Trawa

4 września 2025

37 min

Poniższy tekst znajduje się w poczekalni!

Tejot znów porwał się poniekąd z motyką na słońce. Coś, co wydawało się proste, okazało się drogą przez mękę. Efekt oceńcie sami. Wszelkie opinie i komentarze oczekiwane.

 

Prolog

 

Stalowe koła wybijały monotonny, niemal usypiający rytm, gdy pociąg pokonywał ostatni odcinek trasy. Jagoda siedziała sama, wpatrzona w przesuwające się za oknem łąki i sosnowe lasy. To nie tak miało wyglądać.

Miały być dwie. Ona – kompletny świeżak i Zośka – zaprawiona w bojach. Cały ten wyjazd był jej pomysłem. Po ostatnim egzaminie, gdy, zgodnie ze studencką tradycją, oblewały w akademiku zaliczoną sesję, dziewczyna rzuciła propozycję wspólnego wyjazdu na zlot. Jagoda, wciąż żyjąca wspomnieniami poprzedniego lata, zgodziła się bez wahania.

A potem? Potem gdy czekała na dworcu z plecakiem i biletem, SMS: „Mam trzydzieści dziewięć stopni gorączki, nie dam rady. Wybacz”.

Przez chwilę wahała się, czy nie wracać do domu. Ale… tym razem to „ale” przeważyło.

Pociąg zwolnił. Za szybą mignęły niskie domki, wąska uliczka. Mała stacyjka. Brak komunikatu – tylko gwizd lokomotywy i ostatnie szarpnięcie wagonów.


Zaraz za stacyjką wąska droga przechodzi w piaszczystą ścieżkę między polami, prowadzącą w kierunku lasu. Zapach żywicy dociera aż tutaj. Mam tylko ogólne wskazówki, żadnej mapy. Przystaję, zsuwam plecak z ramion i rozglądam się po okolicy. Wtem docierają do mnie śmiech i muzyka. Unoszę głowę. W głębi uliczki dostrzegam grupę ludzi, wędrujących w kierunku lasu. Kolorowi, roześmiani, długowłosi. Jakiś chłopak niesie bongosy, wybijając na nich radosny rytm. Obok niego dziewczyna, z kwietnym wiankiem na włosach. Wyglądają jak zgrana paczka znajomych. Przechodzą przy mnie, nie zwracając uwagi, tylko dziewczyna z wiankiem posyła mi krótkie spojrzenie i zapraszający uśmiech.

Trzymam się kilka kroków za nimi. Nie mam odwagi, by dołączyć. Obserwuję ich, gesty, łowię strzępki – nie rozumiem słów, ale ton brzmi jak dawno zapomniana melodia. Dziewczyna odwraca się jeszcze raz, przez chwilę patrzymy na siebie. Jej uśmiech jest kolejnym zaproszeniem. Las powoli rzednie, zapach igliwia i żywicy miesza się z wonią rozgrzanej trawy i tataraku. Wychodzę na zalaną słońcem łąkę – szeroką przestrzeń nad jeziorem, pośrodku lasu, upstrzoną namiotami rozrzuconymi w pozornym nieładzie, centralnym ogniskiem, z którego unosi się szary dym i ludźmi – swobodnymi, leżącymi na trawie lub na kocach. Ktoś gra na gitarze, ktoś śpiewa, ktoś chlapie się w wodzie.

Zatrzymuję się na skraju polany. Podziwiam ten festiwal życia i swobody. Dotarłam, ale czy to moje miejsce? Mam wrażenie, że od łąki dzieli mnie cienka niewidoczna bariera. Granica, której nie potrafię przekroczyć Czuję się trochę jak intruz, zakradający się na cudze przyjęcie urodzinowe. Wciągam głęboko powietrze, przesycone zapachem ziół, dymu z ogniska, wilgotnej ziemi i… wolności.

– A ty co? Kijek połknęłaś, czy za drogowskaz robisz? – głos dobiega gdzieś z boku.

Odwracam głowę. Przy jednym z bliższych namiotów stoi dziewczyna. Średni wzrost, ciemne, falujące włosy spływające poniżej talii, na nosie okulary, spod których raczy mnie przenikliwym spojrzeniem. Na ustach figlarny, lekko kpiący uśmiech. Bardziej rzuca wyzwanie, niż zaprasza. Stoi swobodnie, z dłońmi wpartymi na biodrach, jakby cała przestrzeń wokół należała do niej. Nie podchodzi, nie zaprasza. Po prostu jest – obecna w sposób, który trudno zignorować.

– Nie, ja tylko… – zaczynam, ale przerywa mi w pół zdania.

– Przestań tylkać. Rozstawiaj namiot, chyba że chcesz spać w rowie.

Gdzieś z głębi dobiega śmiech, pada jeszcze jakiś komentarz, ale nie rozróżniam słów.

Robię pierwszy, nieśmiały, krok w stronę obozowiska, potem następny. Stopy samodzielnie odnajdują rytm. Mijam namioty, ludzi, nikt nie zwraca na mnie uwagi. Nie czuję się ignorowana – to raczej tak, jakby pojawienie się nikomu nieznanej dziewczyny było tu czymś zupełnie naturalnym. Jestem, ale wciąż trochę na zewnątrz. Rozglądam się po obozowisku, odruchowo zmierzam ku skrajowi łąki. Zrzucam plecak, zaczynam się rozpakowywać.

– Nie powinnaś zaczynać od stawiania murów? – słyszę za plecami.

Odwracam się. Za mną stoi chłopak, dwa może trzy lata starszy ode mnie. Patrzy uważnym, choć ciepłym wzrokiem. Długie ciemne włosy spływają mu na nagi tors.

– Murów? – pytam niepewnie.

– Nie dołączasz do kręgu – wyjaśnia. – Takie rozbicie się na uboczu, to też komunikat. Jesteś tu, ale obok nas. Nie, z nami.

W jego głosie nie ma nagany, tylko szczera sugestia kogoś, kto wie, jak tu być. Pod wpływem jego słów i za jego pomocą przenoszę się. Rozbijam namiot wśród innych. Niemal od razu wokół mnie pojawiają się ludzie – w różnym wieku, różnej płci, z różną energią. Ktoś pomaga naciągnąć tropik, ktoś inny wbija śledzie, ktoś częstuje herbatą. Żadnych pytań, żadnego nagabywana. Po prostu przyjęcie.

Namiot stoi. Siadam na kocu, czuję pod palcami szorstkie włókna, patrzę na łąkę, na zalane słońcem obozowisko. Wokół nieznajomi, którzy przyjęli mnie jak swoją. Tak samo, jak tam, w Bieszczadach.

Weranda przed drewnianym domem. Ona obok, nogi podciągnięte, kubek parującej herbaty w dłoniach, uśmiech mówiący więcej niż tysiące słów. Jedyna chwila w życiu, kiedy byłam naprawdę szczęśliwa – z nią. Bez lęków i ograniczeń.

Miałyśmy tylko dwóch wrogów – odległość i czas. Zwyciężyli szybciej, niż mogłabym przypuszczać. Wszystko rozpłynęło się w coraz rzadszych listach, coraz krótszych telefonach. Zostało tylko pytanie. Czy miałyśmy szansę? Czy te pięćset kilometrów od początku skazywało nas na porażkę?

Dźwięk bongosów przerywa potok myśli. Rozglądam się po łące, po ludziach siedzących na kocach, przygotowujących ognisko, rozmawiających, śmiejących się. W ruchach, głosach, spojrzeniach – żadnej sztuczności, niczego na pokaz. Po prostu są. W pełni. Naturalnie. Tak bardzo za tym tęskniłam.

Gdzieś zza namiotów nagle dobiegają dźwięki gitary. Melodia wydaje się znajoma. Po chwili wplata się w nią głos – ciepły, kobiecy, z lekką chrypką:

„Wolna myśl, swobód mit, wata, którą możesz sobie uszy zatkać…”

Rozmowy cichną, ludzie odwracają się w stronę śpiewającej. Wszystko dzieje się naturalnie jakby od zawsze wpisane w ten moment. Chór głosów rośnie, niesie się nad łąką, odbija od ściany lasu, wraca echem.

Stoję. Nie wiem jak, kiedy. Nucę cicho, pod nosem, a potem, głos wyrywa się ze mnie, wylewa:

„Znów zabijają w nas młodość,

Znów zabierają nam wolność…”

Nie szukam niczyjego spojrzenia. Nie patrzę na nikogo. Śpiewam, bo pamiętam, jak musiałam wracać z miejsc, gdzie oddychałam pełną piersią, do świata, który zamykał mnie w klatce cudzych norm i zasad.


Nadszedł wieczór. Słońce schowało się za linią drzew, ale ciepło dnia wciąż unosi się nad łąką. Na środku polany płonie ognisko, wokół którego zbiera się co raz więcej osób. Nad ogniem wisi sporych rozmiarów kociołek, w powietrzu mieszają się zapachy dymu, żywicy, ziół i bulgoczącej potrawy, aż żołądek przypomina o sobie.

Siedzę przed namiotem, obserwując. Nie jestem na uboczu, ale i nie w centrum. Widzę uśmiechy, gesty, spojrzenia, wzajemną uwagę i otwartość. Wszystko jest naturalne,  swobodne, po prostu… ludzko piękne.

Do kręgu dołączają kolejne osoby, teraz widzę, że każda niesie jakąś menażkę, talerz lub miskę, siadają, miejsce powoli się wypełnia. Ktoś dotyka mojego ramienia. Unoszę głowę. Kobieta w długiej spódnicy, z bransoletkami na nadgarstkach i włosami w artystycznym nieładzie, zatrzymuje się przy mnie z uśmiechem.

– Chodź – mówi łagodnie – Przecież tam jest twoje miejsce.

Nie odpowiadam, kiwam tylko głową. Sięgam do namiotu po niezbędnik, odruchowo łapię też przywieziony bochenek chleba. Ruszam za nią. Nie ogląda się, nie komentuje – po prostu idzie.

Gdy siadam w kręgu, dwóch chłopaków ostrożnie ściąga kociołek znad ognia. Ruszają ku siedzącym, a młoda dziewczyna wielką chochlą nalewa zupę do podstawianych naczyń. Kiedy przychodzi moja kolej, para uderza mnie w twarz – zapach dzieciństwa, górskich schronisk i domowej kuchni łączy się w jedną chwilę.

Trzymam w dłoniach menażkę, rozkoszując się ciepłem i aromatem warzywnej zupy. Sięgam po chleb. W naturalnym, automatycznym geście podaję go dziewczynie siedzącej obok mnie. Odrywa kawałek, kiwa głową, uśmiecha się – i nagle ten prosty gest, tak zwyczajny, staje się czymś więcej. Nie deklaracją, nie pojednaniem, raczej odsunięciem kurtyny. Która pozwala mi wejść głębiej – stać się częścią tej wspólnoty.

Jemy w milczeniu. Ta cisza nie jest pusta, lecz nasycona obecnością i współistnieniem. Blask ognia tańczy na twarzach, rzuca cienie, wypełnia przestrzeń.

Choć nikt się nie rusza, krąg wokół ogniska zdaje się gęstnieć, zacieśniać. Ogień przygasa, żar świeci niczym wypełniona gwiazdami misa. Niedaleko mnie ktoś wyciąga fajkę z długim cybuchem. Nie padają żadne słowa, jednak powietrze nasyca się oczekiwaniem. Rozpalona zawartość fajki oświetla pomarańczowym blaskiem twarz młodej dziewczyny, za chwilę ten sam blask wyławia z mroku mężczyznę koło trzydziestki. Fajka rozpoczyna wędrówkę z rąk do rąk.

Starsza kobieta zaciąga się głęboko i wypuszcza dym cienkim strumieniem ku ciemniejącemu niebu. Siedzący obok niej chłopak tylko uśmiecha się i podaje fajkę dalej. Nie ma zachęt ani komentarzy – ruch jest oczywisty jak oddech. W powietrzu zapach unoszący się z fajki miesza się z dymem ogniska. Wiem, co jest w fajce. Znam ten zapach, choć nigdy wcześniej nie próbowałam. Teraz patrzę, jak fajka zbliża się do mnie, przechodząc przez kolejne dłonie, jak przygasa, by za chwilę, obudzona czyimś wdechem, rozjarzyć się na nowo.

Wreszcie trafia do mnie. Trzymam ją przez chwilę, ważę w palcach jak kamień wyłowiony z rzeki. Nie waham się. Jedynie upewniam, że to moja decyzja. Przykładam ustnik do warg, zaciągam się niepewnie. Ciepły dym rozlewa się po ustach, osiada pod mostkiem, drapie w gardło. Wzorem poprzedników przytrzymuję go przez chwilę, by wypuścić powoli, cienką smugą, która delikatnie unosi się nad głową. Podaję fajkę dalej.

Z trudem tłumię kaszel. Ktoś podaje mi kubek, łyk ziołowej herbaty zmywa drapanie w gardle. Fajka krąży dalej. Zaciągam się jeszcze dwa razy. Krąg zdaje się poruszać w naturalnym rytmie. Gdzieś w cieniu ktoś wystukuje spokojny rytm na bongosach. Żar w cybuchu, puls bębnów, trzask pękającego w ogniu drewna – i my, w środku tego, co trwa.

Zanurzam się coraz głębiej – w  przestrzeń, w ludzi, w siebie. Bębny umilkły, został tylko trzask ognia i drżenie powietrza, jakie zwykle pojawia się tuż przed burzą. Tyle że teraz nie ma chmur, nie słychać grzmotów. I wtedy rozbrzmiewa muzyka, jakby unosiła się wprost z trawy, z ziemi, z ogniska. Pierwsze takty przenikają ciało, wstrzymując oddech niby dłoń położona na mostku. Rytm przenika skórę, włosy, rezonuje gdzieś głęboko we mnie.

Głos, kobiecy – tajemniczy, emocjonalny, choć cichy, przecina mrok niczym wąski snop ostrego światła:

„One pill makes you lager

and one pill makes you small...”

Słowa, niczym paciorki nanizane na nić melodii, zanim zdążę je zrozumieć, ciało już wie. Włoski na karku unoszą się, a potem drżenie schodzi niżej, wzdłuż kręgosłupa, jak cienka, rozedrgana struna. Muzyka otacza mnie zewsząd, przepływa przeze mnie. Czuję ją w żebrach, piersiach, w brzuchu. Każdy kolejny dźwięk wnika coraz śmielej, coraz głębiej – jak dotyk, pieszczota. Porusza we mnie to, czego nikt nie dotykał od dawna.

„And the ones that mother gives you…

don’t do anything at all...”

Nie tłumaczę, nie szukam sensu, pozwalam, by muzyka, słowa, działały, igrały ze mną, z moim ciałem, niczym kochanek, któremu je oddaję. Świat się oddala, przestaje mieć znaczenie, jest tylko melodia i dopełniający ją głos. Unosi mnie, obejmuje, przenika, jakby były częścią mnie, jakbym to ja była instrumentem.

„Remember what the dormouse said…

feed you head”.

Ostatnie wersy wybuchają w głowie niczym fajerwerki – definicja mnie samej, wyjaśnienie wszystkiego, co czułam, myślałam, czego pragnęłam. Jakbym odkryła tajemne przejście skrywające pełen skarbów pokój.

Muzyka cichnie, znika w trawie, w dogasającym ognisku. Rzeczywistość. Słyszę czyjś śmiech, widzę cienie postaci wokół mnie. Siedzę, obejmując ramionami kolana, wciąż czując dotyk muzyki. Wiem, że siedzę tam, gdzie siedziałam, ale coś we mnie drgnęło, przesunęło się o milimetr – i w tym milimetrze mieści się wszystko. Nie potrafię, nie chcę udawać, że tych drzwi nigdy nie uchyliłam.

Bardziej czuję, niż widzę poruszenie wokół mnie. Jakiś półgłos, cichy śmiech, brzęk pustych naczyń. Ktoś dorzucił drewna do ogniska, ogień odpowiedział snopem iskier wysłanych ku gwiazdom. Jestem z boku, a jednocześnie w epicentrum mojej własnej, prywatnej burzy. Czuję, rozumiem, zatracam się we własnym ciele, w każdym źdźble trawy, na której siedzę. Nie jestem odurzona, otumaniona. Nigdy nie myślałam, nie czułam równie jasno i równie głęboko.

Znów rozbrzmiewa muzyka. Rytmiczne, rwane dźwięki gitary atakują moje ciało, stopa odruchowo podąża za rytmem perkusji, w uszach eksploduje mocny, choć lekko melancholijny wokal:

„Kiedyś tyle miałam w głowie

Na tak, na nie zawsze odpowiedź…”

Słowa tak niezwykle dopasowane do chwili, tak idealnie odpowiadające temu, co czuję. Zasłuchana, zaskoczona odpowiedzią kryjącą się w każdym wersie, siedzę nieruchomo. W blasku ognia widzę poruszające się sylwetki. To nie ma nic wspólnego z tym, co widuje się w klubach, żadnych układów, podskoków, duetów. Ciała poruszają się w tempie melodii. Swobodnie, płynnie – jakby każdy gest był rozmową z dźwiękiem.

Ja również reaguję, lecz inaczej, w sobie, w głęboko. Pierwszy raz w życiu tańczę, pozostając w absolutnym bezruchu.

Od strony jeziora dobiega mnie śmiech i plusk wody. W blasku gwiazd i księżyca widzę sylwetki na brzegu i w jeziorze, wyglądają niemal jak duchy. Przyglądam się przez chwilę, zanim w pełni dociera do mnie, co widzę. Oni są nadzy! To odkrycie zapala niespodziewaną iskrę w dole brzucha. Odruchowo zaciskam uda.

Odwracam wzrok w stronę ogniska. Tu również dostrzegam nagość. Czy oni byli nago od początku? Czy rozebrali się w trakcie tańca? Nie wiem, nieważne. Są tu, przede mną – ciała w różnym wieku i kształcie, swobodne i prawdziwe. To budzi wspomnienia, tęsknotę. Ciągnie mnie do nich, a jednak, z przyczyn, których sama nie rozumiem, nie mogę się poruszyć. Mogę jedynie oddychać muzyką i czuć jak słowa przepływają przeze mnie.

„Teraz mówię sercu, aby sercem było.

Ta noc do innych jest niepodobna…”

Chór głosów niemal zagłusza wokalistkę. To już nie jest śpiew, to współistnienie wyrażone w przepełnionym niepohamowaną, surową energią krzyku.

Jestem gotowa. Chcę być częścią tego krzyku, chcę dołączyć. Nagle czuję jakieś poruszenie, tuż obok. Kątem oka dostrzegam sylwetkę. Chłopak. Na oko dwudziestoletni. Siada obok. Mokre włosy lepią mu się do czoła, krople spływają po ramionach. Jest nagi. Zaszokowana wciągam gwałtownie powietrze, ale nie potrafię odwrócić wzroku. Przyciąga mnie jak magnes. A jednak inaczej. Jego nagość nie podnieca, nie budzi pożądania. Jego aura otula mnie niczym koc – spokojem, pewnością i uwagą. Nie odzywa się, nie komentuje, nawet nie patrzy, po prostu jest. A ja coraz mocniej chcę, żeby był.

Siedzimy obok siebie, blisko, czuję ciepło jego ciała. Pachnie jeziorem, dymem i czymś nieuchwytnym, przywodzącym na myśl lato w najczystszej postaci. Przez chwilę patrzy mi prosto w oczy.

– Pierwszy raz? – rzuca cicho, jakby pytanie dotyczyło czegoś całkowicie prozaicznego.

Zastanawiam się, czy w ogóle odpowiadać. W końcu kiwam głową.

– Mocno cię wzięło – stwierdza, spoglądając w ognisko.

– Tak… ale chyba nie w głowie.

– A gdzie?

Nie szukam słów. Kładę dłoń na mostku, potem niżej, na brzuchu.

Chłopak kiwa głową ze zrozumieniem, słowa są zbędne.

– Ta muzyka, te słowa, potrafią otworzyć cię na oścież, ale też zamknąć w klatce, jeśli się wystraszysz. A jak z tobą?

– Nie wiem… – czuję, jak niespodziewane ciepło rozlewa się pod sercem. – Nie wiem, czy tylko mnie przeniknęła na wskroś, czy stworzyła na nowo.

– Zdarza się – odpowiada z ciepłym uśmiechem.

Zapada cisza, z tych wspólnych, spokojnych. Ogień trzaska, znad jeziora słychać śmiech, ktoś nuci jakąś melodię.

– To twój pierwszy zlot? – pyta w końcu.

– Mhm.

– I?

– I wszystko tu jest takie… – zamykam oczy, szukając właściwych słów – jakby prawdziwsze, świeższe…

– Tak powinno być.

– A ty? – odwracam się ku niemu – Od dawna w tym siedzisz?

– Właściwie od zawsze… – milknie, patrząc przez chwilę w ogień. – A jednocześnie wcale.

– Nie rozumiem.

– Po prostu… Są rzeczy, w które wchodzisz od razu, a mimo to nigdy nie jesteś, tak naprawdę, w środku.

Nie wiem, czy naprawdę rozumiem, o co mu chodzi, ale jakaś cząstka mnie rezonuje z każdym jego słowem. Tym razem ja patrzę w ogień.

– Wstydzę się – szepczę nie całkiem świadomie.

– Czego? – pyta wyraźnie zaskoczony.

Milczę, zastanawiając się, dlaczego to powiedziałam.

– Nie ciebie – odpowiadam w końcu. – Raczej… chyba siebie, przy tobie.

– To dobrze – odpowiada, uśmiechając się lekko.

– Dlaczego?

– Bo to znaczy, że jesteś. Naprawdę. Nie tylko tutaj – zatocza krąg dłonią. – Ale też w sobie.

Zaciskam palce na kocu. To jedno zdanie działa jak balsam –  ciepły i kojący. Być. Tego chcę, tego szukam, do tego dążę.

Znów zalega cisza.

Nie patrzę na jego nagość, a jednak widzę ją, czuję. Moje ciało reaguje.

– Nie wiem, co dalej – szepczę ponownie.

– I to jest najpiękniejsze – uśmiecha się.

– Dlaczego?

– Bo masz przed sobą otwarte wszystkie drzwi.

Cień przesłania ognisko. Unoszę głowę… Po prostu stoi przed nami, naga, z mokrymi włosami klejącymi się do ciała. Jej skóra lśni w poświacie płomieni, żywa, naturalna. Opiera dłonie na biodrach, patrzy najpierw na chłopaka, potem na mnie… i wybucha śmiechem.

– Już sobie przygruchałeś pannę tylkającą?

Zamieram. Jej mina mówi wszystko. Nieświadomie znalazłam się na jej miejscu, w jej przestrzeni.

– My tylko… – zaczynam niepewnie.

– I znowu tylkasz – przerywa z kpiarskim błyskiem w oku. – Uważaj, bo ci tak zostanie.

Jej śmiech unosi się nad nami jak dym. Dołączam niepewnie, nie wiedząc, czy właśnie mnie zaakceptowała, czy przeciwnie.

Siada obok niego, wciska się pod ramię jak ktoś, kto zna każdy szczegół jego ciała. Obejmuje ją miękko, niemal leniwie. Jego dłoń zatrzymuje się na piersi, ona odpowiada, przesuwając palcami po ręce. Zatrzymuje się na nadgarstku. Na bliźnie, które dopiero teraz dostrzegłam. Dotyka jej delikatnie, czule, niemal opiekuńczo.

Patrzę. Nie potrafię oderwać wzroku. Nie tyle na ich ciała, ile na to, jak są razem. Spójni, naturalni, obecni w sobie i dla siebie. Niespodziewanie czuję ukłucie zazdrości – nie o nią, czy o niego, ale o to, co mają. O pewność, bliskość, brak skrępowania.

Ona jest tak pełna życia, jej ciało nie jest pozbawione wad, ale zdaje się silna, piękna wbrew schematom. Wolna. Patrzę i coś we mnie drga, niepokojąco. Mam wrażenie, jakbym nagle zapomniała, jak się siedzi.

– Ładna jesteś – odzywa się nagle. Neutralnie, po prostu. A ja czuję się tak, jakby mnie rozebrała.

– Dziękuję – odpowiadam z zaskoczeniem, dziwiąc się drapaniu w gardle.

– Dobrze, że jesteś – uśmiecha się szerzej. – Każda nowa twarz cieszy.

Jej głos ma w sobie tę chropawą, niemal brutalną szczerość. Cisza między nami gęstnieje. Przeciąga się, unosi ręce. Jej pierś podnosi się wraz z oddechem, blask ogniska ślizga się po skórze. Nie mogę oderwać wzroku.

Znów opiera głowę na jego ramieniu. Uśmiecha się z zadziornym błyskiem w oku, jej dłoń sunie w dół uda chłopaka. Zatrzymuje się tuż powyżej, jakby chciała go ukarać. Palce błądzą przez chwilę, leniwie, niewinnie badając napięcie mięśni. Słyszę jego przyspieszony oddech.

– Działasz na niego – mówi cicho spod przymkniętych powiek. – A on? Pociąga cię mój facet?

Niemal zachłystuję się oddechem.

– Jesteście razem? – pytam, jakby to nie było oczywistą oczywistością.

– Więc cię pociąga – przekrzywia głowę, śmieje się krótko, łobuzersko. – Jesteśmy, ale to nie akt własności. Jeśli chcesz – bierz. Oczywiście, jeśli on też chce, a ja… – zawiesza głos. – Może popatrzę, może dołączę…

– Tu nie ma miejsca na udawanie – odzywa się znów po chwili, patrząc na mnie. – Nie zastanawiaj się, po prostu bądź.

Mruży oczy, oblizując wargę, a potem znów wtula się w niego, zamykając oczy. Ciało przy ciele, cisza.

Siedzę naprzeciw nich. Ubrana, a jednak naga. Otwarta, bezbronna, spięta. Nie wiem co myśleć, co robić. Dziewczyna wtula się w chłopaka jeszcze mocniej. Ich ciała łączą się niczym pasujące do siebie kawałki puzzli. Patrzę na nich. Jestem w samym środku… no właśnie, czego? Nie wiem, nie potrafię określić.

W głowie mam setki myśli, pytań, które chciałabym im zadać, każde z nich wydaje się tak samo ważne, a każda odpowiedź może zburzyć cały mój dotychczasowy świat. Milczę, nie z braku odwagi. Nie wiem, od czego zacząć.

– Masz w głowie za dużo słów – odzywa się niespodziewanie dziewczyna, jakby znała moje myśli. – Słowa czasem tylko przeszkadzają.

– Szukam odpowiedzi – mówię, patrząc jej w oczy – ale nie potrafię postawić pytania.

– Nie myśl – odpowiada. – Czuj. Odpowiedzi przyjdą same, nawet bez pytań.

Jej palce suną po wnętrzu dłoni chłopaka. Naturalnie, swobodnie, jakby to była najprostsza rzecz na świecie.

– Nie szukaj maski do założenia – odzywa się chłopak. – Tu nie ma znaczenia, kim jesteś na co dzień. Ważne, kim jesteś teraz. Czy, jesteś teraz.

Przytakuję, choć tak naprawdę nie wiem, czy rozumiem, o czym mówią. Jednocześnie mam wrażenie, że tu, wśród nich, mogłabym naprawdę spuścić siebie ze smyczy.

– Ludzie myślą, że my uciekamy od rzeczywistości – dodaje dziewczyna. – A to nie tak. Tu jest nasza rzeczywistość. Tu jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Prawdziwi.

– Bez zasad? – pytam półgłosem.

– Z jedną. – Jej uśmiech jest ciepły, niemal opiekuńczy. – Zgodą. Twoją, moją, jego. Na obecność. Na ciszę, na śmiech, na łzy. Na pomyłki i błędy. Na szukanie, odkrywanie, poznawanie i… konsekwencje.

– A jeśli uznam, że to nie dla mnie? – pytam

– Pójdziesz swoją drogą – odpowiada chłopak. – Bez żali, wymówek, pretensji. Po prostu.

Dziewczyna przeciąga się miękko, bezwstydnie, pozwalając, by blask ognia tańczył po jej skórze.

 – Zawsze możesz przyjść – rzuca. – I zawsze możesz odejść.

– To, co się wydarzy, zależy tylko od ciebie – dodaje chłopak.– Wszystko, coś, nic, to nieważne. Ważne, byś była w zgodzie z sobą.

Ich słowa nie obiecują, nie ostrzegają. Tworzą przestrzeń. Miejsce, w którym mogłabym wreszcie zaczerpnąć tchu pełną piersią…

Nie wiem, ile minęło czasu. Gdy, galop myśli spowolnił, zorientowałam się, że dziewczyna i chłopak zniknęli. Cicho, bez słów, odeszli do swojego życia, swoich spraw, zostawiając mnie z moimi myślami. Ognisko trzaska, sylwetki kołyszą się w jego blasku. Patrzę w płomienie, szukając w ich falujących kształtach odpowiedzi na nie postawione pytania.

Dostrzegam go, dopiero gdy siada obok. Kilka lat starszy, długowłosy, ubrany w sztruksową kamizelkę, zarzuconą na nagie ciało i powycierane jeansy. W dłoni trzyma fajkę – tę samą, która wcześniej krążyła wśród ludzi.

– Chcesz? – pyta, wyciągając ją w moją stronę.

– Po co? – odpowiadam bez namysłu.

– Żeby zajrzeć głębiej. Zobaczyć więcej… może zrozumieć, może poznać siebie… lub świat. – przez chwilę zagląda mi głęboko w oczy. – Odważysz się?

Zaciągam się. Tym razem odważniej, głębiej. Ciepło rozlewa się po płucach, dym lekko drapie w gardło. Wypuszczam go powoli, przez nos. Już po chwili powraca uczucie, jakby to wieczór wślizgiwał się we mnie. Wraz z nim nadchodzi muzyka:

„And if I say to you tomorrow

Take my hand, child, come with me…”

Spokojny, cichy głos. Otula, przepływa przeze mnie, kołysze, wibruje gdzieś pod sercem. Wnika głęboko, pieści. Zatracam się w nim.

Chłopak dotyka mojego ramienia, przywracając, na pozór, do rzeczywistości. Nasze spojrzenia się spotykają i to wystarcza. Pochylam się, znajduję jego usta, bez pytania, miękko, naturalnie, dokładnie tak, jak potrzebuję. Przyjmuję odpowiedź jego warg. Bez pośpiechu, z wyczuciem szukam drogi,  poznaję miękkość skóry, twardość mięśni, linię żeber.  Odkrywam jego dotyk. Chłonę delikatne pieszczoty szyi, ramion, piersi. Muzyka nas obejmuje, kołysze…

„ A–catch the wind, see us spin

Sail away, leave today…”

… kładę się na trawie, pociągając go za sobą. Unoszę biodra. Zapraszam, rozchylając uda. Czuję ciężar jego ciała, zapach, muśnięcia warg na szyi. Jest niemal dokładnie tam, gdzie najbardziej go chcę. Już prawie…

„… It won’t, but the wind won’t blow, we really shouldn’t go…”

…cofa się. Powoli, spokojnie, jak zatrzymany oddech. Otwieram oczy. Zaskoczona, rozczarowana. Patrzy prosto na mnie, uważnie, troskliwie.

– Nie teraz, nie tak – szepce.

Czuję jego dłoń na policzku, stykamy się czołami. Przyciąga mnie jeszcze raz. Mocno, cicho, spokojnie. Znika niedosyt, żal. Pojawia się coś innego, głębszego – jakby odnalazł klucz do tej części mnie, którą dawno pogrzebałam.

Wtulam się w niego całą sobą, czuję wciąż pulsującą pod skórą melodię. Nie odebrał mi niczego. Dał coś, co zostaje. Wciągając głęboko jego zapach, zaczynam rozumieć. To „nie teraz” nie było odmową. To zgoda. Na mnie. Na nas. Na to, że wszystko może się zdarzyć, ale nic nie musi.  

Wracam do namiotu. Jest późno, ognisko niemal zgasło. Mam wrażenie, jakbym szła po wodzie, Rozchwiana rozmową, rozgrzana bliskością i dotykiem. Próbuję się tego nie roztrząsać, ale nie potrafię nie czuć.

Wpełzam do dusznego wnętrza mojej małej dwójki. Po omacku zrzucam z siebie ciuchy, naciągam śpiwór pod brodę. Oczy zamykają się samowolnie, ale sen nie przychodzi. Zamiast niego powracają obrazy – chłopak z bliznami, naga dziewczyna, ich wolność, swoboda, ich słowa i to, co mi dali. Swobodny oddech.

A potem on. Chłopak z fajką. Ciepły, czuły, spokojny. Niemal zrobiłam to, czym jeszcze wczoraj sama gardziłam. Wciąż czuję jego usta, dłoń na piersi, czoło stykające się z moim.  Wszystko nakłada się na siebie, zapętla, miesza…

Oddycham głębiej. Skóra pali. Każde muśnięcie materiału jest zbyt intensywne, odrzucam śpiwór. Ciało wibruje własnym rytmem. Biodra unoszą się, wciąż czekając na ciężar, na wypełnienie obietnicy.

Nie ma snu. Tylko czuwanie. Napięcie, które nie znajduje ujścia. Leżę, otwarta, rozpalona i… pusta. Jestem tylko ja, bezbronna wobec pragnienia, naga wobec nocy…

Jednak zasnęłam. Musiałam zasnąć, skoro teraz powoli wracam w półśnie. Ciepło wczorajszych wydarzeń wciąż ciąży w dole brzucha, przebiega drobnym dreszczem po skórze. Śpiwór lekko lepi się do ud. Rejestruję pierwsze dźwięki – śmiech, strzępki rozmów, pojedyncze dźwięki gitary. Oddycham. Jeszcze chwilę leżę nieruchomo. Otwieram oczy: ściana namiotu, zmięty śpiwór, plecak, rozrzucone ubranie. Wszystko zwyczajne, pospolite. We mnie zapala się coś nowego, jakby słońce wzeszło nie tylko na niebie.

Odrzucam śpiwór, siadam. Piersi mi ciążą – zapomniane uczucie. Zaskoczona spoglądam w dół, jakby przez noc mogły urosnąć. Przeciągam się w ograniczonej przestrzeni namiotu. Kręgosłup robi ciche „klik”, wysyłając przyjemny dreszcz wzdłuż pleców. Wdech. Wydech. Wewnętrzna burza nieco przygasa. Mięknę. Zarzucam na siebie byle co, szykując się na spotkanie kolejnego dnia. 

Wygrzebuję się z namiotu. Słońce już wyjrzało znad drzew, zalewając łąkę swoim blaskiem. Wciąż rześkie powietrze pachnie wilgotną trawą i dymem. Rozglądam się wokół. Widzę ich. Roześmianych lub zamyślonych, skupionych w grupkach lub samotnych. Osadzonych w tym czasie i tej przestrzeni, które stworzyli. Dla siebie, dla mnie.

Spoglądam w stronę jeziora. Wśród rozbryzgów wody widzę sylwetki, nagie ciała lśnią w promieniach słońca. Starsze, młode, szczupłe, krągłe, krępe, wysokie – różne. Nie ma wstydu, nie ma oceny.

Impuls. Błysk wspomnienia. Nie potrzebuję więcej. Chłód poranka na skórze, wilgotna trawa łaskocze w stopy. Biegnę w stronę brzegu. Wpadam do jeziora. Zanurzam się. Woda otula, przenika chłodem, łagodzi napięcie, orzeźwia. Płynę kawałek, wynurzam się, krople spływają po twarzy. Oczyszczenie. Nie tylko ciała. Jakbym nagle stała się lżejsza. Woda faluje, ktoś przepływa obok, czuję spojrzenie. Miękkie muśnięcie obecności. Żadnej oceny, podtekstu.

Wracam do namiotu, ubrana w siebie. Spływające z włosów krople łaskoczą. Z niespodziewanym ukłuciem żalu wciągam ubranie na wilgotne ciało. Pachnę chłodem, jeziorem, porankiem.

Ludzie zbierają się wokół ogniska. Przyniesione jedzenie oddaję w wyciągnięte ręce. Siadam wśród innych. Ktoś podaje mi kubek z herbatą. Para ogrzewa twarz. Po chwili kilka kromek pachnącego chleba ze wspólnego talerza. Nic nie jest nakazem, a wszystko jest takie, jak powinno. Rozglądam się. Dostrzegam parę, z którą wczoraj rozmawiałam. Siedzą blisko siebie, objęci, zespoleni. Łowię jej spojrzenie. Mruga do mnie z kpiarskim uśmieszkiem na twarzy.

Czuję czyjeś spojrzenie, odwracam głowę. Chłopak z fajką. Patrzy na mnie. Ciche, niemal czułe spojrzenie, ślizga się po mojej twarzy. Subtelne skinięcie głową zastępuje słowa. Nie trzeba nic więcej. I tylko moje ciało pamięta – jakby wczorajsze niedopełnienie nie było końcem, lecz początkiem.


Leżę na trawie, słońce rozlewa się po skórze, rozkoszne ciepło rozluźnia mięśnie. Pachnie ziołami, darnią, ogniskiem. Tuż obok gwar obozowiska, przytłumiony, rozleniwiony. Dźwięki gitary przepływają obok mnie i wokół. Spokój, sielanka, a jednak we mnie wciąż żyje niepokój.

Ktoś siada obok. Otwieram oczy. Znów ta dziewczyna. Rozluźniona, pewna siebie, jakby łąką była jej własnością. Opiera się na łokciu. Czuję ciepło jej ciała, jej pobudzający zapach. Uśmiecha się figlarnie.

– Więc nie skorzystałaś z okazji – rzuca bez ostrzeżenia. – Na serio nie kręci cię mój facet? Ani Szczypior?

– Szczypior? – pytam zaskoczona.

– No ten od fajki. Się działo, działo i się nie zadziało! – parska śmiechem. – Stchórzyłaś?

– Sama mówisz… twój chłopak… jest zajęty – dukam przez zaciśnięte gardło. – A Szczypior?… To on się wycofał. Może po prostu… nie podobam mu się.

Śmieje się głośno, całą sobą – prosto w niebo. Tym szczerym śmiechem, który nie rani.

– Boziu, jaka ty jesteś głupiutka. Jak dziecko. Przecież mówiłam, każdy tu jest wolny.

Związek to nie kaganiec…

– A Szczypior? – poważnieje – Naprawdę? Chciałaś się z nim pieprzyć przy ognisku? Przy wszystkich?

Waga jej słów uderza z siłą gromu. Fala gorąca przebiega przez całe ciało.

– Nie, żebym miała coś przeciw – dodaje z błyskiem w oku. – Lubię patrzeć, ale sama sobie odpowiedz. Jakbyś się z tym czuła? Założę się, że nie wyściubiłabyś nawet nosa z namiotu.

Milknie. Obraca się do mnie i patrzy prosto w oczy. Bez żartu, bez kpiny. Wbija się spojrzeniem.

– To, że się zatrzymał, nie znaczy, że nie chciał. On cię uszanował…  Nowalijko. – ostatnie słowo wypowiada niemal uroczyście.

Przepływa przeze mnie na wskroś. Słyszę je w sobie, czuję,  jak się we mnie zagnieżdża, wypełnia. Nie ma w nim kpiny, jedynie uznanie. Jak chrzest. Nie znam reguł, norm, zwyczajów, ale wiem, czuję, że właśnie stałam się częścią jej, ich świata.

Odchodzi. Zostawia mnie z tym. Mam wrażenie, jakbym urodziła się na nowo. Jakby tym jednym słowem przecięła wszystkie sznurki. Przestałam być marionetką, cudzym wyobrażeniem, złudzeniem samej siebie.

– Nowalijka – szepcę, smakując każdą literę.


Wieczór rozlewa się nad łąką. Ognisko trzaska, strzela iskrami, nabiera mocy. Kociołek z zupą wisi nad płomieniami, pachnie majerankiem i lubczykiem. Krąg powoli się wypełnia. Dziś nie potrzebuję zaproszenia, dołączam bez wahania, jestem u siebie. Ja, Nowalijka. Po wspólnej kolacji rytuał się potarza. Fajka znów krąży. Przyjmuję ją od drobnej blondynki, zaciągam się głęboko. Dym gryzie, otula płuca, otwiera zamknięte dotąd drzwi. Siedzę skupiona, czująca, uważna.

Znów pojawia się muzyka, bas szarpie każdy nerw, wprawia w drżenie. Ciało odpowiada – w tempie, w rymie. Kobiecy głos uderza prosto we mnie, mocny, drapieżny:

„Poszłabym za tobą do samego nieba…”

Śpiew, niemal krzyk dziewczyn podchwytuje frazę. Śmiech, wrzawa, dłonie unoszą się w górę. Podrywam się z ziemi. Stopy uderzają o trawę, biodra odnajdują rytm. Wpadam w krąg, wiruję razem z innymi. Włosy wirują wokół twarzy, pot spływa po karku, ktoś chwyta mnie za rękę, obraca, puszcza – wiruję dalej.

Śpiew narasta, rozdziera noc:

„Poszłaby za tobą na rozstajne drogi…”

Wyśpiewuję słowa razem z innymi, śmieję się, krzyczę. To nie taniec, to szaleństwo, ogień we krwi, łomot w skroniach. Wibruję, pulsuję, rezonuję. Jestem muzyką.

W tym chaosie nagle go dostrzegam. Szczypior. Kilka kroków ode mnie, tańczy, lecz nie odwraca wzroku. Wszystko wokół zawęża się do tego spojrzenia. Krążymy wokół siebie, coraz bliżej, jakby krąg ciał sam nas prowadził. Jest tuż obok. Biodra, ramiona, dłonie znajdują się same. Oddechy mieszają się w rozszalałym rytmie.

I wtedy muzyka cichnie, przeskakuje, zmienia się. Jak na zamówienie. Zamiast krzyku i basu – powolna, hipnotyczna gitara. Unosi, kołysze, wyrównuje rytm serca.

„Hey Mona

Hey hey hey Mona…”

Świat zwalnia. Ludzie tańczą, ale ja czuję tylko jego. Jesteśmy blisko, bardzo blisko. Pachnie trawą i ziemią. Jego oddech omiata moją szyję. Nasz taniec jest tylko nasz.

„…Can I make love to you once in a while?

Ah, baby, we could go kissing through the vine…”

Dotyk. Pali, przenika na wskroś, wyrywa oddech z ust. Plecy, szyja, biodra – jakby znał mapę mego ciała, lepiej ode mnie. Smak warg, zapach skóry. Płomienie, głosy, muzyka, wszystko znika. Jest on.

Nie pytam, nie tłumaczę. Prowadzę w cień, poza krąg światła. Bez wahania. Jest zgoda, jest czas, jest miejsce. Płomienie zostają za plecami, cichnie muzyka, głosy, trzask ognia. Wchodzimy w miękki mrok, przestrzeń muśniętą blaskiem księżyca. Światło srebrzy trawę, połyskuje na listkach koniczyny. Zaprasza.

Słyszę świerszcze, czuję puls w dłoni, którą wciąż trzymam. Idziemy powoli, z każdym krokiem z każdym krokiem zanurzając się w ten magiczny, stworzony tylko dla nas, zakątek świata. Łąka pachnie latem, maciejką, ziemią i… pragnieniem. Podnoszę głowę. Patrzę w księżyc, ogromy, półokrągły. Obserwuje nas spod przymkniętej powieki, śląc delikatne, miękkie światło. Spinam się i rozluźniam jednocześnie. Pewność i zawahanie, odwaga i obawa.

Wysoka trawa otula nas z szelestem. Nie analizuję, nie planuję. Tu, teraz. Dotykam ciepłej skóry. Serce bije szybko, nierówno, jakby rwało się do przodu. Oddycham szybciej, odpowiadam na ten rytm, całym ciałem. Spijam z oczu blask księżyca, zapadam się w bezczas. Muśnięcie policzka – prosty gest, jest jak smagnięcie ogniem – przeszywa mnie, spływa wzdłuż kręgosłupa, w dół, mięknę. Zapadam się, wracam, znów patrzę, tak blisko. Tchnienie na ustach, zapach jeziora, ziemi, trawy.

Bliżej, ciaśniej. Miękkość włosów, twardość ramion, napięcie karku. Czułość warg, delikatność dłoni. Otwieram się, cała, zachłystuję, upajam. Jestem. Czuję, chcę. Zanurzam się coraz głębiej w pożądaniu. Drę swoje lęki na strzępy.

Dłonie na biodrach, tylko dzięki nim jeszcze stoję. Zawieszona, chłonę smak pożądania. Chaotyczny rytm w piersiach. Szukam uwolnienia – w jego pocałunku, jego dotyku, w nim.

Wpuszczam go, oddycham jego oddechem. Głębiej, zachłanniej. Pocałunek spaja nas w jedność. Poznaję, czytam księgę ciała, zapisaną w niej historię. Chaotycznie, pospiesznie, tak odmiennie od niego. Pewny, spokojny dotyk rysuje na mnie rozżarzone linie. Wie, zna, rozumie.

Bluzka. Ulubiona, lekka, zwiewna. Drapie, oddziela, przeszkadza.  Idź precz, w noc, w ciemność, zniknij! Chłód na rozpalonej skórze, ciężar piersi. Jego pełne zachwytu westchnienie. Mocniej, bardziej. Twardość torsu. Żar skóry. Spódnica plącze się wokół nóg. Spodnie oddzielają dwa światy. Niepotrzebne, niechciane bariery. Szarpię się, walczę. Wygrywam, ostatnia przeszkoda znika w mroku. Wreszcie. Jesteśmy. Szybki oddech, rozpalony dotyk. Jego twardość, moja wilgoć. Bez osłon, bez odstępu.

Zaplątana w bieliznę padam na trawę – miękką, wilgotną rosą. Źdźbła kleją się do skóry. Ciężar wciskający mnie w ziemię. Ciepło ciała, które mnie unosi. Rozkoszny ucisk w dole brzucha, jego drżenie rezonujące we mnie. Zatrzymuje mój pośpiech. Zamykam oczy, wciągam powietrze krótkim, rwanym oddechem. Odpuszczam.

Dotyk warg na szyi zmienia się w wilgotny ślad, łaskotanie włosów na policzku. Zapalony lont – płomień wędruje wzdłuż pleców, coraz niżej. Muśnięcie piersi iskrzy na skórze. Unoszą się dla niego, twarde, nabrzmiałe. Tęskniłam za tym, choć nie potrafiłam nazwać. Wilgoć języka na sutkach. Słyszę jęk. To nie ja. A może jednak? Nie wiem. Czuję.

Nie pozwala mi uciec. Zatrzymuje oddechem, dotykiem. Usta na brzuchu wypalają rozkoszny obraz uwielbienia. Napięta skóra wibruje, każdy nerw, każdy fragment. Rozkosz, która boli. Błagam, niech to trwa. Coraz niżej. Między uda. Rozchylone? Kiedy? Jak? Nieważne. Niespiesznie, dokładnie, przerażająco powoli. Tortura, męczarnia. Niech się nie kończy. Niech będzie.

Dotyk gorących warg wyrywa powietrze z ust. W zaciśniętych dłoniach pękają łodyżki traw. Nie puszczę, nie mogę, odlecę. Ciepło wlewa się we mnie, rozlewa, pulsuje w rytmie języka. Powolny, cierpliwy, poznaje, bada, naciska, ustępuje. Pije ze mnie, jestem jego pucharem. Cała pulsuję, dla niego, dla tej chwili, tej pieszczoty.  Otwieram się szerzej, chcę go, bardziej, mocniej… z każdym ruchem języka jestem coraz bliżej gwiazd.

Rozkoszna bezbronność. Napięcie gęstnieje, drżę, nie panuję nad ciałem. Każde muśnięcie wbija mnie głębiej w ziemię, a zarazem unosi w górę. Trawa, noc, wirują razem ze mną, wokół mnie. Spazmy oddechu boleśnie obijają się o żebra. Szept? Jęk? Krzyk? To jeszcze ja, czy już tylko pulsująca kula pragnienia?

Rozpadam się w sobie. Jest tylko ciało rozciągnięte między jego ustami a księżycem. Uderza nagle, gwałtownie, bez ostrzeżenia. Dusi, dławi, pali w każdym nerwie. Fale rozchodzą się po brzuchu, udach, piersiach. Jestem supernową. Rozświetlam całą łąkę. A może to tylko blask pod powiekami? Wyrzucam to uczucie ku gwiazdom, w głośnym krzyku.

Opadam. Rozdygotana, zniszczona energią, którą wyzwolił. Jej echo wciąż wibruje we mnie, w brzuchu, w piersiach, między udami. Byłam tam, dotarłam dalej niż kiedykolwiek. Spełniona, zaskoczona, rozbita, a jednak cała. Ciężki oddech jak po maratonie. Napotykam spojrzenie księżyca. Oto on. Niemy świadek mego zwycięskiego upadku.

Wciąż rozedrgana przysuwam się do niego. Znaczę ustami sprężyste ciało, tors, brzuch, niżej. Pulsuje, ciężki, gładki, fascynujący. Zamykam w dłoni jego męskość. Myśl, impuls. Nieśmiały pocałunek,  język. Nie wiem, nie potrafię… chcę. Słonawa wilgoć, gorąca twardość rozpycha wargi, wypełnia usta. Powoli, ostrożnie, głębiej.

Zapach. Gorzkawy, mocny, drażniący. Dłonią pomagam sobie prowadzić, usta szukają właściwego tempa. Odpowiada, drżąc, sztywnieje jeszcze bardziej, rośnie. Krople śliny łaskoczą brodę. Ale  brnę dalej, – bo chcę, bo mogę, bo to mój wybór.

Ruch jego bioder. Subtelny, niemal niezauważalny. Złudzenie? Wyobraźnia? Kolejny, głębszy, uderza w podniebienie. Nie. Nie tak. Gubię rytm, ciało protestuje zaciśnięciem gardła. Kolejny ruch odbiera oddech. Jest głębiej, bardziej niż chcę, niż mogę. Łzy rozmazują obraz. Sztywnieję, serce łomoce, opieram dłoń na gorącym udzie, gest protestu. Nie jestem zabawką. 

Biodra nieruchomieją. Dłoń w moich włosach głaszcze delikatnie. Zniknęło parcie, przymus. Otwieram oczy. Jest przede mną. Cichy, pełen troski, spokojny, patrzy. Bez rozczarowania, zawodu, tylko zgoda.

Cofa się, a może to ja go wypuszczam. Smak zostaje na języku, wargi bolą, niepewny oddech, nie ma już strachu. Noc wraca do mnie: świerszcze, zapach trawy, srebro księżyca i on. Wciąż jest, nie odchodzi, nie porzuca. Dotyka, pieści.

Dłoń sunie po policzku, szyi, ramieniu, zostawiając ciepły, świetlisty ślad. Przyciągam go pocałunkiem, powoli, aż oddechy splatają się w jednym rytmie. Smakuje mną, nocą, pożądaniem. Opadam na trawę, chłód ziemi tłumi ogień tylko na chwilę, bo jego ciało natychmiast osłania mnie całą, tuli i ogrzewa.

Rozchylone uda, uniesione biodra. Czoło o czoło, bez pośpiechu. Pulsuję niecierpliwością, czekam. Pierwszy dotyk wyrywa ze mnie jęk. Jeszcze na zewnątrz, tak blisko. Drażni, rozpala coraz mocniej. Nie chcę czekać, łapczywe dłonie wciągają go głębiej. Powolną torturą otwiera mnie, wnika, cofa się… i znów napiera, trochę mocniej, trochę głębiej. Wypełnia mnie sobą, całe wnętrze pulsuje. Zagryzam wargi, tłumiąc krzyk.

Oddech zamiera w gardle, wraca w rytmie jego bioder. Czyta mnie, jakbym była książką, którą zna na pamięć. Zwalnia, przyspiesza, zmienia kąt, a ja wychodzę mu naprzeciw. Zderzamy się z głośnym klaśnięciem. Wargi na piersi, dłoń na talii. Płonę, wibruję w środku i na zewnątrz. Palce wbijają się w jego plecy, czuję grę mięśni pod opuszkami. Skóra śliska, spocona, nasycona namiętnością. Strzępy rwanych oddechów wyrywają się w noc, mieszając z jego cichym jękiem, wprawiającym w drżenie mój sutek.

Iskry wędrują po skórze, od wnętrza ud aż po brzuch i piersi. Zaciskam się na nim mocniej, a on rozumie – zwalnia, ale wchodzi głębiej, pełniej, tak że całe ciało napina się w słodkim cierpieniu. Świat niknie, gwiazdy gasną, zostaje tylko ruch, tylko puls. Zachłannie chcę więcej, z każdym uderzeniem. Pochłaniam go, przytrzymuję, oplatam nogami, coraz bliżej, coraz głębiej.

Zastyga, zatrzymuje nas w połowie drogi. Doganiam własny oddech. Biodrami proszę o więcej. Odpowiada. Ruch wraca, dłuższy, szybszy, mocniejszy, a spełnienie zaczyna tańczyć pod skórą. Zawieszam się na tej chwili, tuż przed wybuchem, przy samej krawędzi.

Chłodna ziemia pod plecami, gorące ciało nade mną, a jego dłonie trzymają mnie dokładnie tam, gdzie pragnę być, gotowa rozsypać się w tej chwili, ale nie pozwala. Trwam w rozkosznej torturze oczekiwania.

Przesuwa dłonie, oplata mnie mocniej i ciągnie w górę. Zaskoczona unoszę się wraz z nim, a po chwili jestem na górze. Dłonie odnajdują oparcie na jego torsie, pośladki uderzają o uda. Przez moment nie wiem co robić, jak oddychać. Mój ruch, moje tempo.

 Powoli unoszę się i opadam, wypełnia mnie głębiej, mocniej niż dotąd. Krótki krzyk wyrywa się z gardła. Odnajduję rytm w oddechu, w dłoniach na moich piersiach, w ciężarze nocy, w ruchu trawy. Nie spadam. Jeszcze nie. Zawieszona w przestrzeni, w której wszystko znika, jestem. Ogrzana oddechem, rozpalona pocałunkiem, wypełniona. Żar narasta, obiecuję więcej, niż potrafię znieść.

Przyspieszam. Mocniej, bardziej. Balansuję na granicy bólu i rozkoszy. Stróżka potu pieści szyję. Z całych sił dociskam biodra, chcę całego, jak najgłębiej, jak najciaśniej. Jęk wyrywa się z ust, z piersi. Ciało wyrywa się zmysłom. Bezwładna opadam na śliski potem, rozgrzany tors, rozpaczliwie próbując utrzymać go w sobie.

Gwałtowne pchnięcie rzuca moim ciałem. Wbijam palce w ziemię. Wdziera się we mnie mocno, do samego końca. Zaciskam wargi na gorącej szyi, tłumiąc krzyk. Zamknięta w klatce ramion, przyjmuję kolejne, rozkoszne, razy.

Wybucham – w podbrzuszu, w udach, pośladkach, piersiach. Rozsadzana od środka. Tnę krzykiem noc, jaśniejsza niż księżyc, gorętsza niż słońce. Wiję się, wibruję, drżę, spalam i odradzam jednocześnie. Pchnięcia nie ustają. Nie pozwalają opaść. Ochłonąć. Zawieszona w stanie nieistnienia, oznajmiam nocy moją rozkosz, trwam w centrum cyklonu, nieskończone sekundy, minuty.

Gorące ciało pode mną. Leżę, roztrzaskana, bezwładna, szukam powietrza. Nie pozwala mi opaść. Klatka z ramion, wirowanie. Pod plecami zmięta trawa. Jest nade mną, ciężar, siła, męskość. Otwiera na nowo, wypełnia szybkim ruchem, podsyca żar. Nie dotknęłam ziemi, znów się wznoszę. Szybciej, mocniej, ostrzej, bardziej. Krzyk drapie gardło, przyjmuję kolejne pchnięcia. Blisko, tak bardzo. Napięta, oszalała struna. Paznokcie rysują jego plecy. Mokry dźwięk każdego spotkania bioder ustala rytm serca. Szybciej, głębiej, zachłanniej. Zorza tańczy pod powiekami. Chcę się znów rozpaść… muszę…

Nagła pustka. Zaskoczenie, ból niespełnienia, przenikający chłód, protest ciała. Niemy sprzeciw. Przeciągły jęk, nie mój… Gorące krople na brzuchu, piersiach, szyi. Tracę oddech. Błysk myśli w głowie: Nie chcę. Nie tak… Ciepło rozlewa się szerzej, wnika. Śle elektryczny impuls przez każdą komórkę ciała, wprost między uda. Zaskoczenie, sprzeciw przytłoczone nieznaną rozkoszą. To nie brud, nie naznaczenie, lecz dar. Dar, który spala i koi jednocześnie.

Dłoń między udami. Ciepła, zdecydowana, pewna. Sunie w dół, dociera tam, gdzie wciąż jestem rozgrzana, otwarta, głodna. Miękkie dotknięcie przeszywa niczym piorun, wypycha z gardła kolejny krzyk. Kurczowo ściskam trawę. Ruchliwe palce tańczą, zmysłowo, rytmicznie, nie pozwalając opaść.

Ciało wygięte w łuk, do bólu, feeria barw pod powiekami. Kolejny sztorm nadciąga coraz większą falą. Eksploduję po raz drugi, jeszcze mocniej, jeszcze pełniej niż przed chwilą. To już nie drżenie, rzucam się po trawie. To nie jęk, nie krzyk, wywrzaskuję nocy moje spełnienie, przytrzymywana jedynie jego ramieniem. Roztapiam się na jego dłoni. Krople spływające po piersiach, jego palce we mnie – połączenie, którego nie znałam. Spełnienie, które płynie nie tylko z ciała, ale z każdej warstwy mnie…

Opadam. Rwany oddech, wyschnięte gardło, włosy lepią się do mokrych policzków. Jest wciąż przy mnie. Dotyka, łagodzi, ucisza burzę. Wciąż otwarta, pulsująca, już wiem. Jestem spełniona, prawdziwiej niż kiedykolwiek.

Leżę, wciąż rozdygotana, lepka od potu, od niego, a jednak coraz ciszej, spokojniej. Oddech zwalnia, serce nie obija się już o żebra, wewnętrzne morze uspokaja się, cofa, jak odpływ. Obrazy wciąż migają przed oczami – dotyk, echo krzyku, rozlewające się ciepło – ale gasną powoli, jeden po drugim, jak iskry ulatujące w ciemność. Jest jego ciało. Dłoń leniwie sunie po ramieniu, muska pierś, udo. Kojący gest, wewnątrz ciszy jednoczącej bardziej niż słowa. Daje czas i przestrzeń przemijającej burzy, która odchodząc, zostawia po sobie ciepło i zmęczenie, któremu coraz trudniej się oprzeć. Powieki ciążą, ciało mięknie. Odpływam…


Światło wciska się pod powieki. Niechętnie otwieram oczy, rozglądam się. Mój namiot, mój śpiwór, dres drapiący wciąż wrażliwe ciało. Włosy jeszcze wilgotne, pachnące. Nie wiem jak ani kiedy – nieważne. Upaja mnie wewnętrzna lekkość, spokój, których wcześniej nie znałam. Wolność, pulsująca wewnątrz.

Wypełzam na zewnątrz. Słońce stoi wysoko, łąka już prawie pusta, ostatni ludzie zwijają namioty. Powietrze miękkie, ciepłe, pachnące tatarakiem i delikatnym wspomnieniem ogniska. Rozglądam się, szukając jego sylwetki. Nie ma go, pewnie już odjechał. I nagle rozumiem: noc należała do nas, ale noc się skończyła. Nie mam żalu, nie czuję wstydu. Zostało wspomnienie, mocne i prawdziwe, którego nikt mi nie odbierze.

Pakuję rzeczy, składam namiot. Idę opłukać menażkę w jeziorze. Coś błyska w trawie – mała, srebrna pacyfka z urwanym uszkiem. Trzymam ją chwilę, obracam w palcach, wydaje się cięższa, niż powinna. Rozglądam się, nie widzę nikogo, kto by czegoś szukał.

Wracając, dostrzegam znajomą parę, składającą namiot. Może będą wiedzieć. Dziewczyna unosi głowę, słysząc moje kroki.

– Piękny koncert dałaś wczoraj Nowalijko, nie ma co – rzuca, patrząc mi w oczy. Prowokacja i kpina, złagodzone uśmiechem.

Słowa stopują mnie w pół kroku. Rumieniec próbuje wpełznąć na twarz. Nie pozwalam. Odpowiedź gra we mnie.

– Bo chciałam – mówię pewnie, patrząc jej prosto w oczy.

– I tak trzymaj – odpowiada z błyskiem w oku.

– Nie wiecie, kto mógł to zgubić? – pytam, pokazując pacyfkę.

– Ty to wypatrzyłaś w tej trawie? – dziwi się dziewczyna.

Kiwam tylko głową.

On reaguje inaczej: przygląda mi się uważnie, zagląda głęboko w oczy, milczy. Bierze ode mnie ozdobę, waży w dłoni, ogląda.

– To ona cię znalazła. Jest twoja – mówi w końcu, oddając przedmiot.

Nie całkiem rozumiem, co chciał powiedzieć, ale chowam wisiorek do kieszeni. Czas wracać.


Epilog

Jagoda wróciła do miasta, do szarej codzienności, pełnej konwenansów, ograniczeń i więzienia zasad. Pacyfkę miała zawsze przy sobie, jak talizman, którego nie chciała wypuszczać z rąk –  w portfelu, w torebce, a czasem wciśniętą do kieszeni. Śmiała się z siebie w duchu, że przypomina Golluma – i coś w tym było, podobnie jak on, nie potrafiła uwolnić się od lęku, że zgubi swój skarb. W końcu, będąc w centrum, wstąpiła do zakładu jubilerskiego.

– Ładna rzecz – powiedział złotnik, oglądając pacyfkę pod lupą. – Dobra próba. Więc co? Broszka, a może wisiorek?

– Nie wiem – Jagoda rzeczywiście nie potrafiła się zdecydować. – Proszę mnie zaskoczyć.

Minęło kilka dni. Choć zapewniała samą siebie, że to tylko drobiazg, błyskotka, odkąd zostawiła ją w zakładzie, chodziła rozdrażniona, niespokojna, a kolejne plany brały w łeb. Kiedy więc odebrała telefon z informacją, że przedmiot jest gotowy, pognała niemal na łeb, na szyję.

– Proszę bardzo – sprzedawca podał jej czarne pudełeczko.

Jagoda otworzyła je niecierpliwym ruchem. Na aksamitnej wyściółce spoczywał kolczyk: smukły, prosty, a jednocześnie pełen wdzięku, jakby całość od początku miała właśnie taki kształt.

– Jest piękny – szepnęła.

Zapłaciła, podziękowała i wyszła. Wrześniowe słońce wyszło zza chmur, oślepiając ją nagłym blaskiem. Przymrużyła oczy, odwróciła głowę – i wtedy go zobaczyła. Szyld nad sąsiednim lokalem: SAHIR – TATTOO & PIERCING. Zatrzymała się, zerknęła na pudełeczko, nacisnęła klamkę…

140
bd/10
Podziel się ze znajomymi

Jak Ci się podobało?

Średnia: 0/10 (0 głosy oddane)

Teksty o podobnej tematyce:

pokątne opowiadania erotyczne
Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.

Pliki cookies i polityka prywatności

Zgodnie z rozporządzeniem Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r (RODO). Potrzebujemy Twojej zgody na przetwarzanie Twoich danych osobowych przechowywanych w plikach cookies.
Zgadzam się na przechowywanie na urządzeniu, z którego korzystam tzw. plików cookies oraz na przetwarzanie moich danych osobowych pozostawianych w czasie korzystania przeze mnie ze stron internetowej lub serwisów oraz innych parametrów zapisywanych w plikach cookies w celach marketingowych i w celach analitycznych.
Więcej informacji na ten temat znajdziesz w regulaminie serwisu.