Recall (II)
22 lipca 2025
Recall
2 godz 13 min
Poniższy tekst znajduje się w poczekalni!
– Pamiętaj, TYLKO BEZWARUNKOWA MIŁOŚĆ JEST PRAWDĄ, RESZTA TO ILUZJA . Idź za tym… Tobie jest dane zacząć…
– Jak to wiesz? – zapytał i poczuł uspokojenie.
– Dragonn popełnił pomyłkę – rzekła Seen.– Mimo że on ma doświadczenie 12 tysiącleci, ja mu dorównuje. Miałeś wizję, o tym, że nas wrzucił do pętli czasu?
– Nie, a ty?
– Jak bym wiedziała o tym inaczej?
Otworzyła drzwi. Weszli do drugiego pokoju.
– Co powiemy Sarze?
– Nic. Ona nic nie pamięta – odrzekła Julia.– Chyba wiem, czego pragnie, ale wciąż nie wiem, czego się najwięcej obawia.
– Piękne i bogate miasto – rzekła Sara, ale tęsknię za otwartą przestrzenią i nie wiem czemu.
Julia i Mark spojrzeli po sobie.
– Jadłyście lody, kiedy byłem zajęty?
– Nie – rzekła Sara.
– To pójdę kupić.
– Mogę iść z tobą, tata?
– Jasne, kochanie.
– Tylko nie znikajcie na długo. Lubię być sama, ale nie za długo.
Pojechali windą na dół.
– Dobrze, że poszłaś ze mną. Mam parę pytań. Wygląda na to, że uczę się od ciebie. Trochę się otrząsnąłem, więc jestem gotowy cię zapytać. Dlaczego wcześniej nie widziałem tych blizn?
– Nie znam mechanizmu, jak to działa. Nie sądzę, że to Dragonn wymyślił. On jest tylko przekaźnikiem. Boisz się nadal, prawda? Teraz ja z kolei zapytam cię, aby się upewnić.
Jako Mark, nie widziałeś w wizji, jak wygląda On–thi?
– Nie – odrzekł wprost.
– Sara ma ciało On–thi, kiedy ta była dziesięć lat młodsza – odrzekła Julia.
Kupili lody i pojechali na górę. Kiedy wychodzili z windy na górze, Mark nagle zapytał.
– Naprawdę nie można nas zabić?
Pamiętał, że rozmawiali o tym, ale nie przypominał sobie kiedy.
– Jedno z naszej czwórki można.
– Och tak, kogo?
– Zdziwisz się, Dragonna Keer. I tylko ty możesz to zrobić. Tylko swoim mieczem.
Kiedy mieli wejść do pokoju, Julia zastąpiła mu drogę.
– Co się stało?
– Jako Mark mogłeś uratować Henrego, a wcześniej Samuela. Lecz nie ma człowieka na ziemi, który mógłby uratować Lindę. Kim jesteś, Mark?
Nie zdołał ochłonąć po tym pytaniu, kiedy Julia powiedziała coś równie mocnego.
– Mam tylko trzy szansy jak dzisiaj, nie zmarnuj następnej. Jeśli Sara śpi, nic mnie nie powstrzyma, bo pragnienie ciebie, pali mnie jak ogień. I wiem, że mi nie odmówisz.
– Czemu nazywasz mamę po imieniu? – zapytał słabo.
– Bo to nie jest moja mama, wiesz o tym. Poza tym jest teraz moim rywalem.
W tym momencie Mark wszystko zapomniał.
Poczuł tylko, że kolana mu drgają i nie wiedział dlaczego. Natomiast Julia zapomniała w tej chwili, że jest Seen. Pamiętała jednak, że niedawno stała naga przed ojcem i nie wiedziała dlaczego, choć czuła podświadomie, że miała powód, lecz to bardzo jej nie poruszyło. Zaczęła myśleć, dlaczego nie czuła się winna ani zawstydzona z tego powodu. I to bardziej absorbowało jej wnętrze niż ta pierwsza rzecz. Mimo że Seen w postaci Julii, płonęła w środku z pragnienia, pamiętała, że powinna respektować, że jest teraz w ciele jego córki i pewne sprawy nie powinny pójść za daleko. Nie wiedziała jeszcze kilku spraw. Tego, że Sara spała, ale coś ja obudziło…
Sara śniła coś i ten sen ją obudził. A teraz czekała, by im to powiedzieć. Julia położyła dłoń na klamce, lecz zanim ją nacisnęła, poczuła, że czas się zatrzymał. Nic się nie stało, żadna wizja nie przyszła… Jednak…
Coś ją uderzyło, w sensie mentalnym. Ponad wszelką wątpliwość parę minut temu stała przed nim nago, nie jako Seen. Uświadomiła sobie, że jako Seen wie o Julii, lecz jako Julia nic nie wie o Seen. Przez jeden ułamek chwili wiedziała teraz, że się myli co do siebie. Ona pokonała tylko to, że odkryła przed nim swoje ciało, było coś jeszcze. Do tej pory sądziła, że to wszystko jest trudne. Teraz uświadomiła sobie, że to jest niemożliwe. Do tej pory mówiła mu, jako Markowi, jej ojcu, że nic nie wie o, tych sprawach. Teraz poczuła, że jest inaczej. Czuła, że pragnie go jak Seen, ale na pewno odczuwa to w ciele Julii. Wiedziała jakoś, że on musi potraktować ją jak córkę. Z drugiej strony wiedziała, że Mark, jako ojciec Julii, nigdy tego nie zrobi. A jeśli zrobi to jako Marr w stosunku do Seen, to nie będzie działać. O czymś zapomniała, lecz przez ułamek chwili wiedziała, co to jest. Czego boi się księżniczka Seen i kim jest Julia? Przez chwilę pomyślała o Bogu, do którego Sara się nieraz modliła. Może powinna poprosić? Jako Julia czuła, że Bóg istnieje. Jako Seen miała pewność, ale z jakiegoś powodu, nie mogła o to prosić. Nie mogła…
Weszli do apartamentu. Sara siedziała przy stole. Kiedy weszli, odwróciła się do nich. Jej oczy paliły się stalowym blaskiem.
– Powiem wam coś, czego nie wiecie, Marr i Seen.
– Nie jechaliście pół dnia do Or, zajęło wam to miesiąc i dużo się w tym czasie wydarzyło.
Gdy tylko to powiedziała, jej oczy wróciły do normalnego koloru i znowu o wszystkim zapomniała…
Tu w XXI wiecznym Singapurze minęła może jedna sekunda, lecz w ciągu tego ułamka chwili Marr i Seen przypomnieli sobie wszystko. Ten miesiąc. Dwanaście tysięcy lat temu.
Senn i Marr
– Widać Or – powiedział Marr.
– Nie możemy tam jechać teraz.
– Dlaczago, ukochana?
– Musimy zrobić coś ważnego, o czym nie wiem, lecz ufaj mi. Musimy to uczynić, zanim zobaczymy Dragonn Kerr i On–thi.
– Dobrze Seen, niech tak będzie.
Skierowali konie w lewo. Jechali może czwartą część dnia, kiedy dotarli do małej osady u podnóża wielkiego wzniesienia porośniętego lasem. Zatrzymali konie. Podeszła do nich dziewczynka.
– Nareszcie jesteście, dzisiaj my mamy prawo was ugościć.
Seen i Marr spojrzeli po sobie.
– Jak wiedziałaś, że przyjedziemy dzisiaj?
– Och nie wiedziałam, czekamy na was. Cała osada czeka na was prawie od wieku! Starzec mówił, że przyjedziecie któregoś dnia. On ma coś dla was, ale najpierw was ugościmy. Tak się cieszę, że to nasz dom ma dzisiaj ten przywilej!
Weszli za małą do jej chaty. Na drewnianym stole stało jadło w glinianych półmiskach. Ciemnowłosy ojciec dziewczynki i jej matka dali pokłon aż do ziemi. Trójka innych dzieci stała przy ścianie. Kiedy rodzice powstali dzieci pobiegły do Seen.
– Czy możemy dotknąć twoich włosów? – zapytała może trzynastoletnia dziewczynka.
– Tak – odrzekła Seen.
Poza nią i sześciolatką stał jeszcze ośmioletni i może pięcioletni chłopiec. Wszyscy dotykali jej włosów. Seen nagle spojrzała na trzynastolatkę i wielkie łzy spłynęły po jej policzkach. Ucałowała dzieci, a potem usiedli razem do stołu. Zjedli posiłek.
– Teraz zaprowadzimy was do waszego domu, czeka na was długo – powiedziała najstarsza dziewczynka.
Znowu popatrzyli po sobie.
– To bardzo specjalny dom, nikt tam nie może wejść, tylko wy – powiedziała matka dzieci.
Wyszli z chaty. Cała rodzina odprowadziła ich do tego domu.
Na końcu osady stał dom z bali. Weszli. Były tu dwa pomieszczenia. Kuchnia z piecem i sypialnia. Druga komnata, zamiast drzwi miała sznury pereł. Kiedy tylko weszli, ogień buchnął z pieca i zaczął palić leżące tam drewno. Sypialnia miała łoże, skóry na ziemi, a w rogach paliły się lampy. Przypatrzyli się im dokładniej. Lampy wyglądały niezwykle. Były to wielkie kamienie o kolorze bursztynu i tkwiło w nich światło. Najpierw myśleli, że w jakiś dziwny sposób odbijają dzienny blask, ale w nocy przekonali się, że światło jest ze środka. Wyszli na zewnątrz. Dziewczynka czekała na nich przed chatą.
– Zaprowadzę was do starca.
O ile dom przeznaczony dla nich stał w lesie, dom starca znajdował się po przeciwnej stronie osady. Dziewczynka doprowadziła ich na miejsce i podbiegła z powrotem do swojego domu. Starzec siedział przy piecu. Nigdy jeszcze nie widzieli kogoś, kto wyglądał tak staro. Jego siwe włosy sięgały podłogi, broda również. Miał białe ubranie przewiązane rzemieniem w pasie. Jego oczy były błękitne, żywe. Wstał, kiedy weszli.
– Pozwólcie, że was uściskam.
Uścisnął Marr, a potem Seen.
– A więc to ty jesteś Bogini z gwiazd, a to twój wybranek i obrońca.
Imię Marr znaczyło ,,Obrońca” albo ,,Wybawiciel”, a Seen znaczyło ,,Bogini z gwiazd”.
– Jak znasz nasze imiona? – zapytał Marr.
– Widzisz kolor moich oczu? – zapytał starzec. Są takie same jak u Seen.
Dziewczyna pojęła.
– Czekam na was więcej niż wiek. Bardzo, bardzo długo. Dobrze, że przybyliście. Spieszno mi do moich przodków. Długo muszą na mnie czekać. Mam dla was coś, a właściwie dla ciebie, Seen, lecz to Marr powinien dać ci to którejś nocy.
Wyjął mały skórzany woreczek i podał go młodzieńcowi.
– Pasuje na jej ciało, będziesz wiedział, gdzie to założyć. Pamiętaj, to niezwykła rzecz. Może ważniejsza niż wasze miecze. Kiedy jej to założysz, moc waszych mieczy zniknie na wielki czas. Aż do dnia, kiedy zobaczysz to znowu na jej ciele. Musisz go jej dać w ciągu miesiąca, inaczej wszystko będzie stracone, ale pamiętaj, kiedy tylko dasz to jej, wasze miecze stracą moc.
Tajemniczy starzec uścisnął ich ponownie.
– Czas na mnie – odrzekł na pożegnanie.
Wyszli.
– Poczekaj Seen, zapytam go o imię.
Wrócił po chwili. Jego twarz zmieniła się nieco.
– On zniknął i wszystko, co było w chacie!
Nie uszli nawet kilku kroków, kiedy cały dom zniknął bezgłośnie…
Mieszkali w osadzie prawie miesiąc, bez jednego dnia. Seen nic nie mówiła, nie ponaglała Marr. Pomagali mieszkańcom we wszystkim. W końcu nastąpiła ostatnia noc. Jutro po południu miał minąć termin.
Kiedy wyszła z sypialni, zdjął wszystko z siebie. Leżał na łożu i czekał.
Nagle… Zobaczył salę, ale inną. Gładkie ściany o kolorze bieli. Leżał na łożu, zupełnie innym. Obok zobaczył mały stalowy stół z jakąś dziwną skrzyneczką. Zdawał sobie sprawę, że jest prawie nagi. Okrywał go jedynie cienki materiał. Skrzynka wydawała dziwne, miarowe dźwięki. Bip...bip. Nie wiedział, że jest teraz dwunastoletnim chłopcem.
Tajemnicza wizja, inna niż wszystkie, zniknęła. Leżał znowu w chacie, zobaczył, że jest nagi. Pewnie z powodu wizji zapomniał, że się poprzednio rozebrał. Patrzył na magiczne, bursztynowe światło. Przez przewieszone perły weszła Seen. Jej nagie piersi okrywały złote włosy. Podeszła do łoża. Dostrzegł znajome znamiona na biodrze. Zaczął pieścić jej ciało. Kochali się bardzo delikatnie. Kiedy skończyli, leżeli obok chwilę, a potem Marr założył jej łańcuszek z rubinem. Łańcuszek był stanowczo za długi, by go zawiesić na szyi, dlatego założył go na biodra Seen. Kiedy to uczynił, obydwoje poczuli zmęczenie i zasnęli przytuleni.
Dopiero następnego dnia udali się do Or, a cały ten miesiąc, został wymazany z ich pamięci, aż do czasu. Zapomnieli o osadzie, tajemniczym starcu, a głównie o złotym łańcuszku z rubinem… I od tej chwili, chociaż Seen miała go na sobie cały czas, nawet ona go nie widziała. Wisiorek stał się niewidzialny. Dla wszystkich bez wyjątku. Czy była to sprawka Dragonn? Absolutnie nie. Za tym stał tylko tajemniczy Kryształ.
W tym czasie, kiedy Senn i Marr mieszkali w osadzie, On–thi próbowała się zbliżyć do Dragonn Kerr. Robiła to oczywiście w sposób uczuciowy. W ten zwykły, fizyczny, nawet nie próbowała. On, pan i władca, brał ją kilkakrotnie, sam mając niewielkie zadowolenie. Pozostawiał ją zawsze niezaspokojoną. On–thi uciekała w marzeniach do Marr. Jej fantazja stała się tak mocna, że pewnego razu miała wizję… Mieszkała z nim w jakimś dziwnym miejscu. Nie tylko miejsce i przedmioty, ale wszystko było inne. Marr miał w wizji podobne imię, które pamiętała. Koniec wizji był tak przerażający dla niej, że nigdy już nie chciała nawet myśleć o tym. Otóż przebywała z Marr w tym dziwnym domu. Miała świadomość, że mieli ze sobą miły czas, kiedy nagle wpadła do tego dziwnego pomieszczenia, mała dziewczynka. Wskoczyła na Marr, zawieszając swoje nogi nad jego biodrami i krzyknęła „Hej tata”. On–thi cała aż zadrżała. Czy za tym stał Dragonn Kerr? O tak.
On–thi
On–thi urodziła się w małej osadzie, jakich pełno było wokoło. Nie było wówczas króla ani władzy. Osadom przewodzili starsi lub mądre kobiety o zdolnościach „widzenia”. Kto miał siłę mięśni, a głównie zdolność drogi miecza, ten był ważny. Jeśli był dobry, bronił. Jeśli nie, zakładał grupy i z nimi napadał, kradł i porywał.
On–thi miała liczne rodzeństwo. Jej matka, bez przesady, cały czas była w ciąży. Ta wiecznie zapracowana kobieta zajmowała się domem i jedzeniem. On–thi często słyszała ojca, kiedy krzyczał na jej matkę. Wówczas, ta cicha kobieta popłakiwała, przyjmując bez słów niezadowolenie męża. Mimo tego On–thi sądziła w swoim sercu, że jej ojciec nie jest złym człowiekiem. Nigdy jej nie ukrzywdził w żaden sposób. Jej ani nikogo z rodzeństwa. Często słyszała, że mówił, iż rodzina to ważna rzecz i im więcej dzieci tym lepiej. Kiedy dorosła przyszedł czas ożenku. Wydano ją dobrze za mąż. Jej przeznaczony pochodził również z licznej rodziny.
Mąż traktował ją dobrze. Już pierwszej nocy poznała rozkosz i tak trwało miesiącami. Pewnego razu mąż wspomniał o dziecku. Za tydzień ojciec zagadnął, że czeka na wnuka. I znowu trwały miesiące. Wiedziała, że u niej jest normalna przypadłość co nów, ale dziecka nie było. Kochała męża, więc poszła do,widzącej, aż do drugiej osady. Szła cały dzień w spiekocie. Kobieta dała jej jakieś zioła. Nadzieja wstąpiła w serce On–thi. Kiedy wróciła, rzekła do męża.
– Dam ci dziecko.
Znowu traktował ją lepiej, ale kiedy minął jakiś czas, a dziecka nie było, stał się gorszy niż z początku. Nie miała do kogo się zwrócić. Nie czuła oparcia w matce, a tym bardziej w ojcu, który patrzył na nią teraz, jak na coś gorszego. Któregoś wieczoru mąż przyszedł pijany. Było to rzadkie zjawisko. Alkohol nie był popularny, ale zdarzało się, że ktoś czasami miał ten mocny trunek. Mąż przyszedł późno, kiedy na niebie świeciły gwiazdy. Wszedł nierównym krokiem, odurzony tym napojem.
– Nie potrzebuję żony, która nie da mi potomka – rzekł, kiedy tylko przekroczył próg domostwa.
Otworzył drzwi.
– Wracaj do swojego domu!
On–thi patrzyła na niego chwilę, a potem wybiegła na dwór. Pobiegła do domu swoich rodziców. Ojciec otworzył wrota.
– Czego chcesz, córko?
– Mąż wygnał mnie, bo nie mogę dać mu dziecka – powiedziała, płacząc.
Ojciec popatrzył na nią surowo.
– Przekleństwo padła na mój dom, że z moich lędźwi wyszła ta, co nie może dać potomka.
On–thi nie pamiętała, co stało się później. Kiedy doszła do zmysłów, nie wiedziała nawet, gdzie jest. Jej ubranie było poszarpane i brudne. Piękne brązowe włosy poplątane w supły. Biedna dziewczyna nie wiedziała nawet, że jej imię nie oznacza tylko nazwy pięknego pustynnego kwiatu, ale w starym sanskrycie znaczy wygnana lub porzucona.
Po jakimś okresie dotarła do nieznanej osady. Tu pozwolono jej mieszkać. Po kilku dniach odzyskała mowę. Potraktowano ją lepiej. Ludzie co ją przygarnęli, dali jej ubranie, umyli ją i uczesali włosy.
– Jakaś ty piękna, a ja myślałam, żeś ty córka demonów – rzekła starsza kobieta.
Za parę dni staruszka powiedziała.
– Będzie dziś gość u nas. Szanowany i bogaty, a przybędzie aż z drugiej osady.
On–thi nie wiedziała, co o tym myśleć. Rzeczywiście, po południu, kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, przyjechał gość. Postawny, może dziesięć lat starszy od niej. Miał dużo złota na sobie. Zasiedli wspólnie do stołu. Jedli i rozmawiali.
– Szukam żony, usłyszałem o tobie. To prawda, żeś piękna. A jak ty mnie widzisz kobieto? Mów otwarcie – rzekł uprzejmie gość.
– Widzę, żeś człowiek łagodny, przystojny i bogaty.
– O tak, wiele złota w moich wrotach, potrzebuję potomstwa, abym miał komu przekazać moje dobra.
Grom z jasnego nieba uderzył w On–thi. Jak stała, wybiegła z domostwa i gnała jak szalona, aż straciła siły i świadomość. Tym razem na bardzo długi czas. Żyła samotnie na równinie. Pamiętała zimno i ciepło, jasność i ciemność. Nauczyła się polować. Łapała dzikie króliki. Nie bała się niczego poza pustynnymi wilkami. Jej ciało stało się mocne, skóra opalona i twarda. Miała jakąś dzikość w oczach. Jednego nie wiedziała, że nadal pozostała piękna. Zobaczyła ludzi i obserwowała ich kilka dni. Skradała się tak, że nie wiedzieli, że ktoś podąża ich śladem. Była to grupa kupców. Druga, grajków i tancerzy. Trzymali się razem. Mijały tygodnie, zachodzili do różnych miejsc. On–thi nie chciała pamiętać swojego imienia i nie mówiła wiele. Nie wiedziała nawet, że minęło dziesięć lat, od kiedy uciekła ze swojej osady. Właśnie wtedy Kryształ albo jego nieznani panowie, wybrał ją. Czas dla niej przestał istnieć. Otrzymała nieśmiertelność.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Grupa szukała dobrego miejsca na nocleg, kiedy zobaczyli jezdnych. Silnie uzbrojona zgraja zbliżała się w ich kierunku. Nie wyglądali na przyjaciół. Bez uprzedzenia napadli nieuzbrojonych. Zaczęła się nierówna walka. Wszyscy z napadniętych bronili się, jak umieli najlepiej. Wiedzieli, że stawką jest ich życie i wolność. On–thi nie miała broni, więc walczyła dłońmi i zębami. Udało jej się mocno zranić jednego z napastników. W końcu otrzymała uderzenie w głowę i straciła przytomność. Kiedy powróciła do świadomości, było już po walce. Zginął jeden z napastników i wszyscy mężczyźni z jej grupy. Wszystkie kobiety związano rzemieniami i zmuszono je, by szły za końmi. Szły tak prawie tydzień. W nocy On–thi słyszała jęki kobiet, wyczuwała, co się dzieje, ale było jej to obojętne. Następnego wieczoru podszedł do niej przywódca bandytów.
– Jak masz na imię dzikusko?
Był wielki i miał czarne włosy i brodę.
– Nic ci do tego.
Zaczął się śmiać.
– Odważna jesteś i waleczna. Będę nazywał cię Har (co znaczyło dzika). Jesteś silna i masz mięśnie jak mąż, ale podobasz mi się. Chcę z tobą miłości. Widzisz, ja nie jestem jak ta banda dzikusów. Oni biorą, nie pytają. Chcieli cię, lecz ja im zakazałem. Co powiesz na to? – zapytał Thor, bo tak miał na imię.
Zdziwił się nieco, gdy usłyszał odpowiedź.
– A dziecka nie chcesz?
Thor zaczął się śmiać.
– Rozbawiasz mnie Har, po co mi dziecko? Jestem wolny jak ptak, a w wielu miastach czeka nagroda za moją głowę. Jestem jak wyklęty na tej ziemi.
Zaczął się śmiać, ale inaczej niż przed chwilą.
– Ja też jestem jak wyklęta – rzekła On–thi.
Powiedziała to w sposób, jakby chodziło o kogoś innego.
– Bierz mnie, póki nie zmieniłam zdania.
– Podobasz mi się coraz bardziej. Brać cię miło czy ostro?
– Sam mówisz, że jestem dzika, więc bierz mnie dziko.
Nagromadzone cierpienie całego dotychczasowego życia sprawiło, że tak naprawdę było jej wszystko jedno co się z nią dzieje.
– Rzadki z ciebie kwiatek.
Podszedł do niej i rozciął jej ubranie nożem. W mgnieniu oka została naga.
– Piękny z ciebie kwiat – rzekł i zaczął całować jej jędrne piersi. Piękny i rzadki z ciebie kwiat – powiedział jeszcze raz.
– Moje imię jest On–thi (Co znaczy ,,Rzadki pustynny kwiat”), ale jeśli wypowiesz je, zabiję cię.
Tym razem Thor (Co znaczyło,, Młot z nieba”) nie zaśmiał się, tylko powiedział.
– Masz moje słowo, że nie wypowiem.
Kochali się ostro, prawie brutalnie.
Na drugi dzień Thor obudził się, kiedy słońce stało wysoko. On–thi spała nago z głową na jego torsie.
– Co za ogień – powiedział cicho.
Uśmiechnął się do siebie. Ona obudziła się też. Spodziewał się, że cmoknie go albo powie miłe słowo, bo zeszłej nocy było im naprawdę dobrze. Tak przynajmniej sądził, ale znowu się zdziwił.
– Daj mi jakieś ubranie, myślisz, że będę tak leżeć goła cały dzień?
– No dobrze, dobrze. Zaraz dostaniesz coś, czego nigdy nie miałaś.
Ubrał się i okrył ją rozciętą odzieżą. Przyszedł po paru dobrych chwilach.
– Co myślisz o tym?
Dał jej piękną suknię ze skóry i delikatnego materiału. Sypnął złotymi monetami.
– Masz, należy ci się. Dałaś mi to, co żadna do tej pory.
On–thi spojrzała na niego z taką dzikością, że aż przeszły go ciarki.
– Myślisz, że jestem jakaś kobieta sprzedajna? Kochałam tak, bo chciałam. Zabieraj swoje złoto i idź do demonów – syknęła.
Stanął jak wryty. Nie przywykł, aby ktokolwiek mówił do niego w ten sposób. Ludzie zwykle drżeli na sam dźwięk jego imienia. Całkiem rozbrojony i zdziwiony powiedział do niej.
– No dobrze, nie bądź zła. Wybacz, nie myślałem tak!
Ona się udobruchała.
– No dobrze, wybaczam ci, ale nie pomyl się więcej.
Założyła suknię i kilka złotych ozdób, lecz monety zostawiła. Spośród wielu ozdób, poznała jedną.
– Skąd to masz? – pokazała na złotą broszkę. To jest męska ozdoba. Właściwie nie musisz odpowiadać, to i tak bez znaczenia…
Poznała bowiem, że ta złota broszka należała do bogacza.
– Swojego bogactwa nie zostawił dzieciom – powiedziała do siebie.
Thor traktował ją lepiej niż inne kobiety. Oddawała mu swoje ciało, ale nie czuła nic. Po pewnym czasie zaczęło jednak coś docierać do jej serca. Mały promień nadziei zaczął rozświetlać mrok jej bólu i cierpienia.
Dotarli do wielkiego miasta. W połowie dnia doszli na plac, gdzie sprzedawano niewolników. On–thi nawet nie myślała, co ją spotka. Thor wystawił wszystkie dziewczyny i kobiety na sprzedaż. Starsze zostały w tym, co miały na sobie poprzednio, bo i tak nie spodziewano się za nie wielkiej ceny. Szły na sprzedaż jako nianie lub kucharki. Młode rozebrano prawie do naga. Wśród kupujących przeważali starcy. Wprawdzie ich męskość już przeminęła, ale wyobrażali sobie, że młode i piękne ciało może to przywrócić. On–thi poczuła oszołomienie, bo w końcu dotarło do niej, co się dzieje. Stała w tej samej pięknej sukni, którą dostała od Thor. Usłyszała ceny za siebie. A te, rosły i rosły.
– Piękny kwiat z pustyni – słyszała mocny głos Thor.
Mówił kwiat. Przynajmniej w tym okazał się uczciwy. ( Nie mówił On–thi )
– Chcesz mnie sprzedać? – zapytała z niedowierzaniem.
– Wezmę za ciebie dobrą cenę, ale nie o złoto mi idzie. Jeśli cię nie sprzedam, pokocham cię w końcu i nie będę już wolny jak ptak.
Coś w nią wstąpiło. Poczua, że w niej pękło. Gdyby jej nie odciągnięto siłą, udusiłaby Thora własnymi rekami. Gryzła, drapała, rzucała się jak zranione zwierze.
– Niech cię demony pochłoną! One są lepsze niż ty! Przeklęty niech będzie dzień, kiedy cię poznałam! – krzyczała głośno.
Nie uroniła jednak jednej łzy, ale czuła się tak bardzo nieszczęśliwa, jak nigdy dotąd. Kupcy, widząc co się dzieje zabierali swoje pieniądze. Cena On–thi spadła. Doszła do ceny psa, który miał uszkodzoną łapę, lecz mógł jeszcze szczekać. On–thi nikt jednak nie chciał kupić i za tyle.
Było bardzo złe, nawet na te okrutne czasy prawo, że niewolnika, którego nikt nie chciał kupić, zabijano. On–thi wiedziała o tym, ale nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Coś w niej pękło i ta, która otrzymała nieśmiertelność, miała umrzeć jak zwierze na mięso. Zadrgało na chwilę w serce Thora, ale tylko na chwilkę.
– Głupia, jak chce ginąć, niech ginie – rzekł i zamierzał odejść.
I wówczas kiedy wyglądało, że los biednej kobiety jest przesądzony, wszyscy usłyszeli mocny głos.
– Jaka była najwyższa cena za tę kobietę?
Głos należał do postawnego i mocno zbudowanego męża. Miał na sobie strój ze skóry, stalowe ochraniacze na łokciach, kolanach i szyi.
Właściciel targu z drżeniem głosu podał najwyższą, wymienioną cenę, za On–thi.
Mąż odmierzył właściwą ilość monet i rzucił pieniądze pod nogi Thora.
– Masz swoje złoto Thor, ale pamiętaj. Jeśli spotkam cię znowu na mojej drodze, zginiesz i jest to pewne jak to, że jutro wstanie słońce.
– Nie wiesz, co mówisz, jesteś szalony – rzekł Thor.
– Jeśli nie znikniesz z moich oczu teraz, zabiję cię w tej chwili – odrzekł nieznajomy.
– Kim jest ten człowiek? – zapytał Thor, właściciela targu, bo poczuł się dziwnie.
– Panie, na dźwięk twego imienia ludzie trzęsą się ze strachu, ale jego imienia nawet boją się wymawiać. Jest mądry, bez uczuć, a przede wszystkim nikt jeszcze nie pozostał żywy, kiedy krzyżował z nim miecz, choć czasem miał ich dziesięciu na raz.
Thor oddalił się, klnąc pod nosem. Przystojny, czarnowłosy mąż odezwał się do On–thi.
– Jak masz na imię, piękna kobieto?
– Mam na imię, On–thi.
Nie wiedziała sama, czemu powiedziała mu swoje imię.
– Piękne imię – odezwał się nieznajomy. – Kwiat pustyni, lecz również Porzucona,
lub Wygnana, zgodnie ze starym językiem.
Popatrzył na nią chwilę.
– Jesteś wolna, On–thi.
Mąż odwrócił się i zaczął odchodzić.
– Nie mam dokąd iść i po co. Jeśli mnie tak zostawisz, umrę. Lepiej zabij mnie od razu. Uczynisz mi tym
łaskę.
Nieznajomy zatrzymał się, ale nie odwrócił.
– Widziałem, że umiesz walczyć. Miałaś, kiedy miecz w dłoni?
– Nie, nigdy panie.
– Nauczę cię drogi miecza. Potrzebuję kompana, nie kobiety. Pamiętaj. Kiedyś zrobię z tym wszystkim porządek, potrzebuję tylko więcej mocy. Tak naprawdę, chcę być bogiem.
– Pójdę z tobą, gdzie ty pójdziesz. Jak masz na imię, panie?
– Dla przyjaciół, których nie mam i dla wrogów, których mam wielu, jestem Dragonn Kerr.
W świetle tego, co powiedział, jego imię brzmiało naprawdę przedziwnie. Znaczyło bowiem „Przyjaciel bogów”. Kryształ nie popełnił pomyłki. Znalazł drugiego kandydata na nieśmiertelność.
Julia
– To, jakie mamy plany, bo wszystko się zmienia? – zapytała Sara.
– Tak, to prawda. Miałem odnaleźć ważnego gościa w Singapurze, ale on wydał instrukcje zarówno Leonowi, z którym się widziałem, jak i Henremu, którego poznaliśmy.
– Co to za instrukcje, dotyczące czego?
– Jak już wspomniałem, musimy wrócić do Australii, by zorganizować ekspedycję poszukiwawczą w Wielkiej Rafie.
– A czego będziemy szukać?
– Jakiegoś drogocennego miecza. Ach, tak przy okazji Saro, nikomu nic nie zrobiłem w San Francisco. To było zaplanowane.
– Czyli Henry nas oszukał.
– Niezupełnie, nie miał wyboru, a wówczas o niczym nie wiedział.
– A co z tym zamachem w Perth, czy Henry miał z tym coś wspólnego?
– Z tego, co mówił Leon, to nie.
Mark nie pamiętał tej rozmowy z Lindą, ponieważ kiedy spędzał z nią czas, miał świadomość Marr. Przynajmniej w większej części, spędzonego z nią czasu.
– Czy to, co nam Henry opowiadał o Leonie, to prawda?
– To też stanowiło część planu. Zrozum kochanie, obydwaj są zamieszani od lat w nielegalne interesy. Święci nie są, ale to nie są źli ludzie. Jeśli to zrozumiesz.
Julia siedziała obok i patrzyła na nich.
– Wiesz mamo, dla taty nikt nie jest zły – próbowała pomóc.
– No i te pieniądze – rzekł na koniec Mark. – Są na tę ekspedycję, a co pozostanie, to dla nas, na resztę życia.
– Zastanawia mnie jedna rzecz.
– Co takiego, kochanie?
– Dlaczego ty? Czemu ciebie wybrano?
– Podobno mam jakieś super możliwości.
– Aha – uśmiechnęła się Sara – teraz i ja wiem.
– Tata jest super, nie rozumiem, dlaczego się śmiejesz – odrzekła lekko zła Julia.
– No już dobrze córeczko, jest super. Tylko ja tego nie zauważyłam do tej pory.
– Ale będzie fajnie. Czy będziemy pływać pod wodą? – zapytała już nieco mniej zła, Julia.
– Oczywiście, cały czas.
A nie trzeba zrobić jakiegoś kursu i mieć pozwolenia? – zapytała Sara.
– Właśnie, tu zaczynają się koszty. Zaraz po przyjeździe zaczniemy kurs, który kosztuje siedem tysięcy od osoby. Sprzęt będzie nas kosztował podobno dwieście tysięcy, a pozwolenie około pięćdziesiąt tysięcy. Oczywiście amerykańskich dolarów.
– Och, to naprawdę dużo pieniędzy.
– Najważniejsze, że będziemy razem i nic nam nie będzie zagrażać.
– Czy nie będzie kłopotów, że Julia ma dopiero jedenaście lat?
– Mam prawie dwanaście – poprawiła ją dziewczynka.
– Dla ścisłości za cztery miesiące – powiedziała Sara.
– No to przecież niedługo – nie dawała za wygraną Julia.
Teraz z kolei Mark się im przypatrywał. Zastanawiał się, czy im się powiedzie.
Doskonałość tego, co się działo, polegała na tym, że on pamiętał bardzo krótko, że jest Marr. Nie zdawał sobie sprawy, że Seen ma na to wpływ. Tylko wówczas wiedział, że Sara jest On–thi. Julia od czasu kiedy Mark widział jej blizny, na nagim ciele wiedziała, że jest Seen. Od tego czasu miała świadomość faktu, że Julia jest tylko iluzją. Jednak i ona na krótkie okresy zapominała, że jest Seen. Oczywiście jako Seen, zastanawiała się krótko nad tym, jak to zostało zrobione, że przyszła na ten świat jako Julia. Oczywiście rozumował logicznie. Miała ciało niespełna dwunastoletniej dziewczynki i pamiętała dzieciństwo. Nie zaprzątała sobie tym długo ani głowy, ani serca. Dobrze przypuszczała, że to się wyjaśni. Jej największa pomyłka polegała na tym, że nie wiedziała, co jest słabością Marr. Chciała jak najlepiej i nie przypuszczała, że przypadkowo doda do jego prawdziwej słabości, jeszcze drugą. Seen sądziła, że Mark obawia się kontaktu cielesnego. Nie zdawała sobie sprawy, że to miało miejsce, ale tylko w połączeniu z prawdziwym wrogiem.
Doskonałość Dragonn Kerr polegała na tym, że wprowadzając całą trójkę do przyszłości, modelował ich przyszłość doznaniami z przeszłości, więc wiedział jakie słabości on im dodał i był przygotowany, aby wykorzystać je przeciw nim w ostatecznej konfrontacji. Dragonn Kerr z drugiej strony nie wiedział kilku spraw. Po pierwsze chronił podświadomie Sarę, czyli On–thi i tego nie wiedział. Poza tym nie wiedział nic o złotym łańcuszku. Trzecią sprawą zajął się Kryształ. Dragonn wrzucił (Sądził, że on to zrobił) Senn, Marr i On–thi do przyszłości, by żyli w iluzji, że są rodziną. Wpływał na ich otoczenie, by tak ich widzieli inni. I to zrobił doskonale. Zajęło mu parę tysięcy lat, by znaleźć miecze. Odkrył, że są w Wielkiej Rafie i tam je odnalazł. Więc miał pewność, że ich wyprawa się nie uda. Nie wiedział, że tajemniczy Kryształ sprawił mu psikusa. To, co znalazł. było doskonałą kopią prawdziwych mieczów. A prawdziwe dalej leżały ukryte w Rafie i czekały na swoich prawowitych właścicieli. Seen nieświadomie utrudniła test dla Marr, związany z małą Julią. Seen sądziła, że prawdziwa miłość Marr do niej, pomoże w tym i że to będzie ostateczny test dla niego. Nie wiedziała, że ten ostatni da mu sam Kryształ i będzie on związany z samym mieczem.
Tak, Dragonn Kerr manipulował trójką, by ich osłabić. Natomiast Kryształ „grał” swoją grę i wpływał na Dragonn, ale robił to tylko dla jego dobra. Czy wybrałby kogoś na to, aby trwał na wieki, wiedząc, że ten ktoś jest zły? Dragonn Kerr bał się jednej rzeczy tak bardzo, że nie dopuszczał tego do swojej świadomości, lecz tak naprawdę zły nie był. Mimo że sam tak sądził.
*
Mark z rodziną spędził jeszcze jeden dzień w mieście Dragonn. Ten, chciał się im pochwalić, swoim dziełem. Dlatego pozwolił im zwiedzać i nie dręczył nikogo z nich, przez ten dzień. Nie uczynił tego również przez następny tydzień, kiedy zaczęli kurs podwodnego pływania z butlami tlenowymi już w Australii.
– Fascynujące miasto – powiedziała Sara, kiedy siedzieli już w samolocie i opuszczali Singapur.
Lecieli z powrotem do kraju kangurów i aborygenów. Lecieli do Queensland, by penetrować mały, piękny atol Mackay.
Wielka Rafa Koralowa jest największym tworem przyrody. Rozciąga się na długości prawie trzech tysięcy kilometrów. Rozbita na setki wysp i atoli. Niezliczone gatunki fauny i flory przyciągają turystów. Podwodny świat rafy jest naprawdę piękny dla oka. Niestety ginie i to nie tylko z powodu turystów, ale całkowitej działalności człowieka. Zarówno Mark, Julia, jak i Sara, zanim tam dolecieli, oglądali zdjęcia i filmy. Zafascynowani, nie mogli się doczekać, kiedy zobaczą to cudo na własne oczy. Przez jeden tydzień byli znowu rodziną jak przez poprzednie dwanaście lat.
Już drugiego dnia zaczęli załatwiać pozwolenia i kursy. I tym razem wpływy pana Singapuru pomagały, gdzie pieniądze nie mogły. Mark wynajął kilka grup. Całość kosztowała ponad sześćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Unikalna maszyna do wykrywania jednocześnie stali i złota kosztowała najwięcej. Oczywiście Dragonn Kerr wiedział dokładnie, gdzie znalazł miecze. Jak to zrobił? Na swój sposób. Prosto. Kiedy zlokalizował miejsce, po prostu wynajął sprzęt i zanurkował. Nie potrzebował kursu jak cała trójka, bo zrobił wszystkie kursy, jakie tylko istniały, zanim słowo ,,kurs” powstało w języku. Po zakończeniu nauki nurkowania i obsługi sprzęt, cała trójka rozpoczęła poszukiwania. Zajęło im to prawie dwa tygodnie bez jednego dnia. Widzieli przez ten czas wiele pięknych ryb, a sama rafa, kolorami i budową mogła zadowolić najbardziej wybredne oczy.
Było dobrze po piątej i zamierzali wracać. Nagle, cudowna i bardzo czuła maszyna, dała pozytywny sygnał…
Poprzednie dni natrafiali na stal i rzadziej na złoto w formie monet, łańcuszków, a nawet raz znaleźli złoty Rolex. Teraz, niestety nie mogli dotrzeć do miejsca, skąd pochodził sygnał, z powodu braku tlenu. Brakowało dwie minuty, a przecież to wystarczy, aby mieć bardzo poważny problem pod wodą. Znalezisko znajdowało się na głębokości dwudziestu ośmiu metrów. Wypłynęli na powierzchnię.
– Jutro, zaraz po wschodzie słońca zobaczę, co to jest – rzekł Mark. Jeśli to będzie miecz, to super. Jeśli nie, będziemy dalej szukać razem – rzekł w czasie kolacji.
Nic nie wskazywało, że coś się wydarzy. Julia była w swojej postaci bez przerwy od czasu ukończenia kursu nurkowania. Mark nie miał żadnych wizji i Sara również. Po kolacji siedzieli trochę razem i rozmawiali o tym, co każde z nich widziało tego dnia. Potem Julia poszła się umyć. Wróciła w swojej cienkiej piżamce, by powiedzieć im dobranoc. Ucałowała Sarę w policzek, a do Marka powiedziała tylko, dobranoc. Mark zaaferowany tym, że najprawdopodobniej znajdzie jutro miecz, zupełnie nie zwrócił na ten fakt uwagi. W końcu Mark i Sara także się umyli i położyli. Sarę ogarniała senność i w tym stanie powiedziała.
– Dziś, pierwszy raz jak pamiętam, Julia powiedziała ci tylko dobranoc. Zawsze cię całowała albo tuliła.
Mark dopiero teraz to sobie uświadomił. Julia czasem zaniedbała pocałować lub przytulić Sarę, ale jego nigdy. I znowu, nie wiedząc czemu, powiedział.
– Chyba nie jesteś zazdrosna o Julię?
Bardzo zaspana Sara odpowiedziała.
– Julia to złudzenie, jestem zazdrosna o Seen.
Mark zdziwił się bardzo. Od dłuższego czasu nie pamiętał nic. Był tylko Markiem Ferbisonem.
– Kto to jest Senn? – zapytał.
Sara nic nie odpowiedziała. Usłyszał tylko lekkie chrapanie. Nie mógł wiedzieć, że są to ostatnie słowa, jakie usłyszy od żony.
Rozważał chwilę, co powiedziała Sara i po chwili również zasnął.
...Marr obudził się w środku nocy. To ten sen go obudził. Chciał o tym zapomnieć. Tak bardzo, że chciał, by to nie istniało, lecz to wciąż trwało. Ona mówiła w śnie coś nowego. Nigdy jej nie śnił. Wystarczyło, że nie chciał tego. Nie chciał patrzeć, pragnął uciec, ale nie mógł. Teraz… Jedno straszne, drugie straszniejsze. Połączone! Och, nie mógł nawet myśleć o tym. A przecież stanął już kiedyś twarzą w twarz z tym… A teraz znowu, bardzo realnie.
Już coś zwyciężył, więc to nie mogło nadal trwać, a jednak… trwało. Ktoś mu powiedział, że zwyciężył strach śmierci, ale ma jeszcze jednego przeciwnika...wroga.
Nie wiedział, kim jest, gdzie jest, po co jest. Nagle to zniknęło, ale pozostała świadomość tego, czego się lęka.
Czuł to nadal. Tak realnie. Nigdy nie bał się tak jak teraz.
Lord Marr zlany potem wstał.
Tak, to będzie najcięższa walka, o której mówił jego mistrz, zanim dał mu miecz. Co robi teraz w tym dziwnym miejscu i dlaczego śpi z On–thi? Przecież jego umiłowana jest obok w drugim, równie dziwnym pomieszczeniu.
Marr wstał i skierował swoje kroki do drugiego pokoju. Szedł ciężko, jakby szedł po kolana w gęstej mazi…
W tym samym czasie, w drugim pokoju Seen obudziła się ze snu. Podniecona. Nie miała wizji, tylko sen. Śniła, że zaczęła kochać się z Marr. On ją rozpalał, pieścił. Dotykał i całował, omijając specjalnie najmilsze miejsca. A ona właśnie pragnęła być tam pieszczona.
Zdjęła z siebie to dziwne, choć miłe w dotyku ubranie. Położyła się naga z powrotem, na to dziwne posłanie. Nadal czuła jego dłonie i usta na swoim ciele. Nakryła się cienkim, białym materiałem. Nie wiedziała, gdzie przebywa, ale wiedziała jedno. On tam jest, tuż obok. Z inną kobietą.
Kim jest ta kobieta? Pamiętała. Teraz nie wie. Pragnie tylko jednego. Pragnie, by jej umiłowany był z nią. Woła głośno jego imię, ale słyszy tylko swój szept.
– Marr, Marr!
Ktoś otworzył drzwi. Tak, to on. Jej mąż, przyjaciel i kochanek, lord Marr.
Nagle… Wie, kim jest. Wie, gdzie jest i po co.
Jest prawie dwunastoletnią Julią. Są we trójkę w Australii, szukają miecza.
Dlaczego zdjęła piżamkę i czemu czuję się tak miło? Pamięta sen. Znowu jest Seen. Pamięta wszystko. Matkę, wspaniałą, odważną.
Her–ge opowiadała jej o jej ojcu, którego mała Seen nie znała. Był dobry, silny i odważny. Małej Seen jest smutno, że go nie znała. A potem… Pamięta tę dziewczynkę. Ona miała ojca. Był odważny, jak mówiła jej przyjaciółka, silny i waleczny jak mówili inni. I mała Senn trochę jej go zazdrościła. Aż któregoś dnia, dziewczynka, a jej przyjaciółka, płakała. Jej ojciec zrobił coś, co nigdy. I potem mała Seen płakała jeszcze bardziej. Nie dlatego, że go rozerwał lew. Płakała, bo potem znaleziono jej przyjaciółkę. Jej ciało leżało u podnóża skały. A jej przyjaciółka, O–zee miała dwanaście lat bez czterech miesięcy. Dokładnie tyle, ile ktoś, kogo zna.
Kto ma dwanaście lat bez czterech miesięcy? Tak to ona, Julia. Nagle rozumie czego całe życie bała się księżniczka Seen.
Jest teraz Julią i wie kim, jest Julia. Wie teraz pierwszy raz jako Julia kim jest Seen. Trwa to jednak tylko chwilę. Znowu wszystko zapomina. Jest znowu niespełna dwunastoletnią Julią i nic nie wie o Seen ani o Marr. Do jej pokoju wchodzi Mark, jej tata…
Marr
Król zawsze się cieszy, kiedy rodzi mu się następca, szczególnie kiedy jest to chłopiec.
– Będzie naszą podporą, kiedy nam zabraknie sił – powiedziała matka. – Dajmy mu na imię Marr.
Astrolodzy potwierdzili, że następca tronu będzie waleczny i pomocny innym.
Chociaż ojciec był królem, matka królowa i wszyscy szanowali ich i służyli im, oni sami najbardziej szanowali mistrza At–a. Król poznał jego prawdziwe imię w dniu jego odejścia do krainy przodków. Stało się to w dniu, kiedy Marr skończył dwadzieścia lat.
Królestwo, w którym się urodził Marr, leżało o przeszło miesiąc drogi konnej od innego wielkiego miasta, zwanego Or. Mimo że w wielu sprawach czasy te wydawały się barbarzyńskie, to jednak ci ludzie mieli więcej cech ludzkich, niż na to wyglądało. Matka, chociaż była królową, chciała cieszyć się macierzyństwem. Dla niej i jej syna nastał wspaniały czas. Mały Marr chroniony matczynymi skrzydłami nie zdawał sobie sprawy, co go otacza. Lubił wszystko, co małe. Dzieci, psy, koty, motyle oraz kwiaty. Można by powiedzieć, że był romantyczny. Z inwencji królowej zasadzono ogród, tuż przy zamku. Nawodniono go sztucznie, więc takiego miejsca pulsującego roślinnością nie można było znaleźć w całej okolicy. Spalona słońcem sawanna i pustynia. Oto co otaczało ich w koło.
Matka patrzyła na niego i odpowiadała, gdy pytał. Marr godzinami lubił obserwować motyle i pszczoły, kiedy piły nektar z kwiatów. Im coś delikatniejsze i wrażliwsze, tym bardziej przykuwało jego uwagę. Król na początku słuchał jej opowiadań o synu bez komentarzy. Lata mijały, rówieśnicy chwytali za patyki. Walczyli, szarpali się, a Marr wciąż zafascynowany był drobnymi kwiatami i co się w nich działo.
Uznane było w tych czasach, że kiedy chłopiec kończył siedem lat, odstawiano go od matki i „wchodził” w interesy męża. Jednym z tych zajęć stanowiła walka. Król otoczony wieloma uzdolnionymi we władaniu bronią oddał syna w najlepsze ręce. Mistrz At–a miał długą, sięgającą prawie do pasa siwą brodę, równie długie, siwe włosy. Delikatną jak na męża posturę. Poruszał się lekko, tanecznie prawie. Mały Marr określał, że mistrz porusza się jak… motyl. Z tyłu mistrz At–a przypominał młodą dziewczynę. Mistrz był stary. Nie mówił nikomu, ile ma lat. Ojciec króla, a dziadek Marra opowiadał królowi, że kiedy on był młody, mistrz był już stary. Krążyła legenda, że At–a jest nieśmiertelny. Mijało się to jednak częściowo z prawdą.
At–a uosabiał skromność, więc stronił od porównywania swoich umiejętności z umiejętnościami innych. Już pierwszy powód wystarczał. Był najlepszy. I to nie w dalekiej odległości od królestwa, ale w ogóle. To znaczy na całej planecie. Raz tylko, jeszcze zanim Marr pojawił się na Ziemi, miało miejsce pewne zdarzenie.
Z racji statusu, zamek odwiedzali inni królowie lub tylko nieco mniej ważniejsi goście. Władza jako taka jeszcze nie istniała. Królami nazywano tych, którym udało się kontrolować miasto. A tych, jako takich, miano dopiero kilkanaście, a i nie we wszystkich dało się utrzymać ład. Pewnego dnia odwiedził króla znakomity gość. Sam o sobie miał opinię świetnego szermierza. Przy tym nie lubił rozlewu krwi. Inaczej pewnie nie gościłby u króla, a już na pewno At–a nie zgodziłby się z nim zmierzyć. Rozmawiali o walce.
– Walczyłem z wieloma, choć nie lubię zabijać, ale nie spotkałem równego. Wiem, że jestem najlepszy.
Gość miał jedną wadę, nie grzeszył skromnością. Król tylko się uśmiechnął.
– O, widzę, że wątpisz w moje słowa, królu. Masz nijako kogoś, kto mogłaby mi się równać?
Popatrzył na siedzących przy stole.
– Ten, może?
Dostrzegł bowiem potężnego wzrostem, brodatego rudzielca. Rudzi stanowili rzadkość.
– Nie, ten jest moim kowalem, zna się na walce, ale nie jest najlepszy.
Tak się złożyło, że gość, też miał rude włosy.
– To co, nie chcesz, bym się zmierzył z twoim najlepszym? Sam widzisz, że nie mówię tego w złej woli.
Mówił, jakby chciał się usprawiedliwić. Król, prawdę mówiąc nie chciał wołać mistrza. I zdziwił się, kiedy usłyszał głos At–a.
– Zmierzę się z tobą.
Gość spojrzał na śmiałka.
– Och, nie ty. Szanuję twoją siwą brodę.
Szanowano w tych czasach siwe włosy, a jeśli ktoś je miał, znaczyło, że jest mądry lub bardzo dobry w walce, skoro tak długo żyję. Jednak mistrz namawiał. W końcu gość się zgodził. Kiedy jednak zobaczył całą posturę mistrza, poczuł się obrażony.
– Masz staruszku siłę unieść miecz, bo o ciężkim toporze nawet nie wspomnę.
At–a puścił obrazę mimo uszu.
– Ciężko mi by było nie zrobić ci nim krzywdy, a tego bym nie chciał – powiedział jeszcze gość.
– Wybieram ciężki topór, abyś nie myślał, że żartuję – rzekł At–a.
Koło ognia stał wielki bal drzewa. Sam mistrz prosił, aby go przyniesiono kilka dni przedtem. Król zgodził się, choć sam nie wiedział, do czego mistrz potrzebuje ten wielki pień, o średnicy prawie dwóch yardów.
Przyniesiono dwa ogromne topory.
– Jesteś gościem, proszę – rzekł miło At–a.
– Co mianowicie mam zrobić?
– To jest twój przeciwnik – mistrz pokazał pień – rzuć i traf.
– Trochę daleko – zmieszał się rudy.
– Wspomniałeś coś o sile – rzekł uprzejmie mistrz.
Olbrzym chwycił topór i rzucił z wielkim okrzykiem. Topór poleciał z głośnym świstem i wbił się o yard przed pniem.
– Mówiłem, że za daleko – burknął pod nosem.
Rudy nie miał zbyt szczęśliwej miny.
– Na pewno byś go wystraszył, a to już coś. Nazywa się to działaniem psychologicznym.
Mistrz używał czasem słów, które nawet po wytłumaczeniu co oznaczają, pozostawały nadal niezrozumiałe. Rudy nie próbował pytać, co znaczy słowo „psychologiczne”.
– Teraz ty staruszku, dorzuć chociaż troszkę – rzekł ucieszony olbrzym, bo sądził, że stary teraz całkiem polegnie.
Czasami ludzie są śmieszni. Nie pomyślał, że At–a nie wybierałby broni na swoje ośmieszenie. Mistrz chwycił topór, jakby chodziło o nóż. Bez wielkiego wysiłku rzucił. Bez przesady, niektórym się zdawało, że topór przyspieszył, gdy leciał. Co było notabene, prawdą. Z ogromną szybkością przeleciał przez salę i uderzył w pień. Wszedł w wielki kawał drzewa, jak nóż w masło i rozłupał go na dwie części. Zamczysko zatrzęsło się w posadach, a dwie części bala poleciały z wielkim hałasem na boki…
Szmer przeszedł po sali. Gość patrzył z niedowierzaniem.
– To jakieś czary – bąknął pod nosem.
Powinien w tym momencie się zatrzymać, lecz tego nie zrobił. Cóż, niektórzy potrzebują twardszej lekcji, aby się czegoś nauczyć.
– Mieliśmy walczyć, a nie rzucać – rzekł rudy gość, odzyskawszy nieco animuszu.
Mistrz wiedział, że ten siłacz potrzebuje być inaczej przekonany.
– Dobrze przyjacielu, wybierz ulubioną broń, a ja wybiorę swoją.
– No nareszcie mówisz jak mąż – powiedział rudy.– Poruszasz się jak tancerka i masz taką posturę, ciekawe co za broń wybierzesz?
Sam wziął ciężki miecz.
– A tak w ogóle, czym się zajmujesz?
Król chciał przerwać, bo nawet on sądził, że to brzmi jak obelga, ale At–a spojrzał na króla i uspokoił go wzrokiem. Rudy faktycznie przesadził. Zapomniał szybko, o tym, co się stało przed chwilą. Król, jak i wszyscy domownicy, sądził, że mistrz powie mu, że uczy sztuki walki. Jednak wszyscy się zdziwili, kiedy usłyszeli odpowiedź starca.
– Sprzątam. Jestem nadwornym sprzątaczem, więc oczywiście wybieram miotłę.
Ty chyba kpisz sobie – rzekł rudy.
– A ty nie robiłeś tego przed chwilą? Bądź szczery ze sobą.
Rudy chyba się przyznał przed samym sobą, że słowa smukłego brzmią prawdziwe, bo nic się nie odezwał.
– Postaram się nie zranić cię, chociaż ten miecz jest ciężki. Mam nadzieję, że zdążysz odskoczyć. Mimo siwizny ruszasz się żwawo. Ile lat masz lat staruszku?
– Dużo – rzekł spokojnie mistrz – i większość życia oczyszczałem, co zostało nabrudzone.
Tym razem At–a powiedział całkowicie prawdę.
– A co do uskakiwania, właśnie mam zamiar to robić.
Zaczęli walczyć. Jeśli to można było nazwać walką. Rudy natarł od razu. Nie był złym człowiekiem, tylko trochę zadufanym w sobie. Istotnie, walczył dobrze i pokonał do tego czasu każdego. W prawdziwej walce zabijał, jeżeli musiał albo przypadkiem. Nie dobijał rannych, co często czynili inni. W podobnych pojedynkach, jak ten, powalał przeciwników, walczono bowiem drewnianymi mieczami. Jeśli używano prawdziwych, to pojedynek trwał do pierwszej rany. Mistrz zobaczył, że gość skupia się na miotle więcej niż na nim, co go ucieszyło w duchu. Oczywiście mimo starań rudego, nie udało mu się wytrącić miotły. Zmienił taktykę. Teraz próbował go zranić, ale z podobnym rezultatem. At–a uskakiwał, robił uniki, a w końcu zaczął sprawiać lanie rudemu. Ten, w końcu stracił pierwotny cel i po prostu chciał trafić mistrza, gdziekolwiek. Oczywiście bez rezultatu. Co gorsza, At–a zbliżał się do niego coraz bardziej. Wymagało to wielkiej odwagi, bo trafienie takim mieczem miałoby tragiczne skutki. Dla At–a to, że rudy walczył ciężkim mieczem, miało pozytywny aspekt. Ograniczało możliwość ataku, kiedy mistrz znalazł się blisko. Rudy walczył i widział, że nic nie wskóra. Nie mógł ani trafić, ani wytrącić szczotki. At–a zaczął go tłuc trzonkiem, to włosem. Okładał olbrzyma po pośladkach, rękach i twarzy. Widzowie mieli dużo uciechy. W końcu wytracił mu miecz, przewrócił go i przygwoździł mu szyję, trzonkiem.
– Masz dość przyjacielu? – zapytał bez złości.
– Nie walczyłeś honorowo – odrzekł rudy, wyraźnie niezadowolony.
Ponieważ zabrzmiało to znowu obraźliwie, król chciał zareagować. I tym razem, mistrz uspokoił go gestem dłoni.
– Dobrze więc – rzekł poważniej mistrz. – Dwa proste miecze – krzyknął.
Przyniesiono je. Rudy czuł, że nie ma szans, ale podjął walkę. Jeżeli można nazwać walką, co stało się za chwilę. Rudy zaatakował pierwszy. At–a zrobił unik. W pierwszym uderzeniu wytrącił mu miecz. Nie kończąc drogi miecza, zrobił taneczny piruet na jednej nodze i przeciął szelki spodni olbrzyma. Spodnie nie miały wyboru i rudy został obnażony. Dobrze, że jego koszula zakryła owłosiony tyłek i bardziej intymną część z przodu ciała. Rudy zaplątał się we własne spodnie i upadł. Koniec miecza At–a znalazł się na jego szyi. W pierwszej chwili gość wystraszył się, bo przecież obraził mistrza, a ten mógł go ukarać. Jednak zobaczył w jego twarzy uśmiech i to nie szyderczy czy kpiący, ale szczery.
– Szło ci nieźle, doceniam twoją wolę walki. Czasami lepiej się wycofać niż walczyć dalej.
– Straciłem tu honor – rzekł smutno rudy.
At–a szybko nakrył go swoim płaszczem. Zwykłym, z konopi.
– Nie straciłeś honoru, straciłeś jedynie szelki. Zyskałeś płaszcz, więc w rezultacie wygrałeś. Chyba że uważasz, że szelki są lepsze od płaszcza. Płaszcz jest twój, zatrzymaj to jako prezent.
Wrócił na miejsce.
Ludzie zaczęli bić brawo. Król podszedł do gościa, podał mu rękę i pomógł wstać.
Rudy załamany, okryty płaszczem, wrócił do stołu z królem. Siedział przez chwilę w milczeniu, po czym wstał i rzekł głośno.
– Słuchajcie wszyscy. Byłem pewny siebie i dostałem za swoje. Będę mówił wszystkim i wszędzie, by nikt nie próbował was napadać. Skoro sprzątacz potrafił pokonać mnie miotłą i tak dobrze walczy mieczem, co dopiero wasz mistrz miecza potrafi zdziałać. Dziękuję za poczęstunek i lekcję. A ty, tu zwrócił się do starca, przyjmij moje przeprosiny za niektóre słowa.
Mistrz wstał i rzekł.
Jest sztuką umieć przegrać, przeprosić jest trudniejszą. Przeprosiny przyjmuję, a jeśli zechcesz, mogę cię uczyć.
Rudy nie przyjął oferty. Zanim opuścił zamek, raz jeszcze rozmawiał z mistrzem prywatnie.
– Mam jedno pytanie, ponieważ nie daję mi to spokoju – zaczął olbrzym. – Jak to możliwe, że rzuciłeś tak łatwo tym ciężkim toporem?
– Dwie rzeczy – odrzekł At–a. Antygrawitacja i energia wewnętrzna.
Rudy podrapał się po głowie.
– Ach tak. Myślałem od razu, że to czary.
Odszedł. Próbował zapamiętać szczególnie pierwsze słowo. Jednak szybko zapomniał. Wyjechał następnego dnia. Rozgłaszał jednak, co obiecał, a to sprawiło, że wrogowie unikali walki z królem.
*
Marr skończył wyznaczony wiek. Jego ojciec był trochę zaniepokojony po rozmowie z żoną.
– Z tego, co mówisz, Marr lubi kwiaty i motyle, małe antylopy i tygrysy. Czy zachowuje się czasem jak dziewczynka?
– Och nie, jest po prostu bardzo delikatny.
Rodzice Marr byli dobrymi i mądrymi ludźmi.
– Myślisz mężu, że czas go oddać, by uczył się sztuki walki u mistrza?
– Spróbujmy. Oddajmy go do At–a na próbę i zobaczymy, co on powie. To mądry i dobry człowiek, wiesz to tak samo dobrze, jak ja.
I tak mały Marr spod skrzydeł matki trafił do mistrza.
Było to zaraz po czasie kiedy słońce wspięło się na najwyższe miejsce nieba i zaczęło wędrówkę w dół. Matka trzymała Marr za rękę. Wytłumaczyła mu poprzednio, po co idą do mistrza.
– Chcesz, bym została z tobą, lordzie Marr?
– Czemu nazywasz mnie lordem Marr?
– Tak jest przyjęte, że syn króla staje się lordem, kiedy skończy siedem lat.
– Aha, rozumiem matko.
Matka skłoniła głowę i rzekła.
– Widzę, że rozumiesz dobrze, mój panie (zbieżność słów: w niektórych językach lord, znaczy pan)
– Może jest takie prawo. Jestem twoim synem i możesz mówić lord, ale nie nazywaj mnie panem, mów, synu, w tym miejscu.
Zdziwiła się bardzo, bo nie spodziewała się tak poważnej odpowiedzi.
Raz, dużo później, nazwała go panem, ale znowu powiedział jej to samo i już nigdy nie nazwała go panem, a jej serce napełniła radość.
Teraz weszli do mistrza. Ten siedział tyłem i coś malował na płótnie.
– Witaj mistrzu At–a – rzekła królowa. – Przyprowadziłam mego syna, byś go uczył, jeśli zechcesz.
At–a odwrócił głowę.
– Witajcie! Będę go uczył, jeśli on zechce.
Siedział w ciepłym kożuchu przy ogniu, mimo że panowała najcieplejsza pora roku i dnia.
– Czemu siedzisz w kożuchu? Czy jest ci zimno? – zapytał Marr.
– Och, nie. Jest mi gorąco. Pokonuję moje słabości, przeciwnościami.
– Może lepiej jest się z nimi zaprzyjaźnić niż je pokonywać. Matko, zostań, jeśli chcesz.
Ona usiadła w końcu sali. Marr podszedł do At–a. Mistrz malował motyla na płótnie.
– Lubisz motyle? – zapytał chłopiec.
– Tak, bardzo. Lubię wszystko, co żyję.
– To tak jak i ja – odrzekł Marr.
– Chciałbym by mój motyl na płótnie, najbardziej przypominał żywego.
– To ci się nie uda – rzekł spokojnie, siedmiolatek.
– Czemu tak mówisz?
– Prawdziwy lata i pije nektar.
– Masz rację. Czy chcesz, bym uczył cię drogi miecza?
– Czemu miałbym chcieć tego?
– Dobre pytanie. Widzisz, motyle są mądre. Latają, piją nektar, przez to dają życie innym kwiatom. Może nie dają, ale pomagają je rozsiewać. Pszczoły robią to również. Pszczoły produkują przy tym miód, przez to są doskonalsze od motyli.
– Czy wiesz, że po akcie zapłodnienia pszczoły nie wpuszczają samców do ula. Mówię o tych, które nie zdołały zapłodnić królowej, a te, którym się udało przedostać do środka, wyganiają z ula? Nie jestem pewny, czy są doskonalsze.
Mistrz długo i wnikliwie popatrzył na Marra. Pomyślał, że ten mały chłopiec ma wielką mądrość. Użył także słów, które tylko on, At–a, używał.
– Ale, nie odpowiedziałem ci na pytanie, Marr. Widzisz, niektórzy ludzie, może większość, nie jest tak mądra, jak motyle. Są tacy, którzy chcą, żeby motyle żyły. To tacy jak ty i ja. Jednak większość chce je zabijać. Motyle nie znają drogi miecza. Dlatego niektórzy ludzie, jak ja i ty powinni znać drogę miecza, by je bronić. Twoje imię jest Marr, to znaczy obrońca.
– Niektórzy ludzie, którzy chcą je zabić, też uczą się drogi miecza – rzekł Marr.
Mistrz znowu popatrzył na niego wnikliwie.
– Dlatego by je bronić, musimy znać drogę miecza lepiej od nich – odrzekł mistrz.
Tym razem Marr popatrzył na mistrza inaczej.
– Dobrze, chcę, byś mnie uczył.
Mistrz zajął się malowaniem.
– Sześć dni, a siódmego będę z nimi rozmawiał – dodał chłopiec.
– O czym? – zapytał zdziwiony mistrz.
– Czy chcą, bym je bronił.
*
Tego wieczoru mistrz udał się do króla.
– Chcę porozmawiać z tobą, królu o twoim synu.
– Och, czy nie nadaje się jeszcze? Rozmawiałem z królową i postanowiliśmy polegać na twojej opinii.
Mistrz, zamiast odpowiedzieć na pytanie, powiedział.
– Jestem na tej ziemi długo. Nie powiem ci jak długo, bo byś nie uwierzył. Zostałem pozostawiony tu, by czekać na chłopca. To miał być mój ostatni uczeń. Potem moja misja ma być skończona.
Popatrzył długo na króla.
– To ten chłopiec – odrzekł powoli.– Będę go uczył drogi miecza, a on stanie się najlepszym. Stanie się lepszy ode mnie i odejdzie w świat, kiedy skończy dwadzieścia lat. Zanim odejdzie, dam mu ten, specjalny miecz. Ten miecz czeka na niego dłużej niż ja – dodał.
Król ważył słowa, bo jego dusza została lekko poruszona.
– Powiedziałeś, że odejdzie. Dlaczego?
– Są dwa identyczne miecze na Ziemi – ciągnął mistrz. – Jeden jest tu, drugi przeszło miesiąc drogi konno na wschód. Oba miecze muszą być razem, by ten świat mógł długo istnieć.
– Kto ma drugi miecz? – Drugi miecz jest w rodzinie, której korzenie pochodzą z miejsca, z którego ja pochodzę. Teraz jest on w dłoniach kobiety, ale to nie jej miecz. To miecz jej córki.
– Czy córka będzie dorównywać Marr w drodze miecza?
– Będzie mu nieco ustępować, ale i ona będzie walczyć lepiej niż ja.
– Jak to możliwe?
– To zasługa miecza, bez niego oboje byliby mi równi.
– Czy Marr będzie z nią?
– Tak, ta dziewczyna jest jego żoną.
– Chciałeś powiedzieć, będzie – poprawił go król.
– Powiedziałem poprawnie, ona jest dłużej tu, niż ja.
Król zaśmiał się.
– To znaczy, że ma dłuższe siwe włosy, niż twoje.
– Nie. Jej włosy są jak len albo jak twoja koron. Jest najpiękniejszą kobietą na Ziemi. Nigdy nie było piękniejszej i nigdy nie będziecie w przyszłości. Mimo że ma teraz jedenaście lat, już jest najpiękniejsza na Ziemi.
Ani król, ani mistrz nie zobaczyli pewnej przeciwności w tym, co powiedział At–a. Bo jak mogła mieć jedenaście lat i być dłużej niż on?
– Musicie przygotować go na to spotkanie.
– Co masz na myśli?
– On, twój syn, będzie trochę dziwny w stosunku do kobiet. Zrób, co uważasz za słuszne, aby temu zaradzić. Rozważ to z królową.
Więcej o tym tego dnia nie rozmawiali.
Czy mistrz wiedział wszystko? Powiedział tak, bo to najlepiej pasowało. Widział poprzednio w wizji, że Marr jest wstydliwy i nieco dziwny w stosunku do kobiet. Czy król i królowa postąpili niewłaściwie? Nie, to był ich syn. Kochali go, ufali mistrzowi i chcieli jak najlepiej.
Marr zaczął naukę.
Mówią, że nie ma złych uczniów, tylko źli nauczyciele. A co się dzieje, jeśli jest dobry uczeń i najlepszy mistrz? Powstaje super mistrz. Marr robił postępy. Tak jak sam chciał, uczył się sześć dni, a siódmego spędzał czas z motylami i przyrodą.
Mijał czas. Marr uczył się już pięć lat. Rósł harmonijnie, rozwijał się. Król i królowa już dawno postanowili coś w sprawie, o której wspomniał mistrz. Ponieważ zauważyli, że Marr z dziecka staje się mężem, uznali, że to właściwy czas, by rozpocząć to, co postanowili. Kiedy Marr skończył dwanaście lat, przedstawili mu wybraną dziewczynkę. Uznali, że dziewczyna w jego wieku będzie najbardziej odpowiednia. Sądzili, że młodsza nie spełni misji, a starsza może przedobrzyć. Rozmawiali długo z dziewczynką. Ta czerwieniła się, to znowu śmiała. Rodzice Marra, naprawdę chcieli jak najlepiej. Nie wiedzieli, że dzięki tym zabiegom to, o czym mistrz mówił, właśnie się spełni. Marr zajmował się nauką i cały dzień spędzał z mistrzem. Już po paru latach nikt nie znał Marra tak dobrze, jak on. Stali się przyjaciółmi. Marr, mimo to, pozostawał zamknięty. Siódmy dzień spędzał ze swoją przyjaciółką. Dziewczynkę, dla lorda Marr wybierano wnikliwie i nie popełniono pomyłki. Dziewczynka miała prawie dwanaście lat. Miała ładne, ciemnobrązowe, wpadające w kolor miedzi włosy. Oczy miała także brązowe, przyjmujące czasem, stalowy kolor. Ciało miała jak typowa dziewczynka w jej wieku. Smukła, o nogach trochę za długich w stosunku do reszty ciała, wąskich biodrach, udach i rękach. Wybrano bystrą, grzeczną dziewczynkę. Sprawdzono wszystko, okazała się bez skazy, zarówno w ciele, jak i w duchu. W końcu miała spędzać czas z synem króla. Dziewczynka wiedziała, że nie zostanie jego żoną, to rozumiała. Miała ZROBIĆ, CO JEJ SIĘ WYDA NAJLEPSZE, by Marr miał odpowiednie nastawienie do kobiet w przyszłości. Gdyby coś było BARDZO NIE TAK, miała zawiadomić króla lub królową.
Marr ćwiczył z mistrzem, a siódmy dzień spędzał z wybraną dziewczynką. Oboje mieli ze sobą dobry czas. Poza królem, matką i mistrzem At–a tylko ona miała przywilej nazywać go po imieniu. Nie musiała tytułować go lordem. Dzięki temu zaraz po królu, królowej i mistrzu At–a, miała największe przywileje w mieście–państwie.
Ten siódmy dzień zaczął się jak każdy. Przyroda rozkwitała i na tym, nieco ubogim miejscu. W miejscu, gdzie dorastał Marr, nie padał śnieg. Pora zimowa objawiała się często deszczem. Dlatego pomyślano i o tym. Dzieci miały swoje prywatne miejsce na czas, gdyby pogoda miała być nieodpowiednia do zabawy na zewnątrz. Co za zbieg okoliczności! Śliczna przyjaciółka Marr miała na imię Sa–Ra co w ich języku znaczyło księżyc i słońce. Dzieci polubiły się i to bardzo.
Sa–Ra wiedziała, że nie będzie jego żoną w przyszłości, ale jej serce nie rozumiało prawa. Sa–Ra już po kilku tygodniach, zakochała się w Marr. Czystą, młodzieńczą miłością. Czekała na ten siódmy dzień, jak teraz niektórzy czekają na niedziele. Oczywiście w tym czasie nie było czegoś takiego jak kościół, czy dzień wolny od pracy. Tak więc Sa–Ra i Marr biegali, bawili się, obserwowali zwierzęta. Ten dzień spędzali w zamkowym ogrodzie. Oczywiście, czasem wychodzili poza teren zamku. Jechali wówczas na koniach czy wielbłądach dalej, mając ochronę z dala. Na terenie zamku nie byli niczym skrępowani. Nagle zaczęło padać. Nawet pustynia potrzebuje wody. Deszcz zaczął padać, jak by ktoś lał wodę wielkimi czerpakami z nieba. Ich dom znajdował się niedaleko. Mimo to byli całkowicie przemoczeni, kiedy tam dotarli. Wpadli do domu ze śmiechem.
– Jestem zupełnie mokra.
– Zaraz rozpalę ogień, to się wysuszymy.
– Trochę mi zimno.
– Cierpliwości, zaraz się osuszymy.
Ogień zaczął żywo tańczyć w kominku.
– A tobie nie zimno? – zapytała Sa–Ra.
– Mistrz At –a mówi, że trzeba pokonywać sprzeczności, przeciwnościami — odrzekł chłopiec.
– Ja właśnie pokonałam jedną.
Marr cały czas zajęty przy kominku dmuchał, by ogień ten lepiej się palił i nawet się nie odwracał.
– Wiesz, co mu powiedziałem, kiedy to mówił? – ciągnął Marr, wciąż zajęty ogniem.
– Nie – rzekła Sa–Ra.
– Powiedziałem, że lepiej się z przeciwnościami zaprzyjaźnić.
– I ja tak myślę – powiedziała Sa–Ra.
Czuł, że stoi tuż za jego plecami.
Odwrócił się i… zamarł. Sa–Ra stała za nim… zupełnie naga.
Wstał i nie wiadomo czy z wrażenia, czy z powodu, że dmuchał w ogień, zachwiał się. Zakręciło mu się w głowie, a nogi stały się jak z waty. Stracił zmysł równowagi, mimo że ten odruch już ćwiczył z At–a. W rezultacie Sa–Ra chwyciła go, żeby nie upadł.
– Sa–Ra, co ty… – powiedział cicho.
– Zimno mi, chciałam… byś mnie zobaczył, dobrze mi z tobą.
Marr cofnął się, ale z tyłu miał ogień. Odsunął się, obszedł dziewczynkę, ale było jeszcze gorzej. Teraz widział całe jej ciało. Z tyłu za nią był teraz kominek. Marr stał jak zamurowany. Zaniemówił z wrażenia i zaskoczenia.
– Pocałuj mnie – szepnęła nastolatka.– Ja robię to dla ciebie. To ma ci pomóc.
Ponieważ Marr nic nie mówił, bo nie mógł wydobyć głosu z wrażenia, podeszła tak blisko, że jej usta znalazły się bliziutko, czuł jej oddech. Nie wiedział, czy to ona, czy on. Zachwiał się. Poczuł wilgoć jej ust. To było straszne, a może wspaniałe… Następne co pamiętał, to deszcz, ulewny deszcz. Stał i trząsł się z zimna, a może z czegoś innego…
Przyjaciółka chłopca skuliła się jak niemowlę w łonie matki. Położyła się tuż przy ogniu, który tulił ją swoim ciepłem i obejmował jak niemy kochanek. Płakała. Marr nic o tym nie wiedział. Był daleko, stał w deszczu.
Czy on płakał? Miał mokre policzki, Nie to deszcz, tylko deszcz. Tak, on płakał, ale jego łzy nikły w strugach deszczu.
Nie wiadomo jak długo dziewczynka leżała przy ogniu. Wstała.
– Gdzie Marr? – szepnęła do siebie.
– O Słońce, o Ziemio co ja zrobiłam, chciałam… dobrze, lubię go, nawet więcej.
Ubrała się szybko w ciągle mokre ubranie, przecież nie myślała WTEDY, by je suszyć.
– Och Słońce, co będzie? – szepnęła jeszcze.
Pobiegła tak szybko, jak mogła do rodziców Marr. Król i królowa siedzieli w sali. Grupa grajków grała pieśń. Sa–Ra wpadła jak bomba do sali.
– Źle, bardzo źle – wyszeptała tylko.
– Gdzie Marr? – zapytał król.
– Nie wiem.
Najpierw pobiegli do mistrza, potem wszyscy szukali Marra, lecz nigdzie go nie było.
– Co się stało? – zapytał mistrz.
– Nie wiemy, gdzie jest Marr. Ostatnią rzeczą, jaką powiedziała dziewczynka, to, że nie wie, gdzie jest Marr, kiedy zapytaliśmy gdzie syn. Bawili się, potem spadł deszcz i uciekli do ich domku, a potem Marr zniknął.
– Posłuchajcie – rzekł mistrz. – Nikt nie zna Marra jak ja. Ostatnie pięć lat spędzałem z nim całe dnie. On już jest wielkim wojownikiem, na pewno się znajdzie.
Nagle stuknął się dłonią w czoło.
– Wiem, gdzie jest lord Marr. Konia! – krzyknął.
At–a jechał szybko, ale nie szaleńczo. Jego wyćwiczone zmysły nie zmyliły go. Deszcz ciągle padał, ale nie tak mocno, jak poprzednio. Marr stał na ugiętych nogach i wyglądał, jakby trzymał miecz, lecz nie miał nic w dłoniach. Stał w miejscu mocy. Razem wyszukali to miejsce. To było miejsce mocy Marra. Każdy wojownik ma swoje miejsce mocy, a właściwie dwa. Pierwsze nazywa się miejscem Życia, drugie miejscem Śmierci. Pierwsze, gdzie Ziemia ma najlepsze pole, które tonizuje i wzmacnia aurę, uzdrawia wojownika i go wzmacnia. Dobry wojownik potrafi transformować energię wszystkich miejsc mocy, jeśli potrzebuje więcej siły czy energii. Drugie miejsce jest miejscem szczególnym. Po pierwsze, tylko prawdziwy wojownik może to miejsce znaleźć. Jest to najgorsze miejsce, jakie może być dla niego. Jeżeli nie jest gotowy, może umrzeć i to nie tylko fizycznie. Inaczej mówiąc, jest to miejsce, gdzie jego dusza traci świadomość. Jest to jednak jedyne miejsce, gdzie może on osiągnąć absolutną moc. Jest jednak jeden warunek, trzeba tam walczyć z wrogiem. I to nie ze zwykłym wrogiem. Jest to wróg, który istnieje bardzo głęboko w podświadomości. Trzeba walczyć i… zwyciężyć inaczej, można umrzeć na wieki.
Marr stał mokry i nie wiedział, czy to deszcz, czy pot. Czy jest zimno, czy gorąco. Stał w ciemności, a w koło płonął wulkan, jednak ognista lawa nie dotykała go. Marr spadał i spadał. Nie wiedział, kim jest. Zobaczył małą, nagą dziewczynkę, dojrzałą, lecz nie w pełni. Jej włosy zarówno na głowie, jak i na łonie postrzegał jako jasne, to znowu jako ciemne. Jego usta dotykały jej ust. Ona miała raz błękitne oczy, to znowu ciemnobrązowe. Widział ją całą. Raz jak kobietę, raz dziewczynkę. Wszystko się mieszało.
Poczuł dłoń na głowie, usłyszał głos. Widział pokój, ogień w kominku. Dzień, noc, półmrok. Doszedł do świadomości.
Padał deszcz. At–a trzymał dłoń na głowie chłopca.
– Już dobrze, znalazłem cię.
Marr jeszcze słyszał słowa: Znalazłam cię” i nie był to głos mistrza.
Razem wracali na jednym koniu. Król i królowa stali na dworze. Straż trzymała pochodnie. Marr był spokojny.
– Co się stało? – zapytał ojciec.
– Nic – powiedział Marr – walczyłem z wrogiem.
Nagle zobaczył Sa–Ra i zaczął dygotać.
– To jest MÓJ wróg – wskazał na nią. – Zabierzcie ją z moich oczu.
Zabrali dziewczynkę, a ona nie powiedziała jednego słowa.
Marr cały tydzień ćwiczył z mistrzem. At–a nie naciskał chłopca, by wyjaśnić sprawę z małą Sa–Ra.
Czy to nie dziwne, że nikt się nie domyślił? Może. Kiedy pytali ją, ona milczała. Rozmawiała, mówiła. Milczała, tylko kiedy pytali ją, co się stało w domku, zaraz, kiedy wrócili zmoczeni deszczem. Została umieszczona w pokoju, w ich domku, do czasu, aż powie. W pewnym sensie można by to nazwać aresztem domowym. Sa–Ra została nazwana przez Marr, wrogiem. W miejscu, gdzie mieszkali, mieli prawo. Mówiło ono, że kto wskazany przez króla lub lorda jako wróg, nie wykażę swojej niewinności w ciągu siedmiu dni, podlega karze wygnania lub śmierci. Do tej pory Marr spał dobrze, ale od wydarzenia z Sa–Ra to się zmieniło. Co noc miał ten sam sen. Śnił o tym, że dziewczynka ma umrzeć. Śniła mu się mała dziewczynka. Dziewczynka we śnie miała raz blond włosy, innym razem, ciemnobrązowe. W połowie tygodnia At–a zapytał chłopca.
– Pokonałeś wroga, wtedy w deszczu?
– Nie – powiedział Marr.
– Musisz się mylić.
– Dlaczego?
– Byłeś w Miejscu Śmierci, wiem to na pewno i walczyłeś z WROGIEM. Jeśli byś przegrał – mistrz zawiesił głos.
– Tak, ja wiem – powiedział Marr – ja wówczas, umarłem.
Dopiero za osiem lat, wrócili do tej rozmowy.
Sprawa małej Sa–Ra stała się poważna. Do końca tygodnia musiała wykazać swoją niewinność. Termin minął. Ona miała prawo wybrać czy wybiera wygnanie, czy śmierć. Dostała dwie wstążki. Biała to wygnanie, czarna to śmierć. Sa–Ra wybrała czarną wstążkę i zrobiła to świadomie. Marr nie spał tej nocy wcale, dopiero nad samym ranem, zasnął. Nie był to jednak sen. Stał przed światłem. Nigdy nie widział takiego światła. Światło rzekło: Ty już umarłeś, teraz ona umrze, uratuj chociaż ją”.
Marr obudził się od razu. Wstał i bezzwłocznie udał się do ojca.
– Tak synu?
– Czy można uratować Sa–Ra?
– To zależy od ciebie, ty ją wskazałeś. Jeżeli nie będzie twoim wrogiem, można, ale musisz dać prawdę.
Marr zrozumiał dokładnie. Poszedł do mistrza. Mistrz At–a siedział zatopiony w medytacji. Marr czekał. Mistrz otworzył oczy.
– Daj mi miecz – prosił chłopiec.
– Jeszcze nie czas, Marr – powiedział At–a.
– Potrzebuję miecz, jeśli nie dasz mi go, dziewczynka umrze.
Mistrz odwrócił się i poszedł do drugiego pomieszczenia. Przyniósł miecz. Marr bez słowa wziął go i wyszedł. Udał się do ojca.
– Chcę widzieć Sa–Ra.
– Chcesz iść sam? – zapytał król.
– Tak. To ważna sprawa.
Król posłał z nim jednego ze strażników, aby ten otworzył drzwi. Marr bez słowa poszedł z nim do domku, w którym zamknięto Sa–Ra. Król popatrzył za odchodzącym synem. W głębi serca on i królowa domyślali się natury całego kłopotu, ale ponieważ ani Marr, ani Sa–Ra nie chcieli o tym rozmawiać, król nie mógł nic uczynić. Jakaś iskra w duchu szeptała mu, że Marr zrobi wszystko, by uratować dziewczynkę.
Strażnik otworzył drzwi i oddalił się, zostawiając lorda Marr, samego. On wszedł do środka i zamknął drzwi. Sa–Ra siedziała przy kominku. Kiedy go zobaczyła, popatrzyła na niego z miłością, ale po chwili jej twarz okrył smutek. Nie wystraszyła się wcale pięknego miecza, który chłopiec trzymał w dłoni.
– Nie pytaj o nic, Sa–Ra. To nie twoja wina, ty nie zrobiłaś nic złego, lecz przez to, co się stało, mój wróg się ujawnił. Jestem lordem i nie mogę odwrócić swojego słowa. Jeśli nic nie zrobię, ty umrzesz, ale ja nigdy na to nie pozwolę. Miałaś swoje prawo, żeby się obronić. Ja wiem, czemu tego nie uczyniłaś. Teraz jest za późno, jeślibyś nawet powiedziała królowi i matce prawdę, lecz możesz powiedzieć tylko do mnie.
– Jestem mała, ja nie chciałam tego – szepnęła.
– Chciałaś – rzekł Marr – ja czułem.
– Tak, to prawda, chciałam – powiedziała Sa–ra ze łzami w oczach. – Ja chciałam dobrze, ja…
– Nic nie mów, ja wiem. To nie ty, to ja. Ty nie zrobiłaś nic złego, ja wiem – rzekł jeszcze raz Marr.
Bardzo chciał ją przytulić, lecz nie mógł tego zrobić.
– Nie wiesz, kim jestem.
Dziewczynka nie zrozumiała, ale bała się o to zapytać. Marr patrzył na nią. Wcześniej czuł częściowo jej uczucie, teraz odczuł kompletnie.
– Nie mów nikomu tego, co teraz ci powiem, dobrze?
– Obiecuję – szepnęła dziewczynka.
Uklękła przed nim.
– Sa–Ra wstań. Nie mam czasu ci tego wszystkiego tłumaczyć. Chcę cię uratować, ale muszę dać prawdę. A mogę dać prawdę i tylko to zrobić, kiedy pokonam mojego wroga, a obawiam się, że nie zdołam, ale spróbuję.
– A co będzie, jeśli ci się nie uda, czy ja umrę?
– Nie obawiaj się, nie umrzesz. Umrze ktoś inny.
Ona się wystraszyła.
– A kto?
– Ja.
Ona zaczęła płakać.
– Posłuchaj Sa–Ra ja cię lubiłem i lubię. Pomożesz mi?
– Tak, co mam robić? Nie chcę, żebyś umarł. Boję się umrzeć, ale wolę umrzeć, niż gdybyś ty musiał.
Marr poczuł się wzruszony. I w swoim duchu dwunastoletniego chłopca i w swoim dorosłym ciele, lecz również jako ten, kim był naprawdę.
– Jak ci mówiłem wcześniej, nie wiesz, kim jestem. Nikt tego nie wie, tylko ja. Mam tylko jedno prawo, które MUSZĘ przestrzegać. Muszę być szczery, przed sobą. Przez przypadek odkryłaś mojego wroga, może i mistrz At–a zrobił to wcześniej, nieświadomie. Ja wiem jako ten, kim jestem, co chciałaś wtedy i to jest w porządku. Dlatego posłuchaj uważnie. Dotknę dwa razy twojego czoła. Po pierwszym razie nic nie będziesz pamiętać. O tym, dlaczego tu jesteś. Będziesz się czuć jak poprzednio, w dniu, kiedy to się stało. Wtedy spróbuję pokonać mojego wroga, jednak wiem, że nie uda mi się go pokonać. Jednak w prawdzie, już nie będziesz moim wrogiem. Będziesz żyć i będziesz szczęśliwa. Po tym wszystkim będę żyć czternaście tysięcy lat. Dwa tysiące lat będę spał, będę żył, a resztę czasu będę czekał poza czasem. Dopiero potem stoczę dwie podobne walki. Dopiero w drugiej wygram i będzie dobrze.
Dziewczynka była bystra, lecz mało z tego zrozumiała. Oczywiście nikt, nawet dorosły nie zrozumiałby więcej. Marr działał na jej psychikę, żeby się już nie bała. Inaczej nie mogłaby mu pomóc ani nie mogłaby podejmować właściwych decyzji. W tej właśnie chwili prawdziwy Marr zdecydował się stoczyć dwie przyszłe walki. Postanowił tak, aby ona żyła.
– Mówiłeś, że dotkniesz mnie dwa razy.
– Po drugim razie, nie będziesz nic pamiętać. Całej tej rozmowy ani niczego co się stało w ciągu ubiegłego tygodnia, ani tego, co się stanie za chwilę.
– Już się nie boję, mam jedno pytanie. Czy mogę je zadać?
– Wiem co to za pytanie, odpowiem ci przed drugim dotknięciem.
– Dobrze – rzekła.
Przez tę chwilę Marr zobaczył przyszłość i wiedział, kim jest i dlaczego nie musiał uczyć się dwanaście tysięcy lat. Zobaczył też kim jest naprawdę Senn. I zaczął zastanawiać się, dlaczego ona musiała. Trwało to jednak chwilkę, bo gdy dotknął jej czoła, stał się na powrót dwunastoletnim Marr, synem króla. Wiedział tylko w jakiś sposób, że po tym wszystkim, musi dotknąć jej czoło drugi raz…
W domku czas cofnął się o tydzień. Znowu mieli dzień, kiedy przybiegli zmoczeni do domku…
Marr rozpalał ogień w kominku. Miał mokre ubranie.
– Zimno mi, jestem mokra – powiedziała szatynka.
– Zaraz będzie ciepło i się wysuszymy. Mnie też jest zimno, ale ja walczę z przeciwnościami.
– Lepiej z nimi się zaprzyjaźnić – odpowiedziała.
– To samo powiedziałem mistrzowi At–a – odrzekł Marr.
Marr dmuchał w ogień, by się szybciej rozpalił.
– Już nie jest mi tak zimno – usłyszał jej głos, za swoimi plecami.
Wstał i się odwrócił. Nogi się pod nim ugięły. Sa–Ra nie miała nic na sobie.
– Oni mówili, że mam pomóc – rzekła dziewczynka.
Marr drżał ze strachu. Bał się i nie chciał patrzeć, ale widział jej szczupłe, lecz piękne ciało. Usta dziewczynki znalazły się tuż przed jego.
– Pocałuj mnie – szepnęła.
On zachwiał się i zetknął z nią usta.
– Pocałuj moje usta jeszcze raz – szepnęła.– Słyszałam, jak mama mówiła do taty, że to miłe.
Marr drżał. Po chwili stał się niejako, obserwatorem. Nie robił nic dla siebie, raczej zezwalał, by Sa–Ra mogła zrobić coś dla siebie. Oderwał usta od jej warg. Przeszła mu myśl, że chyba zwyciężył, lecz wówczas inny widok, prawie pozbawił go przytomności. Zobaczył w wizji Marka klęczącego przed nagą Julią w hotelowym pokoju w Queensland. Mark był nim, tylko miał krótkie włosy i dorosłą postać. Marr uświadomił sobie na ułamek chwili, że jest nim. Uświadomił sobie również, że Julia jest jego córką. W wizji odczuwał wszystko jednocześnie jako dorosły Mark i dwunastoletni Marr.
– To było miłe – wyznała.
Jednak w tej chwili on widział i usłyszał Julię. Wizja znikła. Jego ubranie było suche. Byli razem z Sa–Ra w pokoju, w którym była zamknięta. Miał prawie pewność, że to wszystko było wizją. Otworzył oczy. Dziewczynka stała nago. Nie mógł patrzeć. Jego ciało sparaliżował strach.
– Ubierz się, proszę – szepnął tylko.
Czekał z zamkniętymi oczami.
– Kiedy się ubierzesz, to powiedz – powiedział cicho…
Pozostała mu nadzieja, że ostatnia część wizji była przewidzeniem. Niestety i to rozwiała jego przyjaciółka.
– Dobrze, że się już nie gniewasz – rzekła.– Powiedziałam ci, że to było bardzo miłe, a ty wówczas powiedziałeś. ,,Nie mów tak Julio”. Już się ubrałam. Nie rozumiem, dlaczego nie chciałeś na mnie patrzeć, przecież nie jestem brzydka.
– Wiem, że nie rozumiesz. Ja chciałem, tylko nie mogłem.
– Och, nie rozumiem. Kto to jest Julia? Czy to ma być twoja żona za parę lat?
– Dobrze by było – rzekł. – To moja córka, za czternaście tysięcy lat.
– Nie rozumiem. Jak możesz wiedzieć, co będzie za czternaście tysięcy lat? Ludzie żyją sto lat. Powiedziałeś, że to będzie twoja córka, w takim razie kim…
Nie dał jej dokończyć. Dotknął drugi raz jej czoła. Nawet się nie zdziwiła.
– Nie wiem, co się stało, ale czuję się dobrze. Będziemy spędzać razem następny siódmy dzień? – zapytała Sa– Ra już bardzo spokojna i jak zawsze szczęśliwa, kiedy znajdował się blisko niej.
– Tak, ten i jeszcze kilkanaście następnych, ale nigdy pod żadnym pozorem nie mogę zobaczyć cię bez ubrania.
– Dobrze, że mi to powiedziałeś, bo chciałam, byś zobaczył moje ciało. Nie wiedziałam, jak to zrobić. Trochę się wstydziłam, ale sądziłam, że kiedy to zrobię, to ci pomoże. Król i królowa mówili mi, że dobrze by było, byś zobaczył, jak wyglądam bez niczego, to w przyszłości nie będziesz się bał widoku kobiecego ciała.
– Zdaje się, że jest na odwrót – powiedział cicho Marr, a dziewczynka tego nie usłyszała.
– Król i królowa powiedzieli, że mogę to zrobić, jeśli chcę. Wiem, że nie będę twoją żoną. Kiedy zaczęliśmy się bawić, ja cię polubiłam a później…
Sa–Ra zaniemówiła w pół zdania.
– Powiedz mi, ja czułem i wiem, dlaczego nie chciałaś się bronić. Chcę to usłyszeć jednak z twoich ust.
– Marr, ja kocham cię – szepnęła.
Marr popatrzył na nią chwilę, a Sa–Ra poczuła ogromną rozkosz… I w tej chwili postanowiła coś.
Marr otworzył drzwi. Wziął duży wdech, a potem dmuchnął na zewnątrz.
– To na zbiorową amnezję, żeby nikt nie pamiętał tego tygodnia – rzekł szeptem. – Och, abym mógł tak ze sobą – szepnął do siebie.
Drugi raz dotknął palcem czoła przyjaciółki. Nawet nie wiedział, że dotknął ją trzeci raz. Dotknął ją i zapomniał wszystko. Niestety pamiętała to wszystko jego podświadomość.
Potem wszystko wróciło do normy. Bawili się razem jeszcze wiele razy w siódmy dzień. Oczywiście ona cały czas bardzo go kochała. Marr zwracał baczną uwagę na niebo, tak na wszelki wypadek. Czy nie zanosi się na deszcz. Nie wiedział, dlaczego to czyni. Sa–Ra zrobiła postanowienie w swoim sercu. Nie wiedziała, że postanowienie to powzięła w chwilę potem, kiedy wyznała mu miłość. Pokochała go i wiedziała, że nie pokocha już nikogo innego w tym życiu, lecz pozostała z tym bardzo szczęśliwa.
*
Dwa tygodnie potem, mistrz zagadnął.
– Pokonałeś wroga?
– Nie wiem, o czym mówisz, mistrzu.
– Wygląda na to, że tylko ja pamiętam – rzekł do siebie mistrz. – Niech tak zostanie.
Minęło osiem lat, Marr otrzymał miecz i zakończył naukę. Wiedział też o jednym.
Sa–Ra kochała go nadal. Kiedy jej rodzice chcieli ją wydać za mąż, orzekła, że nie wyjdzie za nikogo. Marr ukończył dwadzieścia lat. Pewnego dnia mistrz przekazał mu coś ważnego.
– Spiesz się mój synu. Widziałem coś w wizji. Jedź w kierunku Or, nie zatrzymuj się po drodze, napotkasz uzbrojoną grupę. Jedź za nimi. Miecz ci wskaże prawdę i drogę.
Uścisnął go mocno i ucałował jak syna. Marr pożegnał się z ojcem i matką.
Matka płakała, ojciec miał łzy w oczach.
– Zobaczymy cię jeszcze synu? – zapytała matka.
– Nie wiem, ale jeśli, to z żoną – odparł Marr.
Nawet nie wiedział, czemu to powiedział, bo postanowił stronić przed kobietami.
Tego samego dnia, zaraz po wyjeździe Marr, mistrz udał się do króla.
Król siedział trochę smutny, a jego żona wycierała ukradkiem łzy.
– Nie troskaj się królu – zaczął. – Będziesz władał długo w zdrowiu i pokoju. Teraz mogę spokojnie odejść do moich przodków. Moje imię jest Atlanta, bo pochodzę z wielkiego kontynentu, zatopionego trzy tysiące lat temu.
Przytulił z miłością króla i pokłonił się nisko przed królową. Po chwili wyszedł z sali. Więcej go nikt nie widział. W dwa dni potem zniknęła podobnie, Sa–Ra…
Dragonn Kerr
Niektórzy chcą mieć dzieci i nie mogą ich mieć. Niektórzy nie chcą, a wciąż im się rodzą. Jakby nie wiedzieli, że gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Tak właśnie stało się w rodzinie Dragonna Kerr. Na nieszczęście dla niego był pierwszym dzieckiem w rodzinie. Jako pierworodny, miał uznanie u ojca i matki. Jednak matka była znowu w ciąży i nie miała zbyt dużo czasu dla niego, a potem jeszcze mniej. Ojciec co prawda cieszył się, że ma syna. Potem miał drugiego, potem córkę. Dragonn przejawiał nieprzeciętną inteligencję. Zrozumiał, że dzieci są problemem. Jego ojciec był typem wolnego ptaka. Dlatego w pierwszym spotkaniu z On–thi, tak zareagował na Thora, ponieważ zobaczył w nim ojca. Ojciec Dragonn, źle traktował matkę. Jednak matka Dragonn Kerr, nie miała charakteru matki On–thi. Przeciwnie, na jego niezadowolenie, robiła awantury na granicy bójki, wówczas ojciec chłopca znikał na wiele dni, tygodni, a ona całe niezadowolenie wylewała na dzieci. Każde z nich czuło się winne. Winne tego, że się urodziło. Po jakimś czasie ojciec wracał i godził się z żoną… w łóżku. Rezultatem tego było następne dziecko i problem się powielał, rósł. Dragonn mimo swojej inteligencji się pomylił w ocenie. Sądził mylnie, że najgorszą rzeczą jest… No właśnie. To, czy brak tego? Podświadomie pragnął tego, ponieważ jednak nigdy nie otrzymał, znienawidził, co pragnął, a potem zamknął to tak głęboko, że uznał, że to nie istnieje. Za żadną cenę nie dopuszczał, że to może istnieć. I tak powoli zepchnął to, co powinno i jest sensem życia, do najgłębszej otchłani. Uznał miłość za wroga tak strasznego, że nie mogącego istnieć. I to pod każdą postacią i między kimkolwiek. Można by rozważać, kto bardziej cierpiał, On–thi czy on? Ona co prawda wiedziała to pierwsze. Dragonn zobaczyłby prędzej swojego trupa niż to.
Miecz nie rozdziela tego, co należy do miłości, czyli życia. Miecz rozdziela raczej śmierć, więc Dragonn stał się całą duszą i ciałem uczniem takiego miecza. Dlatego, kiedy otrzymał moc, sądził, że uda mu się znaleźć drogę, aby miecze Marr i Seen w końcu jemu służyły. Nie dla nienawiści, tylko by usunąć miłość. Niektórzy sądzą, że przeciwieństwem miłości jest nienawiść. Mówią, że to jest najgorsze, ale tak nie jest. Najgorszy jest brak miłości. Dlatego z całej czwórki Dragonn robił wszystko przez cały czas, bez wyjątku, by wyzbyć się tego, czego się obawiał. Czy zatem obawiałby się czegoś, gdyby wiedział na pewno, że tego nie ma? Nie, obawiał się, ponieważ wiedział, że jeszcze to ma. Mógł znieść towarzystwo Marr i Seen, dopóki oni trzymali w ryzach uczucie i pragnienie, lecz kiedy ich miłość wybuchła wraz z Kryształem, nie mógł ich dłużej znieść…
A jak się poznali i jak ich drogi się splotły?
Dragonn poznawał technikę miecza u różnych mistrzów. Nie u takich jak At–a. Mistrz, bardziej cenił ponad drogę miecza, drogę miłości. U niego Dragonn nie mógłby uczyć się ani minuty. Raczej mógł uczyć się u tych, którzy chcieli zabijać motyle. Dragonn miał w tym wszystkim i dobre cechy. Nie cierpiał znęcania się, niepotrzebnego cierpienia. Zabijał szybko i bezboleśnie. Osobną kartą były dzieci. Czy Dragonn nienawidził dzieci? Nie, Dragonn nie miał nienawiści. Ani do dzieci, ani do nikogo. On tego nie miał. Doświadczenie z domu rodzinnego wpłynęło na całe jego życie. Dorastał w swoim domu i pozornie przywykł do wszystkiego. Kiedy dorósł, opuścił dom rodzinny i rozpoczął samodzielne życie. Ciało miał pięknie i harmonijnie rozwinięte. Posiadał również silny charakter. Wiedział doskonale, w jakim świecie żyje. W odróżnieniu od reszty nie zamierzał bronić, ale też nie chciał napadać i rabować. Miał wyższy cel, który od początku zaczął realizować. Dlatego rozwijał swoje umiejętności w sztuce walki, ale równolegle zdobywał wiedzę. Kryształ zwrócił na niego uwagę. W tym czasie i na tym terenie nie było zwykłego człowieka, który miał tak wielką wiedzę, jak Dragonn Keer. Sztuki walki uczył się u wielu nauczycieli. W rezultacie jego styl walki był esencją wszystkiego, co potrafił człowiek. Nie marnował czasu. Spał kilka godzin, a resztę czasu poświęcał na poznanie wiedzy. Czy wierzył, że cel, który sobie wytyczył, może być zrealizowany? O tak! Dragonn wierzył, że może zmienić świat. Kryształ go nie prowadził. Patrzył i czekał. Dragonn doszedł prawie do doskonałości. Brakowało mu jednego. A to sprawiło, że stał się głuchy, ślepy na wszystko związane z miłością i pozornie wyglądał, że jest bez serca. Przy wszystkich zdolnościach, jakie posiadał, stał się unikalny w swoim rodzaju. Był jednak bardzo nieszczęśliwy. Czy wiedział o tym? Nie. Ponieważ jego nieszczęście zostało zamknięte głęboko w podświadomości wraz z jego jedynym wrogiem. Nie wiązał się z nikim. Ze zrozumiałych względów, nie szukał kobiety. Nie ufał innym. Ufał sobie. Nie łączył się z innymi, lecz nigdy nie przechodził obojętnie nad czyjąś krzywdą. Pomagał i odchodził. Umiał obserwować, słuchać i wyciągać wnioski.
Przyjechał do miasta. Wiedział, że może tu kupić konia, broń, ubiór. W tym miejscu nie udało się jeszcze zaprowadzić porządku. Miejsce to leżało pomiędzy wpływami Or i miasta, w którym władał ojciec Marra. Dragonn wiedział o targu niewolników. Można powiedzieć, że znalazł się tu, tego dnia przypadkowo. Tylko Kryształ wiedział, że tak nie było. Słyszał o Thorze i jego grupie. Nie był zainteresowany nagrodą za jego głowę. Miał dość złota. Dostrzegł On–thi. Nie widział nigdy tak pięknej kobiety, ale ani przez moment nie miał zamiaru jej kupić. Podszedł bliżej i usłyszał rozmowę pomiędzy nią i Thor. Zazwyczaj nie ingerował w takie sprawy, ale tej sytuacji nie mógł tak tego zostawić. Wiedział, że jeśliby to tak zostawił, On–thi straciłaby życie. W osobie Thora widział swojego ojca. Nie miał jeszcze tyle mocy, aby zmienić świat, ale jego dusza nie pozwoliła mu zostawić tak jawnej niesprawiedliwości. Odkupił życie dla On–thi i chciał zostawić ją wolną. Kiedy usłyszał jej odpowiedź, nie mógł postąpić inaczej. Serce, o którym sądził, że go nie posiada, nie dało mu wyboru. Dragonn nawet przed Bogiem by się nie przyznał, że pokochał On–thi, w tej właśnie chwili.
*
Thor odjechał, ale niezbyt daleko. Słusznie myślał, że każdego można pokonać większą ilością ludzi. Uwierzył właścicielowi targu niewolników. Uznał za prawdę, że z taką ilością ludzi nie zdoła pokonać tego szaleńca. Za pieniądze ze sprzedaży kobiet, a głównie On–thi, nabył najemników. Niektórych literalnie, niektórych pośrednio, obiecując zyski z pewnej zaplanowanej akcji, a miało być to zabicie Dragonn Kerr. Teraz ten zły i chwiejny człowiek chciał zabić tego, który uważał się za złego, a złym nie był. Co zrobił bowiem Dragonn Kerr, kiedy wrzucił całą trójkę do pętli czasu? Zapłakał. Czy mógł to zrobić zły człowiek? Nie. Za kim zapłakał? Oczywiście za On–thi. Dbał o nią i miał staranie, oczywiście, kiedy sądził, że nikt, nigdy się o tym nie dowie. I tu zrobił błąd. Nie pierwszy zresztą i nie ostatni.
Seen i Marr
Seen i Marr jechali umiarkowanym tempem. Oddalali się od osady, w której Senn spędziła dzieciństwo. Jechali powoli… Po pierwsze, nie chcieli męczyć koni. Drugim równie ważnym powodem był stan zdrowia dziewczyny. Miała silne, młode ciało, ale dopiero co wstała z łóżka. Jednak nie pokazywała, że jest jeszcze słaba. Słyszała dobrze, co powiedział chłopak i nie chciała mu sprawić kłopotów. Sama uważała kobiety za milszą część ludzkiego rodu. Jej piękne oczy widziały tyle zła, którego źródłem był mężczyzna. Chłopak podobał jej się bardzo. Marr wszedł do jej życia w najbardziej potrzebnym momencie. Uratował jej życie i nie dopuścił, by ją zgwałcono. Marr przez całe swoje życie zawsze kogoś ratował lub wybawiał od złego, lecz ani on sam, ani nikt inny z jego otoczenia nie zwrócił uwagi na to, że jego imię dokładnie odzwierciedlało to, co czynił. Co do Seen nie miała ona przyjaciół wśród chłopców, więc nie miała porównania. Sądziła jednak, że Marr pasował do jej doskonałego, wirtualnego wzoru. Przystojny, miły, małomowny. Czuła też, że kocha zwierzęta. Skromny.
Chciała delikatnie dowiedzieć się o nim więcej. Rozmawiali często przy ogniu. Opowiadał o matce o ojcu no i oczywiście o mistrzu At–a. Specjalnie pomijał kwestię miecza. A już ze zrozumiałych powodów nie wspominał nigdy o Sa–Ra. Pamiętał Sa–Ra i czas, który spędzali razem. Pamiętał wszystkie dni, poza tym dniem deszczu.
Marr był wyćwiczonym w walce wojownikiem, gotowym wytrzymać chłód, gorąco, suchość i deszcz. Z tych czterech najgorzej znosił deszcz. Może, ponieważ podświadomie łączył to z czymś, o czym chciał zapomnieć lub wręcz nie pamiętać.
Pierwsza noc. Seen czuła mrowienie. Nie spała dobrze. Po kilku minutach wiedziała co to za stan. Była podniecona. Jedna jej strona wyrażała zgodę, że gdyby teraz zechciał się do niej zbliżyć, nie odmówiłaby mu tego. Jednak ta druga, inna jej część, mówiła jej, że prędzej spadnie śnieg. Słyszała z opowiadań o tym zjawisku, ale nigdy sama nie widziała śniegu.
Przez pierwsze kilka minut nadsłuchiwała bacznie, ale kiedy usłyszała chrapanie, wiedziała, że ta druga jej część miała rację. Czekała jednak jeszcze trochę, lecz nadaremnie. W końcu zasnęła.
Marr wcale nie spał. Jego słuch próbował wychwycić jakiś dźwięk z jej strony. Doszło do tego, że jego wnętrze zaakceptowało fakt, że ona zacznie pierwsza. Marr nie był głupcem, wiedział, co ona czuję. Powiedział nawet sobie, że jeśli tak się stanie, nie zrobi nic, by ją zniechęcić. W połowie nocy widział na pewno, że dziewczyna zasnęła. Patrzył na jej oblicze w świetle księżyca. Próbował znaleźć porównanie do czegoś równie pięknego. Nie mógł. Musiał przyznać przed sobą szczerze, że Seen jest najpiękniejszą istotą, jaką znał i nawet kogoś piękniejszego nie potrafił sobie wyobrazić. Tak piękna była Seen! Nawet jego miecz po jednej stronie skali i najpiękniejszy motyl nie mogły się równać z przepiękną blondynką. Marr leżał zadowolony. Pozwolił sobie na chwilę dumy. Czuł się szczęściarzem. Miał obok najpiękniejsze stworzenie, jakie mógł sobie wyobrazić. Widział, że ona go chce, a on jej nie dotknie. Obiecał sobie, że zrobi to następnym razem. Robił to każdej nocy i każdego dnia. Seen miała rację, gdyby nie kryształ, NIGDY by jej nie dotknął.
Senn już w pierwszych dniach postanowiła sobie, że ona sama zacznie któregoś dnia. Kontrolowała swoje ciało. Już nigdy nie dopuściła, by być podnieconą, jak pierwszej nocy. Wiedziała, że gdyby do tego dopuściła, nie mogłaby się sama zatrzymać. Czy była zła na niego, że jej nie chce? Oczywiście! Tylko że po tym, kochała go jeszcze bardziej i tym bardziej próbowała to ukryć. Czy przez te kilka lat, które Marr z nią spędził, chociaż raz pozwolił sobie być podniecony fizycznie? Nie. Ani razu. Jak to możliwe? Marr był wyjątkowy i miał doskonałego mistrza. Jedną z ostatnich rzeczy, jaką nauczył go mistrz, była kontrola odruchów seksualnych. A było to tak. Siedzieli kiedyś przy ogniu i oczywiście rozmawiali o drodze miecza.
– Już wiesz, że największym wrogiem wojownika nie jest wróg zewnętrzny, tylko wewnętrzny. I nie wychodzi on z serca, ale z głowy. Jest on w jego mózgu. Jest jeszcze coś, o czym nigdy ci nie mówiłem.
– Co to takiego, mistrzu At-a?
– Wróg w mózgu ma brata bliźniaka.
– Och, doprawdy?
– Tak, jest to sprytny wąż. Ma nawet głowę jak wąż.
– Nie wiem, o czym mówisz mistrzu.
– Jest jak najmocniejsze opium. Jeśli raz pozwolisz mu podnieść głowę… Ten bliźniak jest nawet gorszy od pierwszego. Jest to jednocześnie błogosławieństwo i przekleństwo dla męża, bo w tym samym czasie tylko jeden z bliźniaków rządzi.
– Niestety, nadal nie rozumiem, o czym mówisz. Nie znam tego bliźniaka i nigdy go nie widziałem – rzekł chłopak.
– Tak, to prawda on śpi u ciebie, ale widziałeś go tysiące razy.
– Och tak! Co to jest?
Mistrz zaczął się głośno śmiać. Kiedy się uspokoił, powiedział.
– Następnym razem, kiedy będziesz oddawał mocz, popatrz.
Marr palnął się w głowę.
– Rozumiem, ale przecież niejednokrotnie był twardy, czyli podnosił łeb.
–Tak, to naturalne. Dzieje się to w nocy lub nad ranem. Mówię o sytuacji, kiedy byłbyś z kobietą i tak by się stało. Wtedy jeden bliźniak przestaje rządzić, a drugi zaczyna. Mój stopień mistrzostwa nie jest tak wysoki, by go kontrolować!
Dlatego Marr nigdy nie pozwolił sobie na to. Nawet jeden raz.
Trudnym testem dla Seen, na początku ich znajomości, była kobieca przypadłość. Nawet wtedy nie chciała być kłopotem dla niego (Z kobietami są same kłopoty) Po pierwszym razie nic nie powiedział. A przecież wiedział i czuł co się z nią dzieje. Ona nic nie mówiła, a on udawał, że nic się nie stało. I tym razem znowu tylko urósł w jej sercu.
Znali się już długo, kilka lat. Walczyli razem. Pomagali sobie w czasie piaskowej burzy lub zimowej ulewy. Byli jak dwaj najlepsi przyjaciele jak brat i siostra. Ona uczyła się być mężczyzną, on jak być kobietą. Byli doskonali. Po pewnym czasie Seen dowiedziała się, w jaki sposób on wytropił tych, którzy przybyli, by ją zabrać, ludzi króla Ran -ta. Na szczęście spóźnił się wówczas tylko chwilkę. Na szczęście.
*
Tym razem było inaczej. Już z daleka ich zmysły wojowników mówiły im, że coś jest nie tak. Nie mylili się. Dostrzegli ukrytych, uzbrojonych ludzi. Wielu…
– Nie sądzę, żeby szykowali się na nas – szepnęła.
– Nie – szepnął Marr. – Nie widziałem kupców.
– Ani ja – dodała. – W ogóle nikogo.
– Nie, jest samotna para.
– Tak, masz rację. On przystojny, ciemnowłosy, a ona piękna, o ciemnomiedzianych włosach, prawie czarnych włosach.
– Czy to możliwe, by szykowali się na nich?
Nie wiem, musimy być uważni – rzekła.
*
Wówczas się nie powiodło. Thor nie miał dość ludzi, a Dragonn zniknął, ale Thor nie zapomniał, wzmocnił się jeszcze bardziej. Czekał, tropił… Pragnienie zemsty wypełniło jego serce i wypaliło w nim resztkę dobra…
Dragonn i On-thi byli ze sobą dwa lata. Tak jak obiecał Dragonn, nauczył ją władać mieczem. Musiał przyznać, że była zdolna i pracowita. On-thi miała wyćwiczoną naturę. Żyła przecież sama w dzikiej przyrodzie i przeżyła. Teraz nauka władania mieczem była ucieczką przed jej cierpieniem. To działało na nią jak balsam. Po dwóch latach jej zdolności wzrosły ogromnie. Przez ten czas żyła
z Dragon podobnie jak Marr i Seen bez fizycznego kontaktu. Było jednak zupełnie inaczej. On nie chciał ani ona. Przynajmniej na płaszczyźnie świadomości. Głęboko w nich sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej. Dragonn przez cały czas dbał o nią w swój zimny sposób. Ona nauczyła się tego typu zachowania. Można by powiedzieć, że zakochała się w nim lodowato. Wiedziała na pewno, że ten człowiek, który uratował jej życie, kocha ją tak samo, jak ona jego, zimno. Wiedziała, że ten jej nigdy nie porzuci jak inni, ani nie będzie chciał mieć dzieci. Na swój sposób, On-thi osiągnęła uczuciową stabilizację. Z tym że panowała tam temperatura, w której hel staje się cieczą.
Teraz jechali razem, nie przeczuwając niebezpieczeństwa. Mijali małe wzniesienia i wjechali na obszar krzewów. Dopiero teraz Dragonn coś wyczuł, a On-thi w chwilę potem.
– Coś jest nie tak, miej się na baczności, On-thi.
Powoli założyli stalowe osłony, ochraniające szyje i torsy. W chwile później Thor wyjechał zza małego pagórka wraz z ósemką. Dragonn od razu go poznał.
– No i co teraz – odezwał się Thor? – Czy nadal chcesz mnie zabić, szaleńcze? O, widzę, że spodobała ci się ta dziwka. Ma ogniste usta i krok, nie uważasz?
– Nie daj się ponieść emocjom, On-thi – powiedział cicho Dragonn.
Powoli sięgnął za kusze.
– Nie radzę – rzekł Thor.
Wszyscy jego ludzie wyciągnęli kusze. Dragonn schował kuszę, tamci też.
– Zróbmy tak. Jeśli uda ci się pokonać mnie i wszystkich moich ludzi, twój zysk. Jeśli nie, utrzymam cię przy życiu i na twoich oczach pobawią się twoją dziwką. Potem zostawimy cię, byś długo i z bólem umierał. Nie sądzę, żeby nawet jej gorący organ, wytrzymał ich wszystkich, więc pewnie umrzecie razem – zaśmiał się Thor.
Dragonn puścił mimo uszu wulgarne słowa i kalkulował zimno. Przez chwilę pomyślał, że wygrał już z dziesiątką. A teraz ma On-thi. Wtedy jego dusza zadrżała. Następni ludzie Thora wyjeżdżali zza zarośli i pagórków. Przyjaciel kobiety naliczył około czterdziestu. Jednak nie obawiał się o siebie…
– Zabij się lub ja ciebie zabiję przedtem – rzekł spokojnie Dragonn.
– Dziękuję k…. Dragonn.
On-thi chciała powiedzieć, kochanie, ale nie przeszło jej to przez gardło. I to nie ze strachu.
– Kto pierwszy go zrani, ma ją pierwszy – krzyknął Thor.
Na szczęście Thor posłał tylko ósemkę zbirów.
Ruszyli na nich. Dragonn i On-thi zeskoczyli z koni. Koń jest świetnym zwierzęciem, ale słabym na atak. Mieli większe szanse na ziemi. Jeśli można mówić, że je mieli. Dragonn walczył jak tygrys. Wtedy pierwszy raz pomyślał, że jest nim i że przydałby mu się lew do pomocy. On-thi walczyła dzielnie.
Nie zmarnowałem czasu, przemknęło mu przez myśl.
Podświadomie uświadomił sobie, że jej obecność pomaga i… przeszkadza. Walczył wzmocniony jej obecnością, ale wiedział też, że ją chroni.
Pokonali pierwszą ósemkę, lecz obydwoje odnieśli rany. Nie zbyt mocno, ale zawsze. Druga ósemka ruszyła. Walka tym razem trwała dłużej, dużo dłużej. Dragonn oddychał ciężko i poruszał się wolniej. Kondycja On-thi była gorsza, miała trzy rany. Dwie na rękach i jedną pod kolanem. Dragonn miał ciętą ranę na plecach, dwie na prawicy, rozcięte ucho i ranę nad okiem. Z tych najgorsza była ta nad okiem, bo krew zalewała oko. Jeśli krew zalewa oko, powoduje to, że oka nie można później uratować. Rany prawicy determinowały, że wynik walki był tylko kwestią czasu. Pokonali drugą ósemkę. Dragonn obtarł oko, dało to mu chwilową ulgę.
– Nie damy rady – rzekł.
W jednej chwili pomyślał, że nie zdoła zrealizować swojego życiowego wyzwania. Przemknęło mu też przez myśl, że chciałby coś powiedzieć On-thi.
– Zabij mnie – rzekła.
On patrzył na nią chwilę, przystawił swój miecz tuż nad ochroną jej szyi. Widzieli, że trzecia ósemka rusza.
– Zrób mi przysługę i przebij mi serce – poprosiła cicho.
Dragon popatrzył jej w oczy. Przyłożył ostrze miecza do jej piersi.
– Poczekaj, chciałam ci powiedzieć, że…
W chwilę przed śmiercią zdecydowała powiedzieć mu prawdę, ale nie zdążyła mu powiedzieć, bo coś się stało. A stało się tak nagle…
Obydwoje myśleli, że to mała trąba powietrzna wywołana przez pustynny wiatr, lecz nie był to wiatr. To Seen i Marr dołączyli nagle w wir walki. To prawda, wpadli, wykorzystując swoje nadzwyczajne własności. Właściwie nie swoje, ale moc mieczy. Widocznie starzec z osady się pomylił, oni zapomnieli o łańcuszku na biodrach Seen, lecz miecze nie straciły mocy. To może nie było honorowe, lecz czterdzieści dwoje przeciwko dwojgu, również nie było. W pierwszej chwili ani Dragonn, ani On-thi nie wiedzieli, co się dzieje. Zobaczyli, że bez jednego uderzenia mieczem cała następna ósemka napastników, padła martwa. Thor też nie wiedział, co się dzieje. Kiedy zorientował się, że ktoś pomaga napadniętej dwójce, rzucił wszystkie siły do ataku. Seen i Marr mieli wrażenie, że oni nie walczą. To miecze prowadziły ich ręce, a nie odwrotnie. Najpierw oni, mieczom trochę przeszkadzali, lecz nauczyli się po kilku chwilach łączyć się całkowicie z nimi. Te cudowne miecze miłości stały się na parę chwil mieczami śmierci. On-thi i Dragonn widzieli blond włosy Seen i ciemne Marr. Stali bez ruchu i patrzyli. Głowy spadały, ciała rozcięte na pół, drgające dłonie z trzymanymi mieczami, padały na ziemię. Po chwili zobaczyli, że to koniec. Przystojny ciemnowłosy młodzieniec z piękną, złotą spinką z rubinami, spinającą mu włosy i piękna jak bogini Seen. Zbroczeni krwią przeciwników. Nawet nie zmęczeni, bez najmniejszej rany. On-thi zobaczyła, że Thor ucieka na koniu. Teraz wszyscy to zobaczyli.
– Ty tchórzu – powiedziała On-thi.
Senn szepnęła coś cicho. Nikt nie usłyszał, tylko koń, którego dosiadał Thor. Towarzyszka Marra szepnęła bardzo cicho ,,e-tche” co w języku konia znaczy „stój”. Rumak stanął jakby zatrzymany niewidzialną siłą, a zaskoczony Thor wyleciał z siodła wyrzucony siłą rozpędu. Jego koń zarżał, spojrzał na blondynkę i pogalopował do reszty braci i sióstr, bo wszystkie czterdzieści dwa konie napastników się rozbiegały po sawannie. Potem wolne jak wiatr konie pobiegły na pola sawanny.
Prawie tydzień później, grupa kupców napotkała na sawannie ciekawe znalezisko. Kłębowisko siodeł. Kiedy zaczęli je liczyć, doliczyli się czterdziestu trzech. Wszystkie miały to samo uszkodzenie. Przegryzione strzemiona. Tylko konie wiedziały, jak to się stało.
Tymczasem Thor zaczął zbierać się po upadku. Seen i Marr stali pośrodku kłębowiska trupów. Patrzyli bez słów na dwójkę zmęczonych ludzi, którzy powoli szli do potykającego się co chwilę Thora. Zawiadomione sępy i inne padlino żercze zwierzęta zwietrzyły krew. Z promienia pięciu mil zaczęły zbliżać się do miejsca, gdzie teraz stała Seen i Marr. Thor ranny lekko upadkiem, lecz sparaliżowany strachem stał z mieczem. Po jednej stronie stała piękna o ciemnomiedzianych włosach kobieta i trochę starszy przystojny mąż. Dragonn z wielką trudnością uniósł miecz.
– Zostaw. Twój miecz nie jest jego warty – rzekła On-thi.
Dragonn pierwszy raz w życiu jej posłuchał. Ona uniosła swój miecz.
– Broń się tchórzu, jeśli wygrasz, jesteś wolny.
On przez chwilę stał. W końcu pojął, co usłyszał. Z dziką furią rzucił się na ranną On-thi.
– Giń ognista dziwko – wrzasnął.
Skąd On-thi wzięła siłę, tylko bogowie wiedzieli. Z nauczoną przez Dragonn techniką odbijała i uderzała. Jej siłę stanowiła teraz gorycz odrzucenie, pogardzenie, a głównie pamięć nocy z Thor. W końcu jedno świetne cięcie rozcięło mu prawy nadgarstek. Niezbyt mocno, ale na tyle, by upuścił miecz. On-thi przystawiła mu miecz do szyi. Z największą trudnością podniosła jego miecz.
– Miej litość Harr, traktowałem cię dobrze, pamiętasz noce?
Próbował się uśmiechnąć.
– Chciałem tylko być wolny jak ptak.
– Tak, wiem. To za te noce – rzekła.
Jego miecz w jej prawicy, rozdzielił jego męskość. Odcięła jednym cięciem mu jądra i część członka. Już nic nie mogło go uratować, krew sączyła się szybko, a ból był nie do zniesienia.
Zanim ogromne fale bólu zdążyły go kołysać, usłyszał przez gęstą, czerwonosiną mgłę głos On-thi.
– Uwolnię cię z tego świata, jednak po drugiej stronie czekają na ciebie tylko demony.
Agonia jego nie trwała długo. On-thi szybkim prostym pchnięciem wbiła mu jego miecz w samo serce.
– Nie wiem, czy je miał – rzekła do Dragonn.
Nawet nie spojrzała na konającego Thor.
Serce Thor zrobiło tylko dwa uderzenia i zamarło.
Zwalił się bezwładnie jak kłoda na twarz. Rękojeść jego miecza zetknęła się z ziemią i popchnęła ostrze głęboko przez tors na wylot. On już tego nie czuł. Jego wolna dusza nie odleciała jednak do demonów. Zapłakała chwilę nad jego ciałem, obtarła łzy i poleciała do oceanu dusz, w ogrodzie Boga, by tańczyć z nimi radosny taniec…
Kulejąc, wsparci o siebie On-thi i Dragonn szli z powrotem w kierunku swoich wybawicieli.
– Co chciałaś mi powiedzieć, kiedy trzymałem ostrze na twojej piersi? – zapytał Dragonn.
– To nie ważne – rzekła On-thi.
Przez chwilę byli tak blisko wyzwolenia, jednak z każdym krokiem, bliżej swoich wybawicieli stygli i stygli. Kiedy stanęli przed Seen i Marr byli znowu dwoma, żywymi bryłami lodu.
– Dziękujemy – rzekła On-thi.
Dragonn nic nie powiedział najpierw, potem zapytał.
– Kto cię uczył?
Pytanie skierował do Marr.
– Mistrz At-a – odrzekł krótko chłopak.
– Poznałem go kiedyś – rzekł Dragonn. – Zapytał mnie, czy chce zabijać, czy bronić motyle. Powiedziałem, że nie wiem. On rzekł:Kiedy będziesz wiedział, przyjdź znowu. Na razie nie mogę cię uczyć.
I tak zawiązała się między nimi znajomość. Najdziwniejsza znajomość, jaką znała Ziemia. Dwie bryły lodu z dwoma płonącymi rydwanami miłości. O ile On-thi nie chciała zapomnieć, co dla nich zrobili, Dragonn robił wszystko, by o tym nie pamiętać. Jeszcze jedna rzecz stała się niejako od razu, natychmiast. Seen pokochała On-thi, czystą bezwarunkową miłością. Jako bardzo wrażliwa osoba odczuła cierpienie ciemnowłosej szatynki. Dała jej wszystko, co miła, by ukoić jej ból. Miłość jest jedyną rzeczą, którą dając całkowicie, niczego nie tracimy, a wręcz zyskujemy więcej. Towarzyszka Dragonna natomiast poczuła coś pierwszy raz. Jej najgłębsze wnętrze znalazło to, czego się okropnie bało. Szukała po omacku. Potem dzień po dniu jaśniej i bliżej. Oczywiście kochała Dragonn, oczywiście podobał się jej Marr, lecz odczucie jej nie myliło. Senn nigdy by jej nie porzuciła!
Pewnej nocy, kiedy leżeli razem na stepie, blisko pustyni, już wiedziała. Na chwilę pozbawiona zimna i ścian. Chciała powiedzieć jej. Nie wiedziała, że Seen obudziła się również. On-thi chciała obudzić Seen i powiedzieć jej, jak bardzo ją kocha i jak jej dobrze, że ona jest obok. On- thi zrozumiała w tym momencie, że to, czego szukała całe zycie nie znajduje się w ciele mężczyzny, tylko kobiety. Tej kobiety, leżącej obok. Prawie gotowa była to zrobić. Chciała ją przytulić mocno i gorąco. Pragnęła położyć głowę na jej piersi obok serca. I wiedziała, że w tym uścisku mieściłaby się każda miłość. Matki do dziecka, żony do męża, siostry do brata. Wszystko. I nie tylko na płaszczyźnie uczuciowej, ale i fizycznej. To, co odczuła, było pełnym, wielowymiarowym spektrum miłości. Seen obudzona czekała, ale On-thi zaczęła się cofać, lecz to, co poczuła, trzymała i nie chciała stracić. Poczęła otaczać to, czym miała i znała. Bryłami lodu. Od tej chwili, gdzieś głęboko wiedziała, że zniesie wszystko, co przeżyła i jeszcze raz i więcej. Tylko nie to, jeśli Seen by ją odrzuciła. Tego nie mogłaby znieść. I nie tylko jej ciało by umarło. Miała pewność, że jeśliby to się stało, umarłaby jej dusza. Jej świadomość zaczęła produkować i kreować zagrożenie. Nie obawiała się o Dragonna. Tylko jedna osoba mogła zagrozić tej miłości. Marr.
Na płaszczyźnie fizycznej, Marr kochał i pragnął Seen. Podobała mu się jako kobieta On-thi. Czuł podświadomie, że cierpi z jakichś powodów. Widział w osobie Dragonn przystojnego męża o silnym charakterze i nie rozumiał, czemu nie zwróci się do On-thi, bo czuł, że ta w jakiś sposób go pragnie i kocha. Wiedział również, że jest w jakimś stopniu atrakcyjny dla On-thi. Nie absorbowało go to, kochał i pragnął Seen, doskonale.
Seen kochała i pragnęła prawie doskonale Marr. Kochała czystą, uczuciową miłością On-thi. Było w tym trochę pragnienie wynagrodzenia jej odrzucenia i tego, że On-thi nie mogła mieć dzieci, lecz nie była to miłość z litości. Najbardziej zbliżony wzorzec to kontynuacja miłości do Her-ge. Chociaż tylko pozornie, bo Seen kochała Her-ge jak matkę natomiast On-thi, kochała pełnym spektrum miłości. Dragonna kochała jak każdego człowieka (Kochała wszystko i wszystko kochało ją)
On-thi była biedna i spragniona uczucia. Pierwszy raz kochała człowieka, który określał się inaczej, niż kim był w rzeczywistości. Dla niej Dragonn był dobry. Kochała go i pragnęła jak kobieta mężczyznę. Nie sądziła, że ta miłość kiedyś zostanie wyjawiona. Czuła, że coś jest nie tak z jej druhem, lecz nie wiedziała co. Podobał się jako mężczyzna, Marr. Nie myślała nic więcej. W jej sercu nie było miejsca na dwa serca. Gościł tam tylko Dragonn.
Dragonn kochał On-thi bez myśli, że dopuści to przed sobą. Widział, że Seen jest piękna. W jego świadomości sex był ani dobry, ani zły. Mimo że uważał, że Seen jest piękna, nie czuł do niej nic na płaszczyźnie fizycznej. Nie myślał o tym, ale jeśli miałby z kimś mieć zbliżenie, to tylko z On-thi. To jeśli chodzi o Dragonn Kerr.
Na platformie fizycznej i uczuciowej. Przyjaźń z miłością w jednej parze o temperaturze ognia. W drugiej to samo o temperaturze płynnego helu.
Całkiem inaczej wyglądała sytuacja w głębokich zakamarkach podświadomości.
Najbardziej bliska pokoju w duszy była Seen. Nigdy nie miała ojca. W swoim czystym obrazie wirtualnego ojca Ur-tach przedstawiał się doskonale. Jednak jej dusza w młodym ciele została wzburzona, kiedy dowiedziała się co się stało z jej przyjaciółką O-zee. Niestety jej podświadomość postawiła pytanie: Gdyby Ur-tach postąpił jak ojciec O-zee?
Dlatego to nie Dragonn Kerr, a Kryształ wybrał ją jako małą Julię, a ta musiała przekonać się, że jej ojciec jest czysty. Dlatego Mark Ferbison musiał zdać próbę, której żaden człowiek by nie zdał.
Marr, syn króla. Od siódmego roku życia spędzał czas z mistrzem At-a, a przedtem spędzał czas w naturze z kochającą matką. Ponieważ At-a miał specjalny dar widzenia przyszłości, zobaczył, że Marr jest czymś, uprzedzony do kobiet. Dlatego wraz z rodzicami chłopca, chciał pomóc. Nie wiedział, że związana z tym sytuacja właśnie wpłynie na Marr, a jego największy wróg, zrodzi się z tego.
Po odnalezieniu Kryształu Dragonn Keer otrzymał moc. Mógł zrealizować swoje marzenie. Mógł zmienić świat, ale czy dzięki mocy, jaką dał mu Kryształ, mógł zwalczyć największy strach w sobie? Podświadomy strach Seen i Marr doprowadził ich do niemożliwej sytuacji. Jedyną najbliższą osobą dla Marr była Seen. Czy mogła pomóc mu w pokonaniu wroga w nim? Bardzo chciała. Kryształ wiedział, czego boi się Mark. Dlatego Julia mogła w tym pomóc. Jednak Seen pomyliła się w ocenie i zamiast pomóc Marr, sprawiła, że pokonanie dwóch wrogów w sobie stało się dla Marka niemożliwe. Czy rzeczywiście Seen kochała bezwarunkowo On-thi? Tak, widać to od razu, ponieważ Julia stała się dla niej jak córka, a Sara jak matka. Właśnie wzajemna miłość między matką a dzieckiem, jest najbardziej zbliżonym wzorcem miłości bezwarunkowej. Senn miała ciało Julii. Po pierwszych wizjach Seen i Marr sądzili, że Julia to młoda Seen. Dopiero później Senn uświadomiła sobie, że nie wie, kim jest Julia, lecz Senn słusznie wiedziała, że jedyną osobą, która pomoże jej otrzymać z powrotem swoje ciało, jest Marr, lecz aby to zrobić Marr musiał pokonać wroga w sobie, a właściwie dwóch. Seen chciała pomóc On-thi, ale nie wiedziała, czego ona boi się najbardziej. Kochała ją i była kochana przez nią. Jak mogła wiedzieć, że On-thi właśnie tego się boi, ponieważ obawiała się, że może to utracić? Gdyby Seen wiedziała, co to jest, próbowałaby rozwiązać tę potrójną zależność. I może jej starania przyniosłyby rezultat. Jednak uświadomiła sobie, że doszedł element, z którym nie wiedziała, jak sobie dać radę kompletnie. Nie wiedziała w końcu, kim jest Julia!
Dragonn sądził, że on wpędził ich w kłopoty, które ich poróżnią, wrzucając ich w przyszłość. Że doprowadzi to do zachwiania lub zniszczenia ich miłość. W rzeczywistości znowu za tym stał więcej Kryształ niż on.
On-thi niepłodna, porzucana, odpychana, żyła niejako pod klątwą. Jednak nadal pragnęła miłości. Trafiła w końcu na Dragonn Kerr, który nie był zły, jak sam sądził. On po prostu bał się miłości. Mimo że z pozorów On-thi była najbardziej nieszczęśliwa z całej czwórki, to jednak pragnęła miłości. Najbardziej nieszczęśliwy był właśnie Dragonn. Co robił przez 12 tysięcy lat? Uczył się, gromadził doświadczenie. Bo chciał zwyciężyć swojego wroga. On nie chciał tak naprawdę zniszczyć miłości Seen i Marr. Walczył z tym, czego zwalczyć nie mógł. Z miłością w sobie. Zbudował maszynę, którą mógł skanować myśli i uczucia. Po zniszczeniu króla i jego podwładnych nie chciał już zabijać. Był najsilniejszy, nieśmiertelny. Po co miałby zabijać? Kiedy, jak sądził, wysłał całą trójkę w przyszłość, obserwował ich posunięcia, myśli i pragnienia. Mimo to nie wiedział, czego naprawdę boi się Marr i nie za bardzo rozumiał posunięcia Seen. Obserwował On-thi, bo tak naprawdę tęsknił za nią, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał. Mimo że wrzucił ich do pętli czasu, znowu zrobił to Kryształ, a nie on. Potem próbował wielokrotnie zabrać On-thi z powrotem, ale nie potrafił. Ucieszył się w końcu, kiedy wróciła, co prawda nie w przeszłość, ale do jego miejsca w Orchard vally w Singapurze. Miał dowody przeciwko Marr. Chciał złamać On-thi. Dlaczego? Czy na pewno? To była ostatnia ,,deska ratunku” wroga w nim. Wiedział podświadomie, że przegrał, lecz jeszcze raz chciał przekonać siebie, że tak nie jest. ( Sytuacja w Orchard Vally w Singapurze będzie opisana później, bo jeszcze nie wiecie, co się stanie. Opisuję to, bo do tej pory nikt nie zrozumiał opowiadania, kiedy je publikowałem poprzednio).
Julia
Julia zobaczyła w bardzo słabym świetle, że Mark, jej ojciec wszedł do jej sypialni. Nadal czuła to miłe uczucie w ciele.
Nie zdawała sobie sprawy, że to Seen napełniła jej ciało podnieceniem, bo przecież jej mąż i kochanek Marr właśnie przyszedł, by być z nią.
I ona nie chciała, by to odczucie odeszło. Mark podszedł bliżej.
– Senn moja umiłowana. Jestem gotowy, wstań.
– Dlaczego nazywasz mnie Seen. Jestem Julią, twoją córką. – Senn nagle zniknęła z jej świadomości.
– Wiem. Jednak proszę cię, wstań. – Mark zrozumiał, że jest to ta pierwsza walka, o której wspominał czternastoletni Marr w rozmowie z Sa–Ra.
– Nie mam nic na sobie, wstydzę się.
Mark już wszystko zrozumiał i nie zamierzał się już poddać, cokolwiek jego wewnątrz wróg mu zgotuje.
– Pamiętasz hotel w Singapurze, wtedy chciałaś mi pokazać coś, a ja tego nie widziałem. Bałem się wówczas. I teraz też się boję.
– Tak, pamiętam – powiedziała Julia.
Mark w tej chwili uświadomił sobie, że jest Markiem i nie wie nic o Seen. Wiedział tylko, że jest tu jego córka, Julia, ale wiedział coś jeszcze. Tak musi się stać. Inaczej wszystko będzie stracone. Będzie się gmatwać od początku i znowu, i znowu. Musiał zrobić to teraz albo nigdy!
– Kocham cię Julio, zaufałem ci wtedy. Czy ty mi ufasz teraz, Julio?
– Tak, ufam ci. Kocham cię. Ty nie jesteś taki jak on, prawda? Nie jesteś jak ojciec mojej przyjaciółki O–zee, prawda?
– Nie Julio.
Ani on, ani ona nie myśleli o tym, że Julia nie wie, kim jest O–zee, ani tym bardziej Mark tego nie wiedział.
Julia wstała, a Mark zapalił światło.
Julia przymknęła oczy, bo światło ją raziło. Wstydziła się, ale stanęła nago przed Markiem. Wstydziła się, ale nadal czuła to miłe uczucie, a ono nie malało, tylko rosło. Przypomniała sobie natychmiast pokój w hotelu w Singapurze. Wówczas miała to samo ciało i po prostu odkryła przed nim, chociaż wiedziała, że to jeszcze nie jest czas. Teraz stała przed Markiem i wiedziała, że jest podniecona. Mark zdecydowała się. Przez chwilę wiedział, że w tej walce nie pomoże mu moc Marr czy trening u mistrza At–a. Sam nieświadomie pozbawił się wszystkiego. Stał się teraz słaby, jak tylko człowiek potrafi być. Pozbawiony wszelkich mocy, jednak szczery i czysty w swoim sercu i duszy. A Julia stała przed nim bezbronna. Była bezbronna nie dlatego, że miała ciało dziewczynki. Była bezbronna nie dlatego, że stała przed nim naga. Była bezbronna, ponieważ wiedziała, że od tego, co zrobi Mark, zależało jej przyszłe istnienie. Trwało to chwilę. Julia trwała w tym odczuciu. Wiedziała, kim jest i wiedziała, dlaczego to robi. Coś w głębi jej kazało jej to robić, z drugiej strony, tłumaczyło, czemu jest to konieczne.
Mark coś powiedział, ale ona nie usłyszała. Znowu czas się zatrzymał. Tak jak wówczas, zanim weszli do pokoju hotelowego w Singapurze. Teraz ona znalazła się gdzieś indziej i wiedziała, dlaczego tak się stało. Teraz była tylko Julią, ale powiedziała imię przyjaciółki, jaką miała Seen w swojej młodości. O–zee. Teraz stało się coś wyjątkowego. W tej jednej sekundzie, dzięki Julii, Seen zrozumiała, czego bała się przez całe dorosłe życie. Przypomniała sobie, co zdarzyło się, kiedy miała jedenaście lat.
Kiedy Seen miała jedenaście lat, tam w osadzie gdzie mieszkała, czternaście tysięcy lat temu, miała przyjaciółkę… O–zee. I teraz Seen wróciła pamięcią w przeszłość, a Julia, w czystej świadomości, przeniosła się tam by być świadkiem tego, co się wówczas wydarzyło.
O–zee
Seen mieszkała z matką. W swojej osadzie miała kilku rówieśników. Her–ge piastowała funkcję przewodniczącej starszyzny. Nie tylko z powodu, że nikt w okolicy tygodni jazdy koniem, nie dorównywał jej w drodze miecza. Mieszkańcy osady uznawali jej mądrość. Seen była posłuszną córką. Skromną, mimo że wiedziała ze słyszenia, że uznają ją za najpiękniejszą ze wszystkich kobiet. Chociaż miała dopiero jedenaście lat. Na tę ocenę nie składała się tylko jej zewnętrzna uroda, chociaż ta, jako taka, nie miała skazy. Seen, jako jedyna ze znanych osób miała złote włosy i błękitne oczy o kolorze szafiru. Ciało miała harmonijnie zbudowane, gładką skórę. Usta, nos, brwi. Każda część jej ciała sama w sobie była arcydziełem. Jednak jej prawdziwe piękno, stanowiła jej dusza. Coś miała w sobie, że wszyscy do niej lgnęli i dobrze się czuli w jej towarzystwie. I nie tylko ludzie. Seen kochała wszystko i wszystko zdawało się odwzajemniać jej to uczucie. Chłopcy, jej rówieśnicy i nieco starsi, czuli się nieco onieśmieleni w jej towarzystwie, a ona sama nie próbowała tego zmienić. I to dotyczyło również strony żeńskiej. Z jednym wyjątkiem. O–zee. Jej jedyna i najbliższa przyjaciółka była tylko kilka miesięcy starsza od niej. Ich przyjaźń zawiązała się, kiedy Seen skończyła siedem lat. A zaczęło się to zaraz po tym, jak zmarła matka O–zee. Osada jako całość dbała o wspólnotę. Strata jednego z rodziców, dla dziecka szczególnie w młodym wieku, jest ciężkim przeżyciem. Szczególnie kiedy jest to matka i to dobra matka. Dziewczynki zaczęły rozmawiać, bawić się. Ojciec O–zee starał się zastąpić córce stratę. I tym rósł w jej oczach. Z biegiem czasu i w oczach Seen. Seen była nieco skryta, natomiast O–zee nie miała przed nią sekretów. Było jeszcze coś, co zasługiwało na uwagę. O–zee była również ładna i dobra. A dla Seen, piękna. Spędzały z sobą wolny czas, jeśli go miały. Kiedy Seen skończyła dziesięć lat, Hur–nam, bo tak miał na imię ojciec O–zee, złożył Her–ge propozycję małżeńską. Był postawnym mężem o jasnym obliczu. Rozmawiali długo, ale w końcu Her–ge odmówiła. W swoim sercu kochała nadal Ur–tach i nie zamierzała wiązać się z nikim. Miała Seen. Hur–nam zrozumiał. Jej odmowa nie wpłynęła jednak na przyjaźń między O–zee i Seen. Wręcz przeciwnie, ich serca jeszcze bardziej się zbliżyły. Po jakimś czasie Seen złapała się na tym, że trochę zazdrości swojej przyjaciółce, że ta ma ojca. I to jakiego!
Jednak po pewnym czasie blondynka zaczęła coś odczuwać. Najpierw nie widziała nic, ale po jakimś czasie pojedyncze słowa O–zee ułożyły się w całość. I na całym misterium ideału ojca w osobie Hur–nam, zarysowały się delikatne skazy.
Błękitnooka skończyła jedenaście lat. Miała drobne, lecz silne ciało. Głównie od treningu z mieczem. Her–ge uczyła ją już od pięciu lat. Seen miała silne nogi i ręce z zarysem mięśni. Tak więc do złotych włosów, pięknych szafirowych oczu, pięknej twarzy doszło jeszcze idealne ciało. O–zee miała dwanaście lat bez czterech miesięcy. O ile Seen wyglądała na swój wiek to O–zee przypominała już kobietę. W tym klimacie i czasie dziewczynki dorastały szybciej i zdarzało się, że czternastolatki były gotowe do macierzyństwa. O–zee miała ukształtowane piersi, silne ręce i mocne nogi od ciężkiej pracy w domu i roli. Większość kobiet z osady, poza pracą w domu, pracowała na małych poletkach, opodal swoich chat. Her–ge, jedna z niewielu, nie uprawiała swojego poletka. Ponieważ matka Seen, była głową starszyzny, cała społeczność osady darowała jej ten przywilej. Jej ziemię uprawiali jej sąsiedzi, a osada dbała, by nic jej, ani Seen, nie brakowało.
Przyjaźń między dziewczynkami umacniała się coraz bardziej i po pewnym czasie stały się dla siebie bratnimi duszami. O– zee miała mało wolnego czasu, ponieważ z wyboru serca zajmowała się domem Hur–nam i wykonywała wszystkie obowiązki, które zazwyczaj wypełnia kobieta w domu. Jeżeli miała czas dla siebie, spędzała go tylko z Seen. Ich codzienne rozmowy przebiegały podobnie, ale tego dnia, wrażliwa dusza Seen wyczuła różnicę.
– Wczoraj zrobiłam dobry obiad dla ojca i dla mnie – rzekła O–zee.
– Ja też czasem gotuję – odrzekła Seen.
– Tata mówi, że gotuję nawet lepiej od mamy – powiedziała O–zee.
Na jej twarzy przebiegł krótki grymas.
– Co się stała?– zapytała Seen.
Była bystra i dostrzegła coś na twarzy przyjaciółki.
– Nic, nic – szepnęła O–zee. – Ojciec był bardzo zadowolony, ucieszył się, wziął mnie na ręce i pocałował.
– Tak i co? – zapytała Seen, bo czuła, że coś jest nie tak.
– Nie wiem, może stało się to przypadkowo, ale pocałował mnie inaczej.
– Jak to inaczej? – zapytała Seen.
– Czasem całował mnie już przedtem w usta, ale to było inaczej – powiedziała tylko O–zee.
Jak wytłumaczyć komuś smak owocu, jeśli się go nigdy nie jadło? O–zee nie mówiła detali i Seen nie wiedziała, że Hur–nam pocałował swoją córkę jak kochankę. Seen nie dopytywała się szczegółów, ale jej delikatna dusza wiedziała, że to, co zrobił Hur–nam, nie było czyste.
Minęło kilka dni. Na pozór, wszystko płynęło jak poprzednio. Jednak Seen dostrzegała jakiś smutek u swojej przyjaciółki. Prawie niedostrzegalny.
– Wszystko dobrze, O–zee?
– Tak, wszystko, jak najlepiej.
– Ale coś cię trapi, ja czuję – szepnęła Seen.
Znajdowały się daleko za osadą, tam, gdzie płaski step przechodził w górzystą okolicę. Poza małymi wzgórkami znajdowała się tu skała, wysoka i strzelista. Nazywano ją ,,Ścianą płaczu”. I nikt nie wiedział, dlaczego miała taką nazwę. Skała wznosiła się przeszło sto jardów do góry i ze szczytu można było zobaczyć daleki horyzont. Nieco tylko stroma, porośnięta krzakami i kilkoma drzewami z jednej strony, stanowiła doskonały punkt obserwacyjny. Z przeciwnej strony, spadała prawie pionowym urwiskiem w dół. O–zee odwróciła się nagle i wzięła Seen za ramiona.
– Czy sądzisz, że jestem ładna? – zapytała.
– Ładna, to za mało. Jesteś piękna, O–zee.
– Nie tak jak ty, Seen.
– Wiem, że wszyscy tak mówią – powiedziała skromnie Seen. – Powiem ci coś – powiedziała, uśmiechając się – dla mnie ty jesteś najpiękniejsza.
O–zee uśmiechnęła się nieznacznie.
– To już jesteś drugą osobą, która mi to powiedziała – szepnęła O–zee.
I znowu na ułamek chwili posmutniała.
Seen zatrzymała się i wnikliwie popatrzyła na przyjaciółkę.
– Nigdy nie miałaś wobec mnie sekretów. Wiesz, że nikomu ich nie mówię, nawet matce – rzekła Seen.
– Dobrze, powiem ci – szepnęła O–zee.
– Wczoraj miałam wiele zajęć, dlatego nie mogłam się z tobą zobaczyć. Sprzątałam izbę, prałam w balii swoje ubrania i ojca. Potem ugotowałam strawę. Wrócił mniej więcej o tej porze, co teraz. Mówił o polowaniu, przyniósł dwa króliki i lisa. Powiedział, że ma prezent dla mnie. Dostałam od niego coś, czego jeszcze nie widziałam. Suknię, delikatną z cienkiego jedwabiu, przetykanego złotymi nićmi. Prosił, abym przymierzyła, więc to zrobiłam. Założyłam ten śliczny ubiór na konopną bieliznę. Hur–nam poprosił, żebym włożyła sukienkę na gołe ciało, bo tak będzie lepiej pasować.
Seen zwróciła uwagę, że O–zee powiedziała jego imię zamiast ojciec” lub ,,tata”. Jednak nic na to nie powiedziała.
– Trochę się krępowałam, bo suknia była bardzo cieniutka, prawie przezroczysta, ale zrobiłam, o co prosił. Kiedy pokazałam mu się, powiedział, że jestem najpiękniejsza na świecie. Ja ucieszyłam się z tego, co powiedział. Jednak powiedziałam, że ty jesteś piękniejsza. Hur–nam powiedział, że dla niego, ja jestem. Potem podszedł do mnie, całował mnie tak jak kilka dni temu… i szeptał, że jestem śliczna jak bogini.
Z oczu O–zee popłynęły dwie łzy.
– Całował nie tylko moje usta, ale również piersi, biodra i uda. Ten materiał to prawie nic, więc czułam… Ja go nie hamowałam, było mi miło, nawet bardzo, ale cały czas myślałam, że on nie powinien tego robić – powiedziała cicho.
– Czy było coś jeszcze?
– Nie, nic – powiedziała O–zee. – Powiedział tylko, że szukał żony, ale teraz już nie będzie.
– Jesteś jego córką, nie możesz być jego żoną – powiedziała Seen.
– Kocham go i staram się bardzo, by mu nie brakowało pomocy w domu. Gotuję, sprzątam, uprawiam ogród, ale czuję, że on chce tego, czego mu dać nie mogę i nie chcę – szepnęła O–zee.
– Też tak myślę, ale nie jestem do końca pewna – szepnęła Seen.– Może zapytam mamy, ona jest taka mądra, co myślisz o tym?
– Obiecaj, że nie powiesz nikomu – szepnęła O–zee.
Chwyciła Seen za ramiona.
– Dobrze, O–zee, nie powiem nikomu – szepnęła Seen.
Tuliły się chwilę.
– Sama mu to powiem. Jest silny, ale zawsze bardzo delikatny dla mnie. Na pewno zrozumie – powiedziała cicho O–zee.
Następnego wieczoru O–zee przybiegła przed zachodem do domu Her–ge.
– Wiem, że jest już późno, czy mogę tylko powiedzieć słówko dla Seen, szanowna Her–ge?
– Tak O–zee, wejdź, proszę.
Seen szykowała łoża do spania. W komnacie paliły się kaganki. Twarz O–zee była rozpromieniona.
– Wszystko dobrze – szepnęła uradowana.– Powiedziałam mu, co leżało mi na sercu, a on powiedział, że mnie kocha i nigdy już tak nie zrobi – szepnęła O–zee.
Wybiegła z chaty. Seen ucieszyła się z tej wiadomości. Spała spokojnie. Następnego dnia od czasu kiedy słońce przeszło najwyższy punkt nieba, zaczęła czuć się dziwnie.
– Matko, pójdę do O–zee, chyba że masz dla mnie zajęcia.
– Nie oddalajcie się za bardzo i pamiętaj, że mamy dzisiaj szlifować technikę walki. Chociaż już dawno mnie przewyższasz w drodze miecza.
– Dobrze mamusiu, pamiętam – rzekła Seen.
Chata Hur–nam była pusta. Seen podniosła kamień, pod którym O–zee zostawiała czasem wiadomości. Seen miała podobną skrytkę koło swojego domostwa. Pod kamieniem leżała wiadomość. Z tego, co zrozumiała Seen, Hur–nam zabrał O–zee na polowanie. Był to duży zaszczyt. Często ojciec zabierał ze sobą syna na polowanie. Uważano to za świadectwo dorosłości. Prawie nigdy nie zdarzało się, by ojciec zabierał córkę. W pierwszej chwili Seen się ucieszyła, lecz jej wnętrze mówiło, że stało się coś strasznego. Mimo obietnicy danej matce pobiegła jak gazela w kierunku ,,Ściany płaczu”. Zatrzymała się w odległości podwójnego strzału z dobrej kuszy. Zauważyła w oddali sylwetkę. Zaczęła biec dalej, mimo, że nie miała już sił, a w ciele
brakło tchu. Jej przeczucia nie zawiodło ją. Coś bardzo złego się stało. O–zee stała. Jej ubranie było porwane, zarówno górna, jak i dolna część. Jej ciało miało kilka zadrapań, które nie mogły spowodować takiej ilości krwi na jej ubraniu, nogach i twarzy.
– O–zee, co się stało! – krzyknęła Seen.
– Lew, lew go rozszarpał – wyszeptała tylko O–zee.
– O Słońce, czy nie jesteś ranna?
– Nie – szepnęła.
Wtuliła się w ramiona Seen jak pisklę pod skrzydła matki.
– Już dobrze, kochanie – szepnęła Seen.
Zaczęły iść w kierunku osady.
– Ja, ja nie chciałam – szeptała cicho O–zee.
– Już dobrze O–zee. Wszystko dobrze, nic nie mów.
O–zee szła wsparta o ramię Seen. Nagle wiedza niewiadomego pochodzenia uderzyła Seen. Stanęła naprzeciw przyjaciółki. Seen nie była głupia i wiedziała dużo, a jeszcze więcej odczuwała. Czuła, a kiedy spojrzała na uda przyjaciółki, zrozumiała. Po wewnętrznej stronie uda O–zee była krew. Jej krew!
– Może powinnam była powiedzieć wówczas, Her–ge – szepnęła tylko.
Senn bardzo szanowała starszych, a szczególnie matkę. Jeszcze nigdy nie nazwała matki po imieniu.
– Powiedział, że zabiera mnie na polowanie. Byłam taka szczęśliwa i dumna… Kiedy doszliśmy do wzgórza, zaczął mnie całować, dotykać. Prosiłam. Mówiłam, że nie chcę, że obiecał… On szeptał, że jestem piękna, że tak dawno nie miał kobiety… Broniłam się… ale był silniejszy… To bolało… ale nie o ból ciała idzie… Dlaczego, dlaczego tak?
Kiedy skończył… powiedział, że żałuje… W chwilę potem pojawił się lew, nie wiem, jak się tam znalazł…
O–zee wyglądała na spokojną.
– Zabił go jednym uderzeniem łapy. Rozdarł Hur–nam od twarzy aż do brzucha i dalej. Potem podszedł do mnie… Ja wcale nie czułam strachu… Popatrzył na mnie i odszedł. Coś we mnie wstąpiło, zaczęłam bić ciało Hur–nam. To jego krew.
– Już dobrze O–zee – szepnęła Seen.
– Wiesz, że nie – szepnęła O–zee.– Ja nie potrafię z tym żyć…
Senn chciała ją zatrzymać, ale nie mogła. Chciała płakać, ale też nie potrafiła…
Szła za O–zee, chociaż ta zniknęła już z jej oczu. Doszła do podnóża ,,Ściany płaczu”. Leżały tam rozerwane zwłoki Hur–nam. Seen dostrzegła swoją przyjaciółkę, jak ta wchodzi wyżej i wyżej…
Potem nie pamiętała, co się stało. Znalazła się w chacie.
– Matko, Hur–nam rozerwał lew… O–zee. Ściana płaczu… Omdlała.
Za jakiś czas, kiedy czerwona tarcza króla nieba schowała swoje krwawe oblicze, grupa dwunastu mieszkańców osady z pochodniami doszła do podnóża góry. Seen szła z nimi. Najpierw znaleźli ciało Hur–nam. Her–ge i reszta starszyzny zaczęła wchodzić na górę. Seen samotna, bez pochodni, zaczęła obchodzić górę. Nie mogła wiedzieć, że księżyc mimo bliskiej pełni, nie mógł dać tak mocnego światła.
Na skalnym podnóżu zobaczyła O–zee. Ta wyglądała, jakby spała. Seen patrzyła na jej martwe ciało. Miała krew na ubraniu tak jak poprzednio. Seen nie widziała nienaturalnie położonych kończyn lub rozbitej głowy. Wiedział jednak na pewno, że jej jedyna przyjaciółka, O–zee, jest martwa. I wtedy dostrzegła lwa. Był ogromny. Nigdy nie widziała podobnego. Ani wcześniej, ani później.
W pierwszej chwili poczuła strach, ale tylko przez ułamek chwili. Lew patrzył na nią. Zobaczyła jego oczy. I przestała się bać. W chwilę potem lew wydał ryk tak ogromny, że słyszano go ponoć w osadzie, lecz dla Seen był to tylko cichy pomruk. Lew spojrzał jeszcze raz na Seen i zaczął odchodzić w głąb sawanny. Senn zaczęła płakać. Płakała długo. Nadal była sama.
– Do zobaczenia kochanie – szepnęła do O–zee.
Czekała i nie wiedziała jak długo…
– Nic ci nie jest? – zapytała Her–ge, kiedy zobaczyła córkę.
Dopiero teraz dostrzegła ciało O–zee.
– Musimy wytropić tego zabójcę – Her–ge i Seen usłyszały głosy starszyzny.
Senn usłyszała swój głos.
– Nie róbcie tego, to nie był zwykły lew. On dokonał sądu – szepnęła.
Na drugi dzień, kiedy spalono ciało O–zee, wszyscy usłyszeli jego ryk jeszcze raz. Potem już nigdy go nikt nie widział ani nie słyszał. Poprzedniej nocy stało się jeszcze coś wyjątkowego. Chciano zabrać również zwłoki Hur–nam.
– Zostawcie ciało, a nawet nie dotykajcie – szepnęła Seen. – Jeżeli to zrobicie, lew wróci i zabije wszystkich ludzi osady.
Nie wiadomo czemu jej uwierzyli, ale tak się stało. Ciało Hur–nam zjadły ptaki, hijeny a resztę robaki. Zostały tylko kości i strzępy ubrania.
W tej chwili Seen uświadomiła sobie, dlaczego góra nazywa się ,,Ściana płaczu”.
To dziwne, ale nikt poza nią nie uronił łzy po stracie O–zee.
*
Julia powróciła do świadomości. Usłyszała głos Marka.
– Widzisz swoje blizny na ramieniu i udzie? – zapytał.
Julia spojrzała na miejsca, które opisał Mark.
– Trudno mi zobaczyć powyżej obojczyka – odrzekła.
Popatrzyła na Marka, a potem spojrzała na swoje udo, blisko łona.
– Nie widzę nic. A ty, widzisz?
Mark podszedł bliżej. Julia poczuła, że kiedy podszedł, zrobiło jej się jeszcze milej i zapragnęła, żeby to trwało. W jednej chwili zrozumiała, czemu jest jej miło. Odczuwała miłe mrowienie w dolnej części pleców i dolnej części brzucha. Czuła również, że jej małe piersi są napięte, lecz czuła, jako Julia. I nagle uświadomiła sobie, że nie jest córką Marka ani Sary. Zrozumiała kim jest. Miała pewność, że jest czysta. I wiedziała, że TO musi się stać. Że to jest jej jedyna droga. Tylko tak NIEMOŻLIWE, stanie się możliwe. Przez ułamek chwili, Julia odczuła, co czuje Mark. Uświadomiła sobie prawdę. W tej chwili poczuła rozkosz niewspółmiernie większą do tej, którą czuła poprzednio, lecz jej rodzaj był całkiem inny. Zrozumiała i poczuła, że jej jedyne marzenie się spełni, ponieważ miała pewność, że Mark jej ojciec, którym był i nie był, nie czuje nic poza miłością, jako może mieć tylko Bóg.
– Nie widzę nic – powiedział Mark.
– Co teraz? – zapytała Julia.
– Nie wiem – odrzekł Mark. Wiem tylko, że bardzo się boję.
Drżał ze strachu, tylko ze strachu. Wiedział, że kiedyś już się tak bał, lecz wówczas przegrał. Teraz wiedział, że nie przegra, chociaż odczuwał większy strach.
– I co teraz zrobimy? – zapytała Julia.
Drżała, ale nie ze strachu.
– Zrobię to, co zechcesz – odpowiedział Mark.
– Nie jesteś taki jak on, prawda?
– Nie rozumiem, o kim mówisz?
– Nie jesteś jak ojciec O–zee? – zapytała znowu Julia.
– Nie znam O–zee ani jej ojca, ale czuję, co mówisz. Nie, nie jestem – powiedział Mark.
Rozkosz w środku ciała Julii doszła szczytu, oczywiście nie miała już nic z fizyczności, to była czysta duchowa ekstaza, jaką odczuła Linda, kiedy Mark jako Marr ją pocałował tylko daleko mocniejsza. Już miała pewność, ponieważ wiedziała, że Seen pokonała swój strach. Nie chciała, a może nie mogła powiedzieć Markowi, że on zna O–zee i jej ojca…
– Pocałuj moje usta z miłością – powiedziała tylko.
Mark podszedł do niej.
– Jesteś Julią, kocham cię. Jesteś moją córką i nie mogę tego zrobić.
– Ale ja pragnę, byś to zrobił.
Nie mogła mu powiedzieć, że nie jest jego córką, mimomimo że to by mu pomogło.
– Gdybym to zrobił, byłbym podobny do ojca, O–zee, a taki nie jestem.
Nagle Mark zobaczył coś innego, chociaż czuł wszystko w ciele dorosłego Marka. To nie była wizja. Zobaczył dwunastoletniego Marr stojącego przed małą Sa–Ra. Lecz po chwili znowu nie miał pewności czy przed nim jest Sa–Ra, czy Julia. Wiedział tylko, że teraz zwyciężył. Wiedział jeszcze coś, czego nikt nie mógł wiedzieć. Miał bowiem pewność, że umarł, lecz ktoś go ożywił.
Czy można zrobić coś, co wygląda na złe, a złe nie jest.? Czy można uczynić coś, co wygląda na nieczyste, a jest najczystsze? Czy można uczynić akt wyglądający na pożądanie ciała, a akt ten jest tylko czystą miłością? Julia wiedziała, że tak.
Przez ułamek chwili istniały obie, Julia i Seen. I obie wiedziały, że od tego, co uczyni Mark, zależy wiele. O ile dla Seen było to kwestią czy otrzyma swoje ciało na stałe, dla Julii było to sprawą istnienia. Istnienia w ciele i duszy. Teraz Seen się wycofała. Wiedziała, że nie może dać więcej żadnej wskazówki dla Marr. Kiedy zostawiła Julię, poczuła, że pozostawiła w niej pragnienie do Marr. To łączące się z pragnieniem cielesnej pieszczoty. Zadrżała w jednej chwili, ale odczuła coś nieodgadnionego i wiedziała, że jej umiłowany podoła próbie.
Marr musiał podjąć decyzję i uczynić coś jako Mark, ojciec Julii. A Julia nie mogła mu powiedzieć, co wie, ale mogła mu powiedzieć tylko jedno. I miała pewność, że to wystarczy.
– Pocałuj moje usta z miłością, bo tylko tak możesz pomóc mi, sobie i jeszcze trzem osobom. Nie mogę ci powiedzieć więcej, chociaż by ci to pomogło. Przez całe moje krótkie życie miałam do ciebie zaufanie. I ty miałeś zaufanie do mnie i do siebie. Uwierz mi teraz tylko w jedną rzecz. Mimo że pocałujesz moje usta z miłością, nie będziesz jak ojciec O–zee, lub jemu podobnym. Spójrz w głębię swojego serca, a zobaczysz, kim jesteś! Czy nie ratowałbyś życia swojej córki, gdyby się topiła i czy nie uczyniłbyś cokolwiek to możliwe, by przywrócić ją do życia? A teraz nie chodzi tylko o życie i ciało, ale jeszcze o coś ważniejszego. To nie jest ważne, CO się robi, ale DLACZEGO. Ty, tylko ty i nikt inny wie, o jaki pocałunek mi chodzi.
Mark patrzył chwilę w oczy Julii. Miały śliczny, błękitny, wpadający w szafir kolor. Mark dostrzegł pierwszy raz, że Julia jest piękna. Całe ciało bez skazy. Bez strachu patrzył wnikliwie na jej nagą postać. Nie dostrzegł ani blizn po strzałach, jakie widział w Singapurze i nie dostrzegł znamion na biodrze. Zrozumiał, że widzi Julię, pierwszy raz. Uświadomił sobie, że w Perth, swoimi słowami spowodował jej łzy, ale wówczas powiedział prawdę. Wówczas TA Julia zaistniała pierwszy raz. I zrozumiał coś jeszcze. Że jeśli nie zrobi tego, o co go prosi, że jeśli nie pocałuje jej ust z miłością, nie ujrzy jej więcej. Cała jej postać była jak czysty diament.
– Pocałuj moje usta z miłością – poprosiła go jeszcze raz. – Ten pocałunek da życie i wolność.
Mark już się zdecydował i nic go nie mogło powstrzymać. Strach czymkolwiek lub kimkolwiek był, zdecydował się na ostateczność. Objawił mu, co dzieje się z Julią. Mark był dorosłym mężczyzną, miał doświadczenie i umiał dostrzegać. Julia stała z rozchylonymi ustami, ale oddychała przez nos i jej nozdrza falowały delikatnie. Stał zupełnie blisko i nie mógł się mylić. Julia była podniecona i pragnęła kontaktu. Mark wiedział, co czuje, ale jeszcze raz to zweryfikował. Nie czuł nic w sensie fizycznym. Był czystą miłością. Ukląkł przed Julią, ujął jej głowę w dłonie. Bez bojaźni, z pełną świadomością, pocałował jej usta. Wiedział, też, że jego wróg przegrał. Chciał go oszukać, pokazując mu, że mała Julia jest podniecona fizycznie. On wiedział, że to była tylko ekstaza radości, że da jej życie.
Oderwał usta od jej warg, czuł jeszcze ich wilgoć.
Przypomniał sobie słodycz pocałunków Seen, lecz to nie były usta Seen.
– Masz nadal ciało Julii – powiedział.
– Spójrz na moje biodra.
Zrobił to. Jego oczy otworzyły się i zobaczył. Jej biodra opasywał delikatny złoty łańcuszek, a na jego środku odchodził w dół łańcuszek z rubinem na końcu, który teraz był częściowo ukryty wśród złotych loczków jej łona. Biodra Julii rozrosły się w ułamku chwili. Marr podniósł swe oczy i zobaczył dojrzałe ciało Seen. Pofalowane, gęste złote włosy Seen okrywały jej kuliste, jędrne piersi. Przed nim stała dorosła Seen, jaką poznał czternaście tysięcy lat temu, na stepie. Miała blizny po strzałach, jak i znamiona na biodrze.
Jego ciemne włosy natychmiast stały się długie. Przesunął po nich dłonią do góry. Poczuł swoją złotą sprzączkę z rubinami. Marr uświadomił sobie jeszcze coś. Pokonał swego wroga. W tej samej chwili zobaczył to, co ukryło się głęboko w jego podświadomości.
To wszystko zaczęło się, kiedy miał dwanaście lat i spędzał czas z Sa–Ra. Nie tylko przestraszył się wówczas nagości. Uświadomił sobie, że bał się również kontaktu. Wiedział bowiem, że jeśli dojdzie do tego, on umrze. Jeśli nie dojdzie do kontaktu, umrze ktoś inny. Wtedy miała to być mała Sa–Ra. Jako Marr, wolał umrzeć, niż aby umarła Sa–Ra. Jako Mark wolał uratować Julię. Zwyciężył. W tej samej chwili uświadomił sobie, że jest tylko Marr.
– Nie musimy nurkować jutro – powiedziała Seen.
On odwrócił wzrok od jej bioder. Spojrzał tam, gdzie Seen miała skierowane swoje spojrzenie. W kącie sypialni stały dwa miecze oraz ich ubiór, jaki nosili czternaście tysięcy lat temu.
– Nie musimy się ubierać – rzekła Seen.
– Zróbmy to. Zaczęli wkładać ubrania.
– Ufałaś mi cały czas?
– Tak – odrzekła. Ty natomiast, zwątpiłeś we mnie.
– Czemu tak mówisz, moja ukochana?
– Ponieważ ubieramy się na darmo.
– Wyjaśnij mi to, bo nie rozumiem – poprosił Marr.
– Ubierasz się i chcesz, bym ja się ubrała, kiedy wejdziemy do drugiego pokoju, by zobaczyć On–thi. Czy tak, mój panie?
– Dokładnie tak, jak mówisz, najdroższa.
– Jej tam nie ma – odrzekła spokojnie Seen.
Weszli do drugiego pokoju. Był pusty. Wrócili do sypialni, z której przed chwilą wyszli.
– Czy dane ci wiedzieć, miła, gdzie jest On–thi?
– Tak, Marr. W chwili kiedy dostrzegłeś łańcuszek, Dragonn zabrał ją do Singapuru. A może zrobił to Kryształ.
– Czy my tam też pojedziemy? – zapytał Marr.
– My też mamy moc i wcale nie mniejszą niż Dragonn, tylko nigdy jej nie użyliśmy. Przeniesiemy się tam zaraz.
– Czy byłaś cały czas Seen, tylko miałaś ciało Julii?
– I ja tak myślałam, ale to nie było takie proste. Przenieśmy się tam, musimy wyzwolić On–thi i w końcu pomóc Dragonn Kerr.
– On mówił, że jest tym, kim zawsze pragnął być – rzekł smutno Marr.
– Nie, Marr. Wiesz to równie dobrze, jak ja. On bardzo cierpi i tylko my możemy mu pomóc…
*
Wyrwana ze snu Sara nie wiedziała, gdzie się znajduję. Dragonn utrzymywał ją nadal w świadomości, że jest Sarą, żoną Marka.
– Gdzie jestem i kim pan jest? – zapytała przystojnego, ciemnowłosego mężczyznę.
– Jestem oficerem policji. Prowadzimy śledztwo przeciwko Markowi Ferbisonowi, pani mężowi.
– Ta sprawa w San Francisco była fabrykowana, a z zamachem w Perth, Mark nie miał nic wspólnego.
– To nie wszystko – powiedział zimno Dragon, choć sam czuł, że przeciągnął.
– W hotelu w Singapurze, jak i w Mac Kay. A oto dowody.
Sara ze zgrozą zobaczyła, że na pierwszym filmie, rozebrana Julia stoi przed Markiem. Na drugim nie tylko, że stoi nago, ale Mark ją całuję. Sara nie mogła wymówić słowa z wrażenia i zaczęła płakać.
– To nie możliwe, byłam z nim dwanaście lat, to… On jest dobrym, czystym człowiekiem. Wiem to na pewno.
Dragon łamał się w środku. Specjalnie nie puścił tekstu i ukrył, że w Mac Kay, w miejscu Julii, stanęła nagle Seen. W tej samej chwili, ku jego zaskoczeniu, w pokoju pojawili się Marr i Seen w swoich ubiorach z mieczami na plecach. Zaskoczona Sara zapomniała na chwilę o horrorze.
– Kim są ci ludzie i jak tu się znaleźli?
Zaskoczony Dragonn na chwilę zaniemówił.
– Dość tego Dragonn, przegrałeś. Puść On–thi – rzekł Marr.
Gwałtownie narosła w nim złość, której nigdy nie miał, albo nie pamięta, że kiedykolwiek się uniósł w gniewie. Przypomniał sobie, że Dragon wymierzył w niego cios w przeszłości, w zamku króla Or.
Czy Marr–obrońca jest również, Marr–sędzią?
O tak!
Nie wiedział jak, ale pamiętał ogromnego lwa, który zabił człowieka. Zabił go, ponieważ człowiek ten pohańbił owoc swojego łona.
Marr rozluźnił uścisk na rękojeści miecza. Uświadomił sobie, że gdyby nie zwyciężył wroga w sobie, niechybnie zabiłby teraz Dragonn Kerr. Złość zniknęła w nim szybciej niż narosła. Popatrzył na Dragonn Kerr nie tylko jak na przyjaciela, ale wręcz z miłością.
– Ten pan jest podobny do mojego męża… i głos ma ten sam – powiedziała zdziwiona Sara.
Ku największemu zaskoczeniu Sary i jeszcze większemu Dragonn Kerr, Sara zrozumiała nagle, że jest On–thi.
– Dlaczego nie pokażesz jej, co się stało z tobą, kiedy wpadliśmy do pętli czasu? – zapytał Marr.
My już przypomnieliśmy sobie wszystko.
Mimo że Dragon nie chciał, wszyscy zobaczyli film, na którym on, zimny i pozornie bez serca, Dragonn Kerr… płacze.
– Dlaczego nie powiesz jej, czemu płakałeś? – rzekł Marr. I że nie płakałeś tylko raz, ale często, przez dwanaście tysiącleci – dodał.
– Ty, ty – krzyknęła On–thi. Chwyciła miecz, który stał obok i przyłożyła go do szyi Dragonn Keer.
Kropelki krwi zaczęły płynąć. Dragonn się nie bronił. Wiedział, że przegrał, ale poczuł napływającą radość, pierwszy raz od czternastu tysięcy lat. Pierwszy raz w życiu!
– On–thi – rzekła spokojnie Seen.– Nie chcesz go zabić.
– Tak, on…
– Jestem warty, abym umarł, płakałem, bo… kocham cię On–thi – szepnął Dragonn.
Zaczął płakać.
– Nie mogę cię zabić Dragonn. Ja też ciebie kocham. Bałam się to powiedzieć, bo myślałam, że mnie wyśmiejesz i porzucisz jak inni – szepnęła On–thi.
– Dzięki tobie zrozumiałem, że mam w sobie to, czego się bałem i przed czym całe życie uciekałem. Jeśli mi teraz dasz szansę, uczynię wszystko, byś była szczęśliwa. Zasługujesz na to, wiedziałem o tym od momentu, gdy cię kupiłem na targu.
– Ja również zaczęłam cię kochać wtedy. Tylko na złe, bo nie spodziewałam się już niczego dobrego ani od życia, ani od losu.
– Wiem, że wygląda, że też cię porzuciłem. Nie mam usprawiedliwienia. Zrobiłem to w przypływie zazdrości i pychy. Wielokrotnie chciałem cię zabrać na powrót i wyznać ci miłość, ale nie potrafiłem.
– Teraz jest już dobrze, kochanie – szepnęła On–thi.
Przytulili się do siebie i nie ważąc na Seen i Marr zaczęli się całować przez łzy.
Zarówno Marr, jak i Seen odebrali to, jako najpiękniejszy pocałunek.
– Zostawimy was. W końcu czekaliście na siebie 14 tysięcy lat. Poczekamy obok i porozmawiamy potem – rzekł Marr.
– Jak wiesz, że mam pokój obok? – zapytał już opanowany, Dragonn Kerr.
Marr uśmiechnął się.
– Nie chcesz powiedzieć, że najpotężniejszy człowiek na Ziemi, ma tylko jeden pokój – rzekł Marr.
Wyszli. On–thi i Dragonn Kerr osuszali swoje łzy, a potem ich rozpalone ciała nie chciały, żeby ich ogień zgasł.
– Zawsze czułam, że jesteś wspaniałym kochankiem Drake – szepnęła, kiedy płomień zgasł.
– Dlaczego tak mnie, nazywasz?
– To skrót od twojego imienia, poza tym brzmi nowocześnie.
– Jesteś naprawdę ognista On–thi.
– Nie zaniedbuj mnie, bo skończysz jak tamten – zażartowała.
– Nigdy, moja kochana.
Złożył na jej ustach cudowny pocałunek.
– Miałeś wiele kobiet, Drake?
– Nie, tylko ciebie.
– Więc niech żałują.
I namiętność rozpaliła ich znowu. Kiedy wreszcie się ubrali, ona zapytała.
– Oni wciąż tam czekają?
– Nie martw się, mają czas, są nieśmiertelni jak my – odrzekł.
– Powiem ci coś jeszcze, kochany. Pierwszy raz byłam taka gorąca, bo kochałam bez strachu w sercu. Poza tym jestem kochana w sercu i ciele.
Drake zapukał do drugiego pokoju.
– Tak – usłyszał głos Seen.
– Można – zapytał Drake?
– Zaraz przyjdziemy – rzekł Marr przez drzwi.
Weszli po chwili.
– Dobrze was widzieć przyjaciele – rzekł Drake – brakował mi was. Chce mi się żyć jak nigdy. Muszę zapomnieć wiele – dodał.
– I ja również – szepnęła On–thi.
– Mamy wiele do wyjaśnienia – rzekła Seen.
– Co z mieczami, dlaczego są cztery? – zapytał Drake.
– Kryształ zrobił duplikaty, oryginalne były bezużyteczne dla ciebie, one od początku należą do nas – rzekł Marr.
– Już ich nie potrzebuję. Nie chcę już zabijać ani nadużywać danej mi mocy – rzekł Drake.
– To dobrze się składa. Damy je Henremu i Leonowi – powiedział Marr. Oczywiście duplikaty, które są również magiczne – dodał. Nie przejmuj się On–thi ani ty Drake, w pałacu ani przed pagórkiem nikogo nie zabiliście, to była mistyfikacja.
– No dobrze, ale kto to była Julia i co z tym, co ja widziałam. To było straszne? – zapytała On–thi.
– To nie było zupełnie tak, jak widziałaś – zaczął Drake.
– Najlepiej ja opowiem – powiedziała Seen. Kryształ wybrał was na nieśmiertelnych, ale najpierw dał nam test. Musieliśmy go przejść i stawić czoła największemu wrogowi. Każdy z nas miał go i musiał pokonać. To ja byłam Julią od początku, chociaż niezupełnie. Jako Seen nie pamiętałam ojca, a jak każde dziecko chciałam go mieć. I wyobrażałam sobie, że musiał być doskonały. Potem wstrząsnęło mną, że ojciec mojej przyjaciółki, skrzywdził ją. Ona nie mogła z tym żyć i skoczyła ze skały. Uświadomiłam sobie jako pierwsza, że nie ma żadnej Julii, tylko Senn. Kluczem do uwolnienia był łańcuszek z rubinem. W hotelu w Singapurze Marr był blisko. Widział moje blizny po strzałach. Wówczas nie wiedziałam, dlaczego przedtem nie widział tych blizn. Mógł zobaczyć je na moim nagim ciele i tylko wówczs, kiedy się bał, lecz najważniejszy był łańcuszek z rubinem, ale wtedy go nie widział, ponieważ oboje nie byliśmy do tego gotowi. Zobaczył go dopiero w Mac Kay i uwolnił naszą trójkę.
– Dlaczego tak drastycznie, chodzi mi dalej o ten film? – zapytała On–thi.
– Musiałam być pewna, że Marr jako Mark nie pragnie w żaden sposób Julii, która notabene chciała, ale i nie chciała. To bardzo ciekawe i na koniec wam wytłumaczę kwestię Julii.
– Czego się bałeś Marr, bo nie mogłem zrozumieć? – zapytał Drake.
– Kiedy byłem mały, uczyłem się u mistrza. Mistrz był człowiekiem niezwykłym. Któregoś razu zobaczył w wizji, że czegoś się boję, co się łączy z kobietami. Miałem znaleźć drugi miecz należący do Seen. Aby oba miecze miały moc, musiałem odnaleźć i pokochać Seen. Aby pomóc mi w przyszłości, wybrali młodą dziewczynkę i wytłumaczyli jej, że jeśli będzie chciała, może pokazać mi swoje ciało, by mnie oswoić z widokiem nagiego ciała. Ona polubiła mnie i to bardzo. Budził się w niej niewinny erotyzm i tak się stało. Ponieważ zaskoczyła mnie, strasznie się wystraszyłem jej nagości. Nie było dla mnie takim problemem pocałować ją, a nawet więcej, ale nie mogłem znieść jej nagości. W rezultacie mogło się to źle skończyć i musiałem się przemóc, zobaczyć ją nago i pocałować, ale od tego czasu bałem się młodego, nagiego ciała. Żeby mi utrudnić, Kryształ sprawił, że musiałem patrzeć na ciało Julii, sądząc, że to moja córka. Z wami było inaczej. Ty On–thi pragnęłaś mieć dziecko, którego nie mogłaś mieć, a bałaś się odrzucenia przez doskonałą osobę, którą jest Seen. Pokochałaś Dragonn Kerr i zrobiłabyś wszystko by być z nim. On całe życie bał się miłości. Dragonn był szlachetny w odróżnieniu od Thor, który był nikczemny, mimo że pozornie postępowali podobnie.
– Kochałam Julię, mimo że była tylko wyobrażeniem – szepnęła wzruszona On–thi.
– Mam dla was propozycję i wiem, że obydwoje się zgodzicie – rzekła wyraźnie uszczęśliwiona Seen. Pamiętasz, On–thi, jak płakałaś w samolocie, a Julia powiedziała wówczas, że będzie twoją córką?
– Tak, ale to nie możliwe, ja nie mogę mieć dzieci – rzekła On–thi.
– Powiem was coś – rzekła Seen. To brzmi nawet po tym wszystkim nieprawdopodobnie.
Wszyscy zamienili się w słuch.
– Otóż wtedy ja tego nie mówiłam, to powiedziała Julia.
– Ale przecież to było wyobrażenie – powiedzieli razem.
– I ja tak myślałam cały czas. Julia jako wyobrażenie czuła. I czuła miłość od Marka i Sary. I teraz powiem wam coś, co brzmi nieprawdopodobnie, lecz wiem, że to prawda.
– Zanim w Mac Kay, Marr zobaczył łańcuszek z rubinem, miał miejsce pocałunek. Otóż wtedy to wyobrażenie pamiętało swoje przyrzeczenie. To było naprawdę trudne. To wyobrażenie uświadomiło sobie, że jeśli Marr zobaczy łańcuszek, ona, jako Julia, zniknie na zawsze i pozostanie tylko Seen. Napełniona pragnieniem, jakie Seen miała do Marr, w ciele niespełna dwunastoletniej dziewczynki. Wiedziało, że jeśli ma zaistnieć, Marr musi pocałować ją z miłością, ale bez pragnienia. Bo gdyby ją pocałował, nawet z najmniejszym pożądaniem, wówczas byłby jak ojciec O–zee. To, co uczyni Mark, miało też wielkie znaczenie dla mnie. Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale Mark reprezentował mojego ojca, którego nie znałam. Aby nas wszystkich wyzwolić, Marr jako Mark musiał dostrzec łańcuszek z rubinem na moim ciele. Aby go zobaczyć, musiał pokonać strach widoku nagiego ciała, lecz aby to mogło zadziałać, ja musiałam mieć pewność, że Mark jest ,,czysty”. I znowu nie potrafię tego wytłumaczyć, ale przed samym pocałunkiem, który musiał mieć miejsce, ja przestałam istnieć. Istniała tylko Julia. Gdyby Mark zawiódł, nie tylko Julia by przestała istnieć, ale również ja. Jednak ja ufałam i Julia również, że Mark nie zawiedzie. W końcu był to Marr, a jego imię jest obrońca i wybawiciel. Julia miała jedyne pragnienie. Pragnęła zaistnieć!
A mogła tylko zaistnieć w ciele i duszy, dzięki fizycznemu kontaktowi połączonemu z czystą miłością. To wyobrażenie poprosiło najwyższą Miłość, aby mogła pocałować się z ludzką miłością. Dlatego to nie była Julia, córka Marka, ani Seen. A ten, kto całował, nie był to Mark ani Marr. To, co ci obiecała Julia, wtedy w samolocie, stanie się – rzekła Seen do On–thi. Zajdziesz w ciążę naprawdę i urodzisz żywego człowieka, Julię. Tę Julię! A co najważniejsze, ona będzie to wiedzieć, gdzieś w głębi swojej duszy. Przeniesiecie się w czasie, trochą w przeszłość. Tam się poznacie, pokochacie i urodzi się wam, Julia. Kiedy tam się przeniesiecie, zapomnicie o tej rozmowie. Spotkamy się za sześćdziesiąt lat i wtedy sobie przypomnicie wszystko. Zgoda?
Obydwoje, Drake i On–thi, zgodzili się z radością.
– A i jeszcze jedno, On–thi, twoje imię zostało zmienione, bo już nie jesteś porzucona i urodzisz. Uważajcie tylko na siebie. Będziecie mieć guzy i skaleczenia jak wszyscy.
Uścisnęli, się serdecznie.
– Jakie jest moje nowe imię? – zapytała, On–thi.
– Sarah, co znaczy księżniczka – odrzekła Seen.
Drake i Sarah zniknęli.
– Myślisz, że będą szczęśliwi? – zapytał Marr.
– Tak, jak my teraz, kochanie.
– Senn, kochanie. Oni nie pytali, ale ja chciałbym.
– Co chciałbyś wiedzieć, najdroższy?
– Czy naprawdę byliśmy rodziną przez trzynaście lat ?
– Nie, to wszystko było wyobrażeniem. Pojawiliśmy się tego dnia, kiedy mieliśmy jechać z Julią do malla po buty.
– Och! – zdziwił się Marr. Mam jeszcze jedno pytanie. Kto wtedy całował kogo, w Mac Kay? Twoje wyjaśnienie było trochę skomplikowane?
– To moje pragnienie ciebie, w sensie fizycznym, napełniło Julię, wyobrażenie. Tak mocno kochała i pragnęła zaistnieć, że znalazła uznanie u ,,Najwyższej miłości”. Pamiętasz, jak pocałowałeś Lindę. Tego rodzaju pocałunek miał miejsce. To nie był erotyzm, to było wszystko, co człowiek może dać. Jeśli to pojmiesz, całował Marr, lecz nie jako Marr. Całował Julię, ale nie jako ojciec, bo przecież to było wyobrażenie. Ten pocałunek dał jej życie i wiedziała, że się urodzi. Wiedziała, że będzie istnieć!
Marr zrozumiał, a Senn uśmiechnęła się, bo wiedziała jeszcze coś…
Julia
Drake zatrzymał swojego czerwonego Cadillaca przed domem. W ostatniej chwili dostrzegł gawrona, który jadł rozsypane okruchy. Drake chciał wejść niezauważony do domu, ale mu się nie udało.
– Hej tata – zawołała jedenastoletni a Julia.
Podbiegła i wskoczyła, oplatając jego biodra swoimi udami. Pocałowała go w policzek.
– Pospiesz się, mamy jechać do centrum handlowego, po moje buty na camp!
Jego żona, pocałowała go namiętnie.
– Zawsze mnie ubiegnie nasz skarb – szepnęła.
Po obiedzie wsiedli do jej białego Forda.
Drake prowadził pewnie. Na drodze nie było zbyt wiele samochodów jak zwykle w weekend. Po drodze wyprzedził ich niebezpiecznie czarny Mercedes 550 s.
– Wariat czy co! – rzekła Sarah. – Dobrze, że ty prowadzisz, kochanie.
Na parkingu, przed centrum handlowym, zobaczyli mężczyznę, który prowadził mercedesa.
– Przepraszam, ale jechał pan nieostrożnie, byliśmy z dzieckiem – rzekł Drake.
– Bardzo przepraszam, moja żona Linda, urodziła. Śpieszę się do szpitala. Wpadłem do malla, bo chciałem kupić dla nich drobiazg. Mam na imię Henry. Czy myśmy się nie poznali. Dałbym głowę, że pamiętam waszą śliczną córkę i panią?
– Może to było w poprzednim życiu – rzekła z uśmiechem, Sarah.
Dwa dni wcześniej Henry miał telefon.
– Tu Leon, mam dla ciebie dobrą wiadomość. Myślę, że się ucieszysz. Wycofuję się z interesu. Mam ten miecz, jest naprawdę magiczny. Kupiłem małe miejsce w lesie i jezioro. Nareszcie mogę spokojnie łowić.
– Może cię odwiedzę, ja też się wycofałem – rzekł Henry. – Pogodziłem się z Lindą, wreszcie mi wybaczyła i na dniach urodzi.
– Co będzie? – zapytał wzruszony Leon.
– To dziewczynka, damy jej na imię Julia.
– Świetnie, że obaj pozbyliśmy się tego interesu – rzekł Leon. – Podobno John zniknął i nikt nie wie, gdzie jest.
– A mówią, że szef takiego interesu ma funkcję dożywotnią, jak papież – rzekł Henry.
– Sam kiedyś tak powiedziałem albo Mark to powiedziła. To chyba stało się, kiedy pierwszy raz zobaczyłem Marka, który odnalazł miecze, lecz on też zniknął.
*
Drake, Sarah i Julia wyszli z malla.
– Tak się cieszę, że mam te buty – zaszczebiotała Julia, ale najbardziej się cieszę, że mam was.
Pocałowała mocno Sarah, a potem Drake. Cieszyła się jeszcze w duszy, z ważniejszego powodu. Że istnieje! Nie pamiętała jednak nic innego, poza tym, że zawsze tego pragnęła, aby zaistnieć.
*
Francuska Polinezja, mała wyspa Papeete. Szpital miejski Taaone.
Marr leżał w dziwnym pomieszczeniu. Czuł, że jest prawie nagi i przykryty tylko cienkim, białym materiałem. Odchodził, wiedział to.
Nie zdołał pokonać wroga. Spadał do środka piekła, otoczony lawą i nagle znalazł się tu. Nie wiedział, co się stało i co jest wizją, a co rzeczywistością. Metalowa skrzynka, która stała obok, wydawała miarowe dźwięki.
Bip… bip… biiiiiiiii. Jednomiarowy ton rozchodził się w prawie pustym pokoju. Marr odszedł…
*
W godzinę później, dwóch policjantów rozmawiało z lekarzem i pielęgniarką.
– Proszę powtórzyć jeszcze raz doktorze, to jest niejasne, co pan powiedział – rzekł jeden z policjantów.
– Nazywam się doktor Francis Bernard. Incydent nastąpił w czasie mojego dyżuru. Pacjenta przywieziono prosto z ulicy bulwaru Charlesa de Gaulle, blisko szpitala. Nie wiadomo jak tam się znalazł. Dwunastoletni chłopiec, dziwnie ubrany. Był w stanie śpiączki, nie miał zewnętrznych ani wewnętrznych obrażeń. Miał na sobie mokre ubranie. Czterdzieści pięć minut później nastąpił zgon. Widzieliśmy to na monitorach. Serce i mózg wstrzymały pracę. Udałem się z pielęgniarką na miejsce, by stwierdzić, że umarł, lecz ciało chłopca zniknęło