Jagoda (V). Kostka lodu
9 grudnia 2025
Jagoda
30 min
Tejot przekonał się, że czasem po prostu trzeba — choć ani to łatwe, ani przyjemne.
A jak wyszło?
Oceńcie sami.
Przed wami szósta — choć z jej punktu widzenia piąta — opowieść o Jagodzie.
Noc była jeszcze młoda. Grupy, pary, pojedyncze postacie wędrowały w sobie tylko wiadomych celach, wąskimi uliczkami starego miasta. Knajpiane ogródki wciąż pełne; śmiechy, śpiewy i urywki rozmów mieszały się w jeden dźwięk, rytmizowany pulsowaniem basu, którego echo niosło się z jednego z klubów. Wrocław nie zamierzał jeszcze spać.
Jagoda szła szybkim, pewnym krokiem, obojętna na nocne życie. To nie była jej noc. Dwa podejścia. Dwie porażki. Najpierw wysoki blondyn – przystojny, świetny tancerz. Do momentu znanego jako „o jeden drink za dużo”. Potem śniady brunet, ucieleśnienie seksu, ale pozbawiony jakiejkolwiek subtelności. On chciał i tylko to się liczyło. Dłoń wciąż piekła po wymierzonym policzku.
Nie była zła ani roztrzęsiona. Raczej rozczarowana. Po raz kolejny nie znalazła tego, czego szukała. Wracała do domu. Wilgotny po deszczu bruk odbijał blask latarni, a witryny łowiły jej sylwetkę w przelotnych refleksach.
Oni wszyscy są jak Maks. Nienawidzę tego – pomyślała, skręcając w Szczytnicką.
Z każdym krokiem zwalniała. Cisza powoli przejmowała w posiadanie kolejne, coraz bardziej oddalone od centrum ulice. Tylko od czasu do czasu światła taksówki przecinały półmrok, lepiąc się do kamienic. Zatrzymała się, jak zawsze, na Moście Zwierzynieckim, spoglądając na spokojny, niewzruszony nurt Odry. Ten widok działał na nią kojąco. Chłód bijący od rzeki przylegał do odsłoniętych ramion, uspokajał wzburzony ocean myśli.
Poczuła ból w stopach, średnio nawykłych do szpilek.
– Dość spacerowania – westchnęła, wyciągając telefon.
Nie musiała długo czekać. Już po chwili siedziała wygodnie w czarnym Oplu. Podała adres. Kierowca, wyczuwając lód w głosie, zrezygnował z prób rozmowy – za co była mu wdzięczna.
Podróż przez niemal puste ulice nie trwała nawet kwadransa. Kiedy samochód zatrzymał się przed kamienicą, zapłaciła, wysiadła i na moment spojrzała w górę, w ciemne okna poddasza.
Jeszcze tylko schody – pomyślała, czując coraz wyraźniej, że spacer jednak nie był najlepszym pomysłem. Za drzwiami przywitał ją zapach starego drewna i kurzu; żarówki zamigotały. Chwyciła wyślizganą przez lata poręcz i ruszyła na górę.
W mieszkaniu nie zapalała światła. To była jej przestrzeń – znała ją na pamięć, mogła się tu poruszać z zamkniętymi oczami. Z ulgą zrzuciła z nóg szpilki; torebkę odwiesiła na wieszak. Boso weszła do kuchni i zapaliła świece. Ciepły blask wypełnił pomieszczenie. Sięgnęła po wino – zawahała się. Po namyśle odstawiła butelkę. Dzisiejsze niepowodzenia skłaniały, by sięgnąć po coś mocniejszego. Szklanka, dwie kostki lodu, gin, tonik, listki świeżej mięty.
Z drinkiem w ręce przeszła do pokoju; tu również zapaliła świece — choć tylko niektóre. Uruchomiła archaiczną wieżę i po chwili przestrzeń wypełniły pierwsze dźwięki.
„Take the highway to the end of the night
End of the night, end of the night …”
Usiadła w starym klubowym fotelu, podwijając stopy pod siebie. Chłodną szklankę przyłożyła do czoła. Jej czas, jej miejsce, jej azyl. Wciąż jednak noszący ślady jego obecności. Odwrócone zdjęcie na półce, którego zapominała się pozbyć. Ogromny łapacz snów, który dostała na rocznicę. Bandamka – kolejny prezent – leżąca między poduszkami.
Na początku był wszystkim, ale potem…
Nazywał to troską, ale dla mnie było klatką…
Dusiłam się coraz bardziej.
Opróżniła szklankę powoli, sącząc ostatni łyk z niemal obrzędową dokładnością. Alkohol przyjemnie łagodził napięcie, pozwalał myślom płynąć swobodniej.
Miał być inny. Był jak wszyscy. Chciał mnie, mojej swobody, wolności… A tego nikomu nie oddam.
Odstawiła szklankę na stolik. Zdjęła kolczyki i bransoletkę. Przez chwilę siedziała jeszcze w fotelu, zasłuchana w ostatnie takty muzyki. Wstając, spojrzała w półmrok salonu – jej własny porządek, jej własny spokój. Rozpięła suwak, zdjęła sukienkę. Rzuciła okiem na plakaty na ścianach. Hendrix, Morrison, Plant, Joplin — oni mogą patrzeć. Jedyni przyjaciele. Byli, niczego nie oczekując, niczego nie żądając, niczego nie zabierając. W samej bieliźnie ruszyła do łazienki.
Para unosiła się z kabiny, osiadając na kaflach niczym mgła. W pomieszczeniu panował półmrok i ciepło. Jedynie dwie świece przy lustrze rozjaśniały przestrzeń.
Jagoda odpięła stanik, zsunęła stringi i samonośne pończochy. Przez chwilę patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Kasztanowe włosy, zielone oczy, podobno piękna twarz, zmysłowe usta. Spojrzała niżej. Biust był obiektem zazdrości koleżanek jeszcze w podstawówce, ale to nie na nim skupiła wzrok. Delikatna siatka ciemnych linii, spiral, łuków, tworzących mandalę, pulsowała z każdym oddechem, drżała w hipnotyzującym tańcu.
Oto ja. Cała i tylko moja.
Odsunęła zasłonę i weszła pod prysznic. Woda spływała po ciele szerokim strumieniem. Ciepła, kojąca. Krople opadały na skórę równym, pieszczotliwym rytmem. Oddychała spokojnie; każdy ruch dłoni był wyważony, precyzyjny — żadnego pośpiechu, żadnego gestu, który mógłby rozbudzić bardziej, niż było to konieczne. Rytuał oczyszczenia.
