylko to, że to właśnie była ona.
Przez długą chwilę leżały obok siebie, blisko, splecione ramionami, oddechem i wspólną ciszą. Jagoda wtuliła twarz w zagłębienie szyi Maliny, czując, jak rozkołysane morze jej emocji i odczuć powoli się uspokaja. Był to jednak nowy, nieznany jej dotąd rodzaj spokoju. Nigdy wcześniej nie czuła tak dogłębnie swojej fizyczności, a jednocześnie to odczucie niosło ze sobą wyciszenie, ukojenie.
Nie zastanawiała się, nie myślała o tym, co robi, po prostu zaczęła błądzić palcami po lekko wilgotnej skórze Maliny. Dopiero ciche westchnienie i delikatny ruch uświadomiły jej, co robi. W pierwszej chwili gwałtownie cofnęła dłoń, zawstydzona i pełna niepewności. Malina jednak niemal natychmiast ujęła jej rękę i przyłożyła ją do swojej talii. Jagoda uniosła głowę, szukając potwierdzenia w twarzy kochanki. W jej oczach, lśniących w świetle świec, dostrzegła otwartość, zgodę, a także… tęsknotę? Pragnienie?
Ośmielona, przetoczyła się tak, że znalazła się nad Maliną. Czuła jej piersi napierające na nią przy każdym oddechu, miękkość ciała pod sobą, delikatne łaskotanie włosków na swoim gładkim łonie. Ich usta spotkały się w pełnym zaufania pocałunku, a dłonie Jagody zaczęły badać ciało Maliny – ostrożnie, z lekkim wahaniem, jakby wciąż nie do końca wierzyła, że może, że potrafi. Pieściła linię bioder, talię, objęła dużą, miękką pierś. Malina przymknęła oczy, a jej oddech przyspieszył i stał się głębszy. Jagoda patrzyła zafascynowana. To, że mogła to zrobić – że jej dotyk wywoływał drżenie w ciele kochanki – było dla niej cudownym odkryciem z pogranicza zmysłowości i piękna.
Jej usta i dłonie ruszyły w dół, smakując każdą krzywiznę ciała, każdy mięsień, każdy drobny pieg. Ciało Maliny odpowiadało ciepłem i drżeniem, a jej westchnienia i reakcje stopniowo pozbawiały dziewczynę wszelkich wątpliwości. Gdy zsunęła się jeszcze niżej, poczuła, jak Malina unosi biodra – cicho, nieśmiało, bez słów, ale z wyraźnym zaproszeniem. Dłonie Jagody przesuwały się po udach, powoli, jakby każda sekunda miała znaczenie. I rzeczywiście miała. Nigdy wcześniej nie była z kobietą, nie w ten sposób. Nie tak blisko, by nic nie dało się ukryć, nie można było udawać.
Zawahała się, zatrzymała z twarzą tuż nad ciałem Maliny. Przez chwilę chłonęła intymny, rozgrzewający zmysły zapach, walcząc z niepewnością i obawą przed nieznanym. Wiedziała, że może się wycofać, ale nie chciała – nie przed nią. Pochyliła głowę. Pierwszy pocałunek – ostrożny, delikatny, niepewny, jakby nie wierzyła, że naprawdę to robi. Malina jęknęła cicho, a wibrację tego dźwięku Jagoda poczuła na swoich ustach. Na moment się zatrzymała. Uniosła głowę, napotykając spojrzenie kobiety – miękkie, zamglone rozkoszą, pełne czułości. Wyrażające nie tylko zgodę, ale i prośbę. Ponownie pochyliła się nad ciałem. Musnęła językiem. Kolejny jęk, kolejny dreszcz. Powtórzyła – najpierw delikatniej, potem odważniej. Czuła, jak ten sekretny kwiat rozkwita pod jej pieszczotą, jak biodra unoszą się wyżej, obejmując jej twarz, a dłonie błądzą w jej włosach. Dźwięki wydawane przez kochankę stawały się coraz głębsze, przeciągłe, pełne namiętności i oczekiwania. Jagoda czuła wilgoć, ciepło, smak – gęsty, cielesny, słodko-słony… cudowny. Gdzieś głęboko w niej otwierały się kolejne drzwi, których istnienia nawet nie podejrzewała. Kolejny dotyk, pocałunek, kolejne muśnięcie językiem…
– Tak… proszę… – cichy szept, niczym najpiękniejsza nagroda.
Jagoda poczuła, że już wie, że potrafi, że to, co robi, jest nie tylko właściwe, ale i upragnione. Pieszczoty stały się intensywniejsze. Język sunął pewniej, głębiej, czuła, drżenie ciała, uda coraz szczelniej obejmujące jej głowę, wplecioną we włosy dłoń, delikatnie dociskającą jej twarz. Zatraciła się w pieszczocie, odkrywaniu, smakowaniu – w rozedrganym ciele kochanki. W tej chwili pojęła, co znaczy być jednością.
Nagle, choć Jagoda nic nie zmieniła, ciało Maliny zamarło. Piersi przestały falować oddechem, uda znieruchomiały, a palce wplecione w jej włosy się zatrzymały. Czas stanął w miejscu, a potem… wszystko rozpadło się w kakofonię jęków i westchnień, rwanych, błagalnych, narastających. Malina uniosła biodra, jej ciało napięło się jak łuk, drżenie, które dotąd łaskotało jej usta i język, przekształciło się w pulsowanie. Gwałtownie narastający żar spłynął z ciała Maliny przez język Jagody, przez dłonie, piersi, aż do środka jej samej. Zadrżała, jakby jej ciało odpowiedziało na rozkosz kochanki.
Gdy czas i przestrzeń powróciły na właściwe tory, przytuliła policzek do łona kobiety. Zamknęła oczy. Czuła przyspieszone bicie serca, czuła, że drży – nie ze zmęczenia, a z głębokiego wzruszenia. Po raz pierwszy w życiu to, co zrobiła, nie było przypadkiem, nie wynikało z czyichś oczekiwań, lecz z głębokiej chęci i świadomego pragnienia. Co ważniejsze, zostało przyjęte. Ona została przyjęta – cała, w pełni.
Malina wciąż leżała nieruchomo, jej oddech powoli się uspokajał, lecz ciało nadal drżało. Jagoda nie drgnęła. Z policzkiem wtulonym w delikatne włoski, dłonią muskała udo kochanki, czując, jak miękka skóra pulsuje ciepłem. Zamknęła oczy, pozwalając sobie trwać – bez słów, bez ruchu. Myśli płynęły, mieszały się z uczuciami, obrazami, wspomnieniami dotyku i smaku.
To wszystko… stało się. Nie wymuszone, nie narzucone, niewyreżyserowane. Po prostu. Wydarzyło się dlatego, że chciała, mogła. Nie czuła już lęku ani wątpliwości – czuła siebie. Wreszcie nieskrępowaną, wreszcie prawdziwą.
Poczuła dłoń delikatnie muskającą jej włosy. Dotyk pełen czułości, ciepła – jakby Malina sprawdzała, czy śpi. Potem cichy szept.
– Jesteś. Naprawdę jesteś.
Jagoda uniosła głowę. Spojrzała na nią od dołu. Twarz Maliny, skąpana w blasku świec, była pełna ciepła i czułości – prawdziwa.
– Ja… – zaczęła, ale urwała. Przez chwilę szukała słów. – To… to było niezwykłe… Ja… nigdy wcześniej nie byłam… z kobietą.
– Masz rację… – odparła Malina równie cicho. – To było niezwykłe… bo prawdziwe.
Wciąż czuła jej dłoń muskającą włosy. Delikatna pieszczota, pełna czułości, troski, a także… oddania?
– To stało się… jakby samo. Nie myślałam, co robię.
– Tak powinno być – odpowiedziała Malina spokojnym, pełnym czułości tonem.
Nie odpowiedziała od razu. Zawahała się. Malina wyciągnęła do niej dłonie, zapraszając.
– Chodź do mnie.
W tym geście było wszystko – zaproszenie, czułość, otwartość, a także potrzeba. Jagoda uniosła się, ostrożnie, jakby wciąż nie do końca wierzyła w to, co się stało. Wślizgnęła się pod ramię, wtulając w Malinę. Twarzą w twarz, blisko, miękko, bez napięcia, bez lęku. Bezpiecznie.
– Co teraz? – szepnęła po chwili. – Co będzie… po tym wszystkim?
Malina przez moment milczała. Potem ujęła jej twarz w dłonie i spojrzała głęboko w oczy.
– Teraz? – powtórzyła. – Teraz będzie tak, jak zechcesz. Ja nigdzie się nie wybieram.
Zapadła cisza – spokojna, świadoma, wspólna. Odetchnęła głęboko, zamknęła oczy i wtuliła się w ciepłe ciało. Jakby szykowała się do snu.
– Boję się… – wyszeptała. – Naprawdę się boję.
– Dlaczego? – głos Maliny tym razem był pełen troski.
Uniosła głowę, przez chwilę patrzyła głęboko w jej oczy. Szukała w nich oparcia, potwierdzenia, sensu.
– Bo nigdy wcześniej się tak nie czułam – powiedziała cicho. – Nigdy wcześniej nikogo tak bardzo nie potrzebowałam.
Malina milczała, wytrzymując spojrzenie. Czekała.
– Potrzebuję… – szepnęła Jagoda niemal bezgłośnie. – Potrzebuję cię, bo… bo cię kocham.
Cisza. Tylko spojrzenie. Uważne, głębokie, sięgające do samej głębi… A potem, nagle… ramiona obejmujące jej drżące ciało – czułe i troskliwe, ale również silne, bezpieczne. Malina objęła ją tak, jakby już nigdy nie chciały jej wypuścić. Jagoda przywarła do niej całą sobą, wtuliła się w ciepło i zapach. Skroń musnęły ciepłe wargi w subtelnym, pełnym troski pocałunku. Czuła się chciana, bezpieczna. Nie potrzebowała nic więcej. Żadnych dodatkowych gestów, słów. Po jej policzku spłynęła łza. Łza szczęścia.
Jak Ci się podobało?