Zmywała z siebie wspomnienie spojrzeń, słów, dotyku. Cały dzisiejszy wieczór. Kolejną noc do zapomnienia. Rozczarowującą, pustą, bezbarwną. To nie była jej porażka, lecz ich. Tych wszystkich, którym wydawało się, że mogą przejąć kontrolę.
Przekręciła kurek, zmniejszając temperaturę. Otoczyła ją chmura drobniutkich szpilek, powodujących dreszcze; ciało napięło się niby sprężyna. Lubiła ten stan – dawał jasność myśli, pozwalał wyciszyć emocje.
To ja decyduję, jaki dotyk chcę pamiętać.
Zakręciła wodę. Cisza wypełniła przestrzeń. Krople ściekały po nagiej skórze, delikatnie łaskocząc. Otuliła się grubym ręcznikiem, rozgrzewając wychłodzone ciało. Spojrzała w lustro. Wciąż lekko zaparowana powierzchnia nie ukazywała szczegółów — tylko zarys sylwetki. Przez chwilę patrzyła w rozmyte odbicie. Uśmiechnęła się lekko.
Tylko ja mogę widzieć wszystko. Dla innych jestem niewyraźnym cieniem.
Sypialnię wypełniał delikatny zapach jaśminu i drzewa sandałowego. Chłodne światło latarni przeciskało się przez szpary między ciężkimi zasłonami, rzucając na ściany rozproszone refleksy. Siedziała na łóżku, wciąż otulona w ręcznik, rozczesywała włosy powoli, uważnie — namiastka pieszczoty, której dziś nie zaznała. Gdy skończyła, przez dłuższą chwilę słuchała ciszy. Miała w sobie spokój, pozwalający, by wszystko wróciło na swoje miejsce.
Odrzuciła ręcznik i, naga, wsunęła się pod kołdrę. Pościel wydała się zimniejsza, niż była w rzeczywistości — jakby złośliwie przypominając, że nikt w niej nie czeka.
Nie tęsknię. Dokonałam wyboru. Słusznego.
W poniedziałek i tak go zobaczę. Niestety.
Wolność kosztuje.
Zamknęła oczy. Świat zwolnił, zatrzymując się w punkcie równowagi, który ona wyznaczyła.
Zasnęła.
Światło poranka wpełzło przez szczeliny zasłon, rozlewając się po ścianach sypialni. Miasto powoli budziło się ze snu — gdzieś z oddali zadźwięczał tramwaj, pod oknem krótko zaszczekał pies sąsiadów. Zabytkowy budzik na nocnej szafce, łomocząc w ogromne dzwonki, obwieścił godzinę siódmą. Jagoda otworzyła oczy.
Przeciągnęła się, wstała i narzuciła szlafrok na nagie ciało. Cienka, przyjemnie chłodna tkanina przywarła do skóry. Odsunęła zasłonę, wpuszczając do pokoju promienie porannego słońca. Przeszła do kuchni i postawiła „babciny” czajnik na gazie.
Wzięła szybki, pobudzający prysznic i nałożyła lekki makijaż. Skończyła akurat, gdy czajnik zaczął grać poranny hejnał. Zaparzyła kawę w ulubionym, dużym ceramicznym kubku — pamiątce z jednego ze zlotów. Usiadła przy stole, zasłuchana w dobiegające z adaptera dźwięki gitary. „Letni spacer z Agnieszką” — ostatnio jeden z ulubionych utworów.
Kolejny poniedziałek, znów biuro… znów on.
Ciekawe, kiedy znudzi mu się próbować.
Mama pewnie też będzie chciała wtrącić swoje trzy grosze. Nie rozumie. Wszystko, co miała, poświęciła rodzinie i karierze. Ja tak nie chcę. Nie potrafię.
Wydaje jej się, że unikam odpowiedzialności, a przecież wolność to najcięższy obowiązek, jaki można wobec siebie mieć.
Upiła kolejny łyk. Kawa była gorąca, gorzka — taka, jaką lubiła najbardziej. Pomagała porządkować myśli, wejść w rytm dnia.
To nie był bunt. Nie skarżyła się, nie narzekała — dźwigała ten ciężar z podniesioną głową. Na przekór rodzicom, znajomym, całemu światu.
Dopiła ostatni łyk, opłukała kubek w zlewie i wróciła do sypialni. Wyjęła z szafy ciemną bluzkę z niewielkim dekoltem i jasny, elegancki kostium. Ubrała się powoli, niemal celebrując każdą chwilę. To nie był jej styl; traktowała go jako jedyne ustępstwo w stosunku do rodziców. Na więcej nie mogą liczyć.
W przedpokoju, kontrolnie, przejrzała się w lustrze, ostatni raz poprawiła włosy i wsunęła stopy w wygodne buty na niewielkim obcasie. Torebka, telefon, klucze. Ruszyła z podniesioną głową na spotkanie kolejnego dnia.
Jak zwykle pojechała komunikacją. Owszem, mogła mieć samochód, ale nie chciała — kolejna z decyzji. Nie miała daleko, raptem kilka przystanków. Wysiadła z tramwaju, przeszła kilkadziesiąt kroków i już złocony, okropnie pretensjonalny szyld „Forma et Lux Studio Architektury” po raz kolejny boleśnie ukłuł poczucie estetyki.
Blask letniego słońca stygł w kontakcie z chłodem szklanych powierzchni. FeL (jak mówili pracownicy między sobą) wyglądał w środku niczym render z katalogu — wszystko idealnie wymierzone, zaprojektowane do ostatniego detalu. Metal, szkło, ciemne drewno. Ani śladu przypadku. Jedyny cieplejszy akcent czekał na jej biurku. Niewielki skrzydłokwiat, zbyt mały, by przełamać sterylność przestrzeni.
Przeszła przez korytarz, mijając kilku współpracowników. Uprzejme „dzień dobry” tu, krótkie skinienie głową tam. Wszystko w tonie chłodnej poprawności. Niczym wymiana kodów dostępu. Weszła do pracowni i z ulgą przyjęła fakt, że przynajmniej na razie jest sama.
Odłożyła torebkę, niemal czule musnęła liście rośliny. Usiadła za biurkiem i uruchomiła komputer. Pierwszym, co przykuło wzrok, była migająca koperta na pasku zadań. Otworzyła pocztę — kilka wiadomości od ojca. Każda zaczynała się od słowa „Uwagi”. Otworzyła pierwszą: „Prezentacja ogólnie dobra, ale nazbyt emocjonalna. Pamiętaj, w pracy liczy się profesjonalizm, a nie uczucia”. Znała to zdanie — ulubione powiedzenie ojca — na pamięć. Zawsze brzmiało jak wyrok, kończący wszelkie dyskusje. Pozostałych wiadomości nawet nie przeczytała.
Przejrzała jeszcze raz prezentację projektu. „Usztywniła” opisy. Teraz były jak całe studio. Gładkie, perfekcyjne, lecz martwe.
Drzwi otworzyły się bez pukania. Jęknęła w duchu. Nie musiała patrzeć, by wiedzieć, kto stoi w progu.
Maks.
Ubrany w jedną z niezliczonych sportowych marynarek, wykrochmaloną (sic!) koszulkę polo i zaprasowane na kant lniane spodnie. Pachnący drogą wodą kolońską. Elegancki, pewny siebie, wciąż przekonany, że świat ma u stóp — a już ta pracownia w szczególności.
– Cześć – głos miał lekko przytłumiony, jakby silił się na neutralność.
– Cześć – odpowiedziała krótko, bez uśmiechu.
Skupiła całą uwagę na komputerze, po raz kolejny szukając wyimaginowanych emocji w slajdach. Czuła jego spojrzenie, ale postanowiła je zignorować.
– Widziałem twoją prezentację — przerwał błogą ciszę. – Bardzo dobra.
Nie podniosła wzroku.
– Ojciec uważa inaczej. Jak zwykle.
Wbrew nadziei Maks nie ruszył do swojego fotela, tylko przysiadł na krawędzi jej biurka. Kiedyś to było miłe. Dziś irytowało.
– Może wyskoczymy dziś na lunch? Jak dawniej.
Jagoda uniosła głowę, usiłując zamienić spojrzenie w zielone, lodowate sople.
– Dawniej już nie ma – powiedziała spokojnie, łagodnym, ale twardym tonem.
Westchnął teatralnie i ruszył na swoje miejsce. Zapadła tak wyczekiwana przez nią cisza, zakłócana jedynie szumem klimatyzacji. Zadowolona wróciła do pracy. Jednak nie na długo.
Pibibip, pibibip – krótki, metalicznie zimny dźwięk telefonu wyrwał ją z rozważań nad kolejnym slajdem. Ze złością spojrzała na pulsujące litery: „Połączenie przychodzące: Pani Prezes”. Przewróciła oczami, zanim odebrała.
– Wysocka, słucham? – rodzina nie rodzina, profesjonalizm na pierwszym miejscu.
– Dzień dobry. Czy możesz przesłać mi projekt prezentacji? Chciałabym rzucić okiem, zanim wyślesz go ojcu.
Ton matki był równie wyprany z emocji — służbowy, zimny, profesjonalny.
– Już wysyłam.
– Dobrze. I przyjdź do mnie. Porozmawiamy – rozłączyła się, zanim dziewczyna zdążyła odpowiedzieć.
Jagoda wysłała maila, a na wszelki wypadek złapała także teczkę z ogólnym konspektem i wyszła. Gabinet matki znajdował się na końcu korytarza, tuż przy sali konferencyjnej. Drzwi z matowego szkła, z wytrawionym napisem: „Prezes mgr inż. arch. Zofia Wysocka”. Zapukała, lecz nie czekała na zaproszenie. Bez przesady.
Kobieta siedziała za ciężkim, mahoniowym biurkiem. Jak zawsze elegancka, poważna. Kasztanowe włosy spięte w nieskazitelny kok, ujmujący lat makijaż, wypielęgnowane dłonie. Patrzyła na Jagodę znad okularów. Ściany wokół niej niemal ginęły pod dyplomami, wyróżnieniami i nagrodami z najróżniejszych konkursów architektonicznych z całego świata.
– Jestem – przerwała ciszę Jagoda, kładąc na biurku przyniesioną teczkę.
– Dziękuję – matka odwróciła się do komputera. Kilkoma kliknięciami myszki otworzyła przesłaną prezentację.
– Tu jest dobrze. I to… hm, ciekawe rozwiązanie. Ale może zamiast stali szczotkowanej lepszy byłby matowy chrom?
– Może – Jagoda wzruszyła ramionami. – To tylko wizualizacje, ostateczny wybór należy do klienta.
– Wiem, ale my jesteśmy od sugerowania najlepszych rozwiązań.
Rozmowa toczyła się dalej w chłodnym, profesjonalnym tonie, wokół prezentacji. Jagoda jednak znała matkę na tyle, by wiedzieć, że to tylko pretekst.
– W sumie dobrze to zrobiłaś – powiedziała Samanta, nieco cieplejszym tonem.
Oho. Zaczyna się – pomyślała Jagoda.
– Ojcu się nie podoba – odpowiedziała.
– Jest perfekcjonistą. Tego samego wymaga od wszystkich, a to… niezwykle wpływowy klient. Byłam zaskoczona, że dał to tobie i Maksowi – ton matki znów zyskał kilka stopni więcej.
No dalej. Miejmy to już za sobą.
Kobieta na dłuższą chwilę zawiesiła spojrzenie na córce.
– À propos… był u nas w weekend. Ojciec go zaprosił. Rozmawialiśmy o was. To naprawdę mądry, ułożony chłopak… i ma przed sobą przyszłość.
Jagoda milczała.
– Może byś z nim wreszcie porozmawiała? Nie zawsze wszystko musi być wyłącznie po twojemu.
– W pracy — tak. I tylko tutaj.
Matka spojrzała na nią z niedowierzaniem.
– Nie rozumiem cię. Przecież tak dobrze wam się razem układało.
– Tylko jemu – odparła lodowatym tonem. – Ile razy mam ci powtarzać? Temat zamknięty. Coś jeszcze, czy mogę wracać do pracy?
Po chwili ciszy dziewczyna bez słowa wzięła teczkę i ruszyła do drzwi.
– Jagoda! – głos matki zatrzymał ją w drzwiach.
– Słucham? – zapytała, nie odwracając się.
– Może zajrzałabyś do nas. Pola się za tobą stęskniła.
No nie. Szantaż siostrą? Przegięłaś!
– Pola ma mój telefon i wie, gdzie mieszkam! A przyjechać do was? Po co? Żeby znów słuchać o Maksie? A może planujecie mnie z nim zamknąć w sypialni? – Po tych słowach wyszła, mimo ogromnej ochoty powstrzymując się od trzaśnięcia drzwiami.
Korytarz był pusty. Szła pewnym krokiem, powoli odzyskując spokój. Matka miała wybitny talent do wytrącania z równowagi. Po chwili wahania minęła drzwi z napisem „Dział Projektów” i skręciła w stronę tych prowadzących na taras.
Lubiła tu przychodzić. Po spięciach z rodzicami, po coraz liczniejszych nieporozumieniach z Maksem, zanim z nim zerwała. Czasem również, by „wyczyścić głowę”, zebrać myśli przed kolejnym projektem. Taras był częścią wspólną biurowca i stanowił całkowite przeciwieństwo sterylności FeLu. Pełen zieleni, z niewielką fontanną, dawał prawdziwe wytchnienie.
Usiadła na ławce w cieniu młodych klonów. Otoczona zielenią, namiastką natury, zamknęła oczy. Wsłuchiwała się w tętniący rytm miasta, chłonąc jednocześnie zapach tymianku, macierzanki i innych ziół. Z każdą chwilą więcej spokoju, więcej wewnętrznej ciszy. Kolejne elementy wracały na swoje miejsce.
Pośpiech, pogoń za sukcesem — to nigdy nie był jej świat. W chwilach takich jak ta czuła to wyjątkowo mocno. Codziennie walczyła, by się w nim odnaleźć, a jednocześnie pozostać sobą. Mogłaby tak siedzieć, do końca dnia. Niestety musiała wrócić do pracy.
W biurze na szczęście nie było Maksa. Pewnie znów poszedł do „Głównego Architekta”. Od kiedy zerwali, spędzał z nim wyjątkowo dużo czasu. Z jednej strony było to irytujące, z drugiej Jagoda już od dawna nauczyła się, że dla ojca absolutnie wszystko to biznes, bilans zysków i strat.
Do dziś pamiętała rozmowę, gdy poszła poprosić go o przeniesienie po rozstaniu z Maksem:
– Nie zrezygnuję z jednego z najbardziej perspektywicznych zespołów wyłącznie dla twojego widzimisię. Zostaw emocje w domu i rób, co do ciebie należy.
Oto cały Karol Wysocki. Wybitny architekt, wizjoner, twórca i właściciel jednej z niewielu polskich firm architektonicznych, rozpoznawalnych na całym świecie. Mecenas kultury, opiekun domu dziecka, sponsor młodzieżowych drużyn sportowych. Zimny, obojętny drań, lekceważący nawet uczucia najbliższych.
Zajęła się pracą. Oprócz prezentacji czekało jeszcze kilka rozpoczętych projektów. Mniej istotnych, ale gdyby zawaliła termin… lepiej nawet nie myśleć. Na szczęście zawodowo wciąż potrafili się z Maksem dogadać.
Usłyszała, że wrócił, ale nawet nie podniosła głowy. Przeszedł przez pomieszczenie, a jego cień padł na blat.
– Wiesz, że nie potrafię tak po prostu zapomnieć? Przejść nad tym do porządku? – powiedział cicho, miękko, ale ona już nie dawała się na to nabierać.
Nie odpowiedziała od razu, skupiona na ekranie komputera. Spojrzała na niego, dopiero gdy zapisała plik.
– Ja potrafię. To nas różni.
Obszedł biurko, stanął tuż przy niej. Poczuła zapach. Ten sam, który jeszcze niedawno lubiła czuć na pościeli. Dziś był tylko przypomnieniem pomyłki.
– Maks… – Nie zdążyła dokończyć.
Niespodziewanie musnął jej włosy. Gdyby oddech miał ciężar, właśnie by go poczuła. Odepchnęła dłoń. Wstała spokojnym, kontrolowanym ruchem. Posłała mu lodowate spojrzenie.
– Przestań! – powiedziała na pozór spokojnie, ale z siłą, której nawet on nie mógł zignorować. – Drugi raz nie poproszę.
Znieruchomiał. Na jego twarzy pojawił się cień. Coś pomiędzy zaskoczeniem a brakiem zgody.
– Jagoda, ja tylko…
– Wiem – przerwała mu spokojnie. – I więcej nawet nie myśl, by znów spróbować.
Minęła go, podeszła do okna. Odwracając się tyłem, dawała jasno do zrozumienia, że to ona panuje nad sytuacją.
Stała nieruchomo. W odbiciu, w szybie widziała, jak Maks — bez słowa — porządkuje dokumenty na biurku szybkimi, nerwowymi ruchami, jakby bał się, że każdy gest może zdradzić zbyt dużo. Nie odwróciła się.
Kiedy wreszcie zamknęły się za nim drzwi, opuściła ramiona i pozwoliła sobie na głębszy oddech. Tylko jeden. Potem wyłączyła komputer, zgarnęła telefon, torebkę i wyszła. Chciała jak najszybciej zostawić za sobą świat FeLu.
Na zewnątrz słońce chyliło się ku zachodowi. Powietrze było ciepłe, przesiąknięte zapachem miasta. Ludzie biegli do swoich spraw, tramwaje podzwaniały niecierpliwie na przystankach. Z premedytacją nie dołączyła do powszechnego pośpiechu, pogrążona w myślach.
– Jagoda?! – głos, którego nie słyszała od lat, przebił się przez hałas ulicy.
Odwróciła się. Kilka metrów za nią stała młoda kobieta. W jasnej sukience, z burzą niesfornych, niemal czarnych loków, torbą z zakupami w ręce i tym samym szerokim, szczerym uśmiechem, który kiedyś potrafił rozświetlić niemal każdy dzień.
Zośka! – pomachała ręką i ruszyła w jej stronę niemal biegiem.
Obopólny śmiech, gorący uścisk. Zignorowane, zdziwione spojrzenia przechodniów.
– Nie wierzę! – kobieta nie przestawała się śmiać. – To naprawdę ty? Ile to już lat?
– Cztery – odpowiedziała Jagoda. – Odkąd rzuciłaś studia i wyjechałaś za tym swoim Marcinem do Anglii.
– Coś koło tego – zgodziła się Zośka, cofając o krok i mierząc ją wzrokiem. – Fiu, fiu, ćwir, ćwir. Patrzcie państwo, normalnie bizneswomen. No, nie powiem.
– Przestań – żachnęła się Jagoda. – Pracuję u starych, wiesz, jacy oni są. Mów lepiej, co u ciebie, na długo przyjechałaś? Albo nie, czekaj. Tu za rogiem jest fajna kawiarenka, siądziemy, pogadamy.
– Chciałabym, ale nie mam czasu – spoważniała kobieta. – Marcin na mnie czeka, będzie wściekły, jak się spóźnię.
– Nie możesz zadzwonić?
– To nic nie da. Nie cierpi, gdy zostawiam go zbyt długo samego z Kubusiem.
– Kubusiem?
– No tak, nie masz fejsa, to nic nie wiesz. Mam synka. Półtora roku.
– Gratuluję – powiedziała Jagoda niepewnie.
– Dzięki, jest cudowny. Naprawdę muszę lecieć, ale zapisz mój numer – albo jeszcze lepiej – załóż wreszcie fejsa. Będziemy w kontakcie.
Wymieniły numery, jeszcze dosłownie kilka zdań, że koniecznie muszą się spotkać przy następnej okazji, po czym Zośka odwróciła się i zniknęła w tłumie.
Jagoda została na chodniku, z gasnącym uśmiechem. Patrzyła jeszcze przez chwilę za odchodzącą przyjaciółką, jak za ulatującym wspomnieniem.
Kiedyś byłam jak ona, chciałam tego samego. A dziś? Dziś wiem, że to tylko inna wersja klatki.
Zachodzące powoli słońce odbijało się w witrynach. Tłum spieszących się ludzi opływał ją niczym rzeka. Spojrzała w niebo.
Dziś wieczorem znów pogadam sobie z plakatami na ścianach – zakołatało w głowie.
Ruszyła na przystanek. Miasto tętniło wokół niej – bliskie, a jednocześnie odległe, jakby oddzielone cienką warstwą lodu.
Wysiadła z tramwaju wcześniej. Stąd droga do domu prowadziła przez niewielki park i uliczki zabytkowego osiedla. Lubiła tędy chodzić, lubiła ten moment, gdy miasto zaczynało spokojniej oddychać. Wciąż ciepłe powietrze niosło zapach lip i śmiech dzieci z pobliskiego placu zabaw. Słońce chowało się za budynki, a wąskie uliczki powoli tonęły w cieniu.
Szła powoli, nigdzie się nie spiesząc, pozwalając myślom płynąć swobodnie.
Maks, ojciec, matka, nawet Zośka — każdy za czymś goni, czemuś podlega. Sami sobie zakładają smycze.
Ja już niczego nie oczekuję. Tylko świętego spokoju i powietrza.
Przystanęła na rogu, przed witryną niewielkiego sklepiku. W świetle neonów zobaczyła swoje odbicie. Delikatną, kształtną twarz, oczy w kształcie migdałów, cień uśmiechu na zmysłowych wargach. Nie szukała znaczeń, nie miała pretensji. Dokonała wyboru i akceptowała konsekwencje. Ruszyła dalej.
Jestem sama, ale nie samotna. Mam siebie.
Schody na poddasze skrzypiały znajomo. W mieszkaniu powitał ją półmrok, zapach drewna i kadzidełek. Zdjęła buty, odłożyła torebkę, telefon również zostawiła w przedpokoju. Z kuchni zabrała butelkę wina i kieliszek.
Zapaliła świece i uruchomiła adapter. Przez chwilę przeglądała kolekcję płyt, zastanawiając się nad wyborem. W końcu umieściła czarny krążek na talerzu. Usiadła w fotelu. Stopy, jak zawsze, podciągnęła pod siebie, głowę oparła o szeroki zagłówek.
„So, so you think you can tell
Heaven from Hell,
Blue skies from pain”.
Odezwał się adapter. Pociągnęła łyk wina. Czerwone, półwytrawne, chłodne – dokładnie takie, jak lubiła.
Nie uciekam od ludzi. Jedynie nie pozwalam się osaczyć. Czy to złe?
Siedziała, spoglądając na plakaty, wiszące pod sufitem łapacze snów i delikatne tkaniny, poruszane ogrzanym przez świece powietrzem. To był jej świat – jedyne miejsce, gdzie tak naprawdę czuła się wolna, czuła się sobą.
„Nobody knows where You are,
How near or how far.
Shine on You Crazy Diamond”.
Słowa piosenki wibrowały pod skórą.
Za oknem powoli zapadał zmrok. Archaiczna wieża migała diodami wzmacniacza. Igła wędrowała niespiesznie po czarnym krążku. Bas i perkusja wypełniały przestrzeń hipnotycznym pulsem:
„Into this house we’re born, into this world we’re thrown…”
Głos Morrisona igrał z blaskiem świec.
To był jeden z tych piątków, gdy zamiast zaszyć się w fotelu z książką, szykowała się do wyjścia. Nie dlatego, że musiała. Dlatego, że chciała. Dlatego, że nie znosiła substytutów. Lubiła samotne wieczory — bezpieczne, przewidywalne, spokojne. Ale lubiła też organicznie sięgnąć własnych granic. Sprawdzić, czy potrafi coś poczuć, cokolwiek.
Stała przed szafą. Na nagiej skórze tańczyły refleksy płomieni. Precyzyjnym, niemal wystudiowanym ruchem sięgnęła do wnętrza. Błękitne dzwony, biodrówki, biała koszula, niemal przezroczysta, rozpięta u góry tak, by odsłonić fragment tatuażu i związana w supeł nad pępkiem. Kolczyk migotał srebrem w blasku świec. Lekki makijaż. Na nadgarstku sznur kolorowych koralików.
Spojrzała w lustro, oceniając efekt. Nie było w tym dumy czy ekscytacji, raczej chłodna ocena, podszyta odrobiną ciekawości, co przyniesie noc. Zgasiła świece. W mieszkaniu pozostało tylko światło niewielkiej lampki w salonie — rozproszone, miękkie, neutralne. Przeszła przez pokój, jeszcze raz poprawiła włosy, złapała letnią kurtkę. Ostatnio trochę zmarzła.
Kolejny raz… może dziś, może wreszcie.
Drzwi zamknęły się cicho. W ciszy wibrowała jeszcze resztka dźwięku, echo refrenu, które wciąż unosiło się w powietrzu:
„… like a dog without a bone, an actor out alone.”
Jagoda zeszła po schodach, pewnym, spokojnym krokiem.
Wieczór dopiero się zaczynał.
Nie miała stałej trasy. Zwykle wchodziła tam, skąd akurat brzmiał jakiś interesujący kawałek, ewentualnie gdy coś innego — na przykład ludzie przed klubem — przyciągnęło jej uwagę. Oczywiście niektóre lokale odwiedzała częściej niż inne. Tym razem pierwsze kroki skierowała do Mundo.
Głęboki bas dudnił, powodując wibrację w piersiach. Powietrze drżało od dźwięku. Jak w każdy piątkowy wieczór, lokal był pełen ludzi. Stroboskopy cięły przestrzeń ostrymi błyskami. Biel, czerwień, fiolet, zieleń, znów biel. Rytm bez początku i końca.
Szła przez tłum bez pośpiechu, obojętna na spojrzenia. Rzuciła tylko okiem w kierunku przepełnionego parkietu. Imprezowicze rozstępowali się przed nią niczym woda rozdzierana przez kil. Obserwowała uważnie mijane twarze. Płeć nie miała znaczenia, wiek również. Liczyło się jedynie, czy dostrzeże coś, co zmusi ją do zatrzymania wzroku.
Dotarła do baru. Przystojny barman, którego kiedyś próbowała poderwać, przyjął zamówienie. Odwróciła się przodem do sali, czekając na drinka. Pełen przekrój. Głównie studenci, trochę „korpoludków”, może lekka domieszka późnej szkoły średniej. Nie dostrzegła nikogo, kto przyciągnąłby uwagę na dłużej. Odwróciła się z powrotem, akurat w momencie, gdy barman stawiał przed nią szklankę. Tu przynajmniej było na co popatrzeć.
– Chyba nie jesteś stąd – usłyszała z boku, sącząc gin z tonikiem.
Głęboki, męski głos, niemal ociekający testosteronem. W lustrze za barem widziała jego odbicie. Ciemna, rozpięta pod szyją koszula, szeroki w barach, kanciasta twarz, krótki blond „jerzyk” na głowie. Raczej mięśniak niż intelektualista.
Nie zareagowała, wolno popijając ze szklanki.
– Niemowa, czy taka nieśmiała? – zaśmiał się do kogoś.
Znów zerkając w lustro, dostrzegła jeszcze dwóch, stojących za niewydarzonym amantem. Cała trójka wyglądała niemal jak klony.
– Ani jedno, ani drugie – odparła chłodno, nie odwracając się. – Po prostu wasz kolega mnie nie interesuje.
Liczyła, że przyjmie do wiadomości i odpuści. Jak niemal zawsze, przeliczyła się.
– No co ty, nie mówisz serio – bezceremonialnie wepchnął się na stołek obok, zrzucając torebkę na ziemię. – Ty samotna, ja samotny. To przeznaczenie.
Zanim zdążyła zareagować, położył rękę na jej udzie, jakby już należała do niego.
– Zobaczysz – kontynuował. – Zmienisz zdanie, gdy się… głębiej poznamy.
Odwróciła głowę z wyuczoną miną „królowa śniegu”. Ich spojrzenia spotkały się na moment. Jego – przepełnione rozbuchanym ego; jej – zimne niczym lód.
– Zabierz rękę! – mimo panującego hałasu szept wybrzmiał z siłą gromu.
Nie zareagował.
– Drugi raz nie poproszę. – Wyglądało, jakby powietrze między nimi miało zamarznąć.
Z cichą satysfakcją obserwowała, jak w zmętniałych od alkoholu oczach gaśnie pewność siebie.
– Jakiś problem? – usłyszała głos barmana.
– Nie. Wszystko w porządku – odparła swoim naturalnym, głębokim, ciepłym głosem. – Ten pan już sobie idzie.
Mężczyzna spuścił głowę. Bez słowa wstał i próbował się oddalić.
– Ej! – zawołała, utrzymując lodowaty ton. – A torebka? Ja się mam schylać?
Kumple natręta parsknęli śmiechem, a on sam, nie podnosząc wzroku, schylił się i położył torebkę z powrotem na taborecie, po czym oddalił się szybszym, niż to było konieczne, krokiem.
Uśmiechnęła się do siebie. Kolejne zwycięstwo, ale podszyte goryczą. Nie tego przecież szukała. Dopiła drinka, odstawiła szklankę na blat.
– Miłej pracy – rzuciła w kierunku barmana, wstając.
Odpowiedział skinieniem głowy, zajęty nalewaniem piwa.
Ruszyła do wyjścia. Światła pulsowały, muzyka wciąż próbowała zagłuszyć myśli, ale dla niej to miejsce już ucichło.
Miała zasadę. Jeśli gdzieś trafiała na takich narwańców, zmieniała lokal. W ten sposób unikała problemów, gdy podrażnione ego odrzuconego adoratora, z reguły podbudowane sporą dawką alkoholu, szukało pomsty na tym, którego wybrała.
Nie jestem zabawką, przedmiotem. Nigdy się nie nauczą.
Wolnym, pewnym krokiem ruszyła w kierunku Bezsenności.
Drugi klub był zupełnie inny. Mniejszy, spokojniejszy. W panującym półmroku unosił się subtelny zapach starego drewna, zmieszany z dymem kadzidełek. Niemal jak w domu. Może dlatego tak rzadko tu bywała.
Zamiast pulsującego, wibrującego w trzewiach rytmu królowały tu soul i blues z drobną domieszką rocka. Nawet ludzie mówili ciszej, spokojniej, jakby hałas był czymś niestosownym.
Usiadła przy barze. Zamówiła czerwone wino i przez chwilę po prostu patrzyła w przestrzeń, pozwalając dźwiękom i zapachom swobodnie przepływać wokół, unosić ze sobą resztki lepkiej atmosfery poprzedniego lokalu. Swoim zwyczajem już po chwili zaczęła się rozglądać.
Kilka miejsc dalej siedział około trzydziestoletni mężczyzna. Lekko pochylony nad barem, z przymkniętymi oczami, sprawiał wrażenie kompletnie pochłoniętego głosem Arethy Franklin, może nawet nieświadomie, bawiąc się szklanką. To właśnie dłonie przyciągnęły jej uwagę. Smukłe, wypielęgnowane, o długich, sprawnych palcach, przywodziły na myśl pianistę. Nie pasowały do przeciętnego bywalca studenckich klubów.
Przyglądała się, jak igrają z zimnym szkłem, niemal czule pieszcząc gładkie ścianki, zafascynowana rzadkim widokiem.
– Zauważyła pani coś ciekawego? – z zadumy wyrwał ją głęboki, niski głos, powodujący dziwny rezonans w piersiach.
Nie speszyła się, już dawno z tego wyrosła.
– Tak – odpowiedziała z uśmiechem. – Rzadko widuję mężczyzn z taką czułością w dłoniach, choćby wobec szklanki whisky.
– To komplement czy obelga?
– Raczej obserwacja.
– Tylko obserwacja?
– Jeszcze nie zdecydowałam.
Na jego gładkiej twarzy pojawił się ledwie zauważalny uśmiech. Nie kokietował, nie próbował narzucać tonu. Co tym bardziej intrygowało Jagodę.
– Lubi pani obserwować? – zapytał po chwili.
– Lubię widzieć – odparła. – To coś zupełnie innego.
Przez moment milczeli, słuchając muzyki.
– Słusznie – odezwał się, przerywając ciszę. – Zazwyczaj ludzie robią wszystko, by być widzianymi, ale niewiele, by widzieć.
– Może dlatego tak często popełniają błędy?
– Błędy? – zapytał.
– Nie to miejsce, nie ten człowiek, nie taki seks – odparła spokojnie, obserwując go uważnie.
Z zadowoleniem zauważyła, że jedyną reakcją na wypowiedziane słowa było minimalne uniesienie brwi.
– Robisz wszystko, by wysłać właściwy sygnał – kontynuowała. – Ale i tak najczęściej mało kto go rozumie, a najliczniej otaczają cię ci, z którymi nie chcesz mieć do czynienia.
– Życie to jedno wielkie poszukiwanie, bez gwarancji sukcesu. – Zamilkł na chwilę.
– Pani pozwoli? – odezwał się znów, wskazując na barowy stołek tuż koło niej.
Skinęła tylko głową. Mężczyzna przesiadł się bliżej. Teraz mogła mu się lepiej przyjrzeć. Niezbyt wysoki, ale postawny. Twarz gładko ogolona, o rysach kojarzących się z siłą i pewnością siebie, lecz bez cienia samczej zaborczości. Głęboko osadzone, ciemne, uważne oczy. Starannie ułożona fryzura. Nie zdobywca, nie macho. Raczej mężczyzna w pełni świadomy swej wartości i siły, lecz traktujący te przymioty jako coś naturalnego, a nie broń w odwiecznej walce płci.
– Jagoda – wyciągnęła w jego kierunku rękę.
Delikatnie ujął dłoń. Pochylił się i musnął delikatnie nadgarstek ciepłymi, miękkimi wargami. Zgodnie ze wszelkimi zasadami dawno zapomnianej sztuki savoir–vivre.
– Piotr – odparł, prostując się.
Nigdy nie była wścibska. Zawsze wychodziła z założenia, że im mniej wie o swoich „zdobyczach”, tym lepiej. Teraz jednak pytania cisnęły się same na usta.
– Jesteś muzykiem? – zapytała, wskazując wypielęgnowane dłonie.
– Gram na organach — uśmiechnął się lekko. – Ale nie w kościele. Jestem chirurgiem.
– Czyli ciało nie ma przed tobą tajemnic – odwzajemniła uśmiech, dodając do niego cały arsenał „kobiecych trików”.
– Bardziej wewnętrznie niż zewnętrznie, jeśli mam być szczery – lekko obniżył ton głosu.
– Wnętrze jest z reguły zdecydowanie ciekawsze niż powierzchowność.
Rozmowa toczyła się dalej, płynnie, bez nachalnej bezpośredniości czy uników. Żadnej rywalizacji, prób przejęcia kontroli. Dialog dwojga ludzi, którzy nie muszą grać ról. Subtelny, choć gęsty flirt, w którym obydwoje wiedzą, do czego zmierzają, ale nikt nie ma zamiaru niczego przyspieszać. Uwielbiała tę grę. Najwłaściwszy wstęp do być może udanej nocy.
W pewnym momencie Piotr odsunął pustą szklankę.
– Mam w domu naprawdę dobre wino.
Zaproszenie jasne jak słońce, cel oczywisty, ale jednocześnie pozostające w sferze subtelnej aluzji, bez przekroczenia granic dosłowności. Tak, jak ceniła najbardziej.
Nie odpowiedziała od razu. Dopiero po chwili uniosła wzrok i spojrzała mu prosto w oczy.
– Może się skuszę — odparła nieco przyciszonym głosem.
– Więc teraz jestem kusicielem? – zaśmiał się lekko.
– A nie jesteś?
– Równie dobrze mógłbym powiedzieć, że jest odwrotnie.
– Na tym polega ta gra – odparła, prostując się i sięgając po torebkę. – To jak?
– Panie przodem – powiedział, kładąc na barze pieniądze pokrywające ich drinki, ze sporym naddatkiem.
– O nie – zaprotestowała. – Swoje rachunki płacę sama.
– Jak sobie życzysz.
Nie zabrał ani złotówki z położonych na blacie pieniędzy, gdy zostawiła obok zapłatę za siebie. Wyraziła aprobatę lekkim skinięciem. Przynajmniej barman będzie miał miłą niespodziankę.
Wyszli razem – spokojnie, bez pośpiechu, bez udawania. Jak para, która rusza na spotkanie innego fragmentu nocy.
Mieszkanie Piotra było dokładnie takie, jakiego się spodziewała. Nowoczesne, minimalistyczne, chłodne. Funkcjonalność i estetyka wyprane z historii. Chłodne kolory, proste meble, trochę książek, dyplomy na ścianie. Jedynym, co przełamywało wrażenie sterylności, była imponująca kolekcja CD. Dziesiątki srebrnych płyt w plastikowych etui, odbijających światło, lecz nie dających ciepła. Czuła się w tym wnętrzu niemal jak w katalogu. Bardziej element ekspozycji niż gość.
W rogu stał zestaw hi–fi, na który rzuciła krótkie, aprobujące spojrzenie. Nie był tanim gadżetem. Gdy włączył muzykę, dźwięk saksofonu rozlał się po ścianach miękkim cieniem, wibrując w powietrzu. Nie znała tego wykonawcy, ale blues osiadał na skórze niczym ciepły deszcz — zapraszający i obiecujący.
Usiedli na skórzanej kanapie. Piotr podał jej kieliszek wina. Ciemne, niemal rubinowe; osiadające miękko na języku, z długim finiszem, pozostającym na wargach niczym wspomnienie pocałunku.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę. O klubach. O muzyce, sztuce… o niczym. Słowa stopniowo traciły na znaczeniu, zamieniały się w coraz dłuższe pauzy. W końcu zapadła ta wyjątkowa, przepełniona porozumieniem cisza. Bez deklaracji, bez napięcia, po prostu — naturalna zmiana kierunku ciążenia.
Dotknął ramienia. Delikatnie. Powoli.
Nie cofnęła się.
Przesunęła dłonią po jego karku, po włosach — miękkich, ciepłych, przyjemnych w dotyku. Czuła ciepło palców błądzących ostrożnie po odsłoniętych fragmentach ciała. Uważnie, z namysłem, bez cienia niepewności. Gdy przysunął się bliżej, odstawiła kieliszek i bez słowa rozpięła guziki, odsłaniając twardy, męski tors. Nie pozostał dłużny, równie wprawnie rozprawiając się z jej koszulą.
Czuła, jak ciało przejmuje kontrolę, podążając za znanym schematem. Puls przyspieszył, piersi stały się cięższe, oddech głębszy, mniej regularny. Kiedy dotknął tatuażu, ledwie muskając ciemne linie między piersiami, poczuła znajomy dreszcz. Wzór poruszał się z każdym oddechem, żyjąc wraz z nią.
Odpowiadała na dotyk, odwzajemniała pieszczoty, pocałunki. Ciało reagowało, pulsowało, wibrowało, tańczyło pod wprawnymi dłońmi. Była gotowa, chętna, otwarta.
Ale tylko fizycznie.
W środku wciąż trwała pustka. Chłód niewzruszonej tafli lodu. Nie tego chciała.
Po raz kolejny szukała ratunku w czułości, intensywności — byle tylko coś nią wstrząsnęło, poruszyło zamarznięte wnętrze. Mogła tylko marzyć, pragnąć wyrwać się poza ruch mięśni i reakcje chemiczne. Znów poczuć całą sobą.
Kiedy Piotr uklęknął przed nią, przesunął ustami od tatuażu aż po srebrny kolczyk w pępku, mięśnie napięły się samowolnie, skóra zapłonęła pod wilgotnym, gorącym dotykiem, ale w głębi wciąż panował mróz.
Wsunął dłonie pod pasek spodni. Uniosła biodra w geście przyzwolenia i nadziei. Może dziś? Może teraz?
Gdy ją odsłonił, dostrzegła w jego oczach błysk zachwytu i niedające się ukryć pożądanie. Jeszcze niedawno takie spojrzenia rozpalały ją do białości. A dziś? Jedynie chłodna konstatacja faktu.
Sięgnął do szuflady, skąd wyjął paczkę prezerwatyw.
– Zostaw, nie musisz – powstrzymała go.
Zawahał się. Tym razem w jego oczach błysnęło rozczarowanie. Ale posłuchał.
– To nie tak – sprostowała. – Po prostu ich nie znoszę. Możemy bez.
Zanim zdążył zareagować, złapała jego biodra, przyciągnęła do siebie. Otworzyła się niemal natychmiast. Wilgotna, gorąca, gotowa.
Ona?
Nie.
Jedynie fizyczna część jej istoty.
Napór i fala ciepła w podbrzuszu. Jęknęła — reakcja ciała, nie duszy.
To ciało było w ekstazie. Pochłaniało, reagowało na każde pchnięcie, każdy dotyk, dźwięk. Mięśnie pulsowały w nadawanym przez Piotra rytmie. Skóra błyszczała od potu. Usta szukały ust.
Mogło być tak pięknie.
Ale nie było.
Ta najważniejsza część — ona — wciąż tkwiła w lodowatym więzieniu. Po raz kolejny jedynie oglądała przez lodową taflę film z własnym ciałem w roli głównej.
Piotr przyspieszył. Ruchy stały się mniej skoordynowane. Dłonie i usta bardziej zachłanne. To, co wciąż w niej żyło, zareagowało natychmiast. Mimowolne skurcze, napięcie mięśni, rwany oddech. Była coraz bliżej. Fala nadchodzącego spełnienia unosiła ją coraz wyżej ku… pustce i rozczarowaniu. Kolejnemu.
To przez ciebie, pierdolony dupku!
Myśl pojawiła się, jak zawsze, tuż przed finałem.
Niech cię szlag trafi, Maks!
Spełnienie przyszło gwałtownie, z pulsującym ogniem, wilgocią i niekontrolowanym jękiem. Jednak bez wytęsknionej ferii barw pod powiekami, bez supernowej w głowie. Zwykły, przerażająco fizyczny orgazm.
Piotr tymczasem zwolnił. Spod uchylonych powiek dostrzegła zaciśnięte usta i napięcie mięśni. Balansował na krawędzi własnej rozkoszy. Nie pozwoliła mu się wycofać. Objęła go nogami, przyciągnęła bliżej.
– We mnie – szepnęła. – Chcę poczuć.
Zamarł na ułamek sekundy, by po chwili znów się poruszyć.
Głębiej, gwałtowniej, mocniej.
Odpowiedziała rytmicznym pulsowaniem mięśni. Nie musiała długo czekać. Wraz z głośnym westchnieniem poczuła rozlewające się w jej wnętrzu ciepło. Przyjęła je, wchłonęła, lecz nawet ono nie potrafiło rozpuścić lodowatej bryły umysłu.
Przytrzymała go jeszcze przez chwilę, jakby chciała skraść każdą odrobinę tego ciepła. Dotknęła ramienia, przesunęła dłonią po wilgotnych plecach. Nawet pocałowała go w policzek. Cicho. Bez słów.
A potem… wszystko minęło. Opadły resztki złudzeń. Pozostało tylko bolesne uczucie kolejnej porażki. Zacisnęła powieki, by powstrzymać łzy. Już nigdy żaden facet nie zobaczy, jak płacze.
Poruszyła się. Piotr zrozumiał natychmiast, odsunął się i usiadł obok na kanapie. Nawet na niego nie spojrzała. Ubierała się szybko, niemal w pośpiechu. Bielizna, bluzka, spodnie. Sięgnęła po torebkę.
– Coś się stało? – zapytał z tą znienawidzoną troską w głosie.
– Nic – odparła, nie odwracając głowy. – Jest okej… Nie musisz mnie odprowadzać.
Ruszyła do drzwi, kończąc spotkanie, jak wiele wcześniejszych — kłamstwem. Nic nie było okej.
Siadła w fotelu z lampką wina, otulona w gruby szlafrok. Wciąż wilgotne włosy lepiły się do policzków. Zapatrzyła się w przestrzeń, w falujące pod sufitem tkaniny. Adapter z cichym szumem wypluwał kolejne dźwięki:
„Riders on the storm.
Riders on the storm.
Into this house we’re born
Into this world we’re thrown…”
Dość. Po prostu dość napaleńców, narwańców, eksperymentów, szukania po omacku. Są przecież prostsze rozwiązania.
Sięgnęła po smartfon, kilka kliknięć, chwila oczekiwania, potwierdzenie wieku. Ekran zapulsował: „zaloguj się lub załóż konto”.
Kolejnych kilka kliknięć później: „wybierz zdjęcie profilowe”.
Jagoda zatrzymała się na chwilę.
Nic oczywistego. Żadnej sztampy, tandety. Nie jestem tandetna.
Przeglądała galerię w telefonie, aż trafiła na zdjęcie sprzed paru lat. Ona, tańcząca na tle słońca. Zdjęcie zrobione przez Maję. W czasach, gdy wszystko wydawało się na swoim miejscu.
Idealne. Nie zmieniłam się tak bardzo, a zresztą i tak widać tylko zarys.
Powróciła do aplikacji, dodała obraz. Może później dorzuci jeszcze jedno czy dwa. Na razie wystarczy.
Dane typu: wiek, wzrost, waga, kolor włosów czy oczu, z premedytacją pominęła; nie była krową wystawianą na sprzedaż.
Następna strona: „Napisz coś o sobie”.
„Take him by the hand
Make him understand
The world that you depends on…”
To zabrzmiało jak podpowiedź. Palce niemal bez udziału świadomości wystukały na ekranie:
„Nie bawię się w subtelności. Wiem, czego chcę. Jeśli ty nie wiesz — szukaj dalej”.
Jak Ci się podobało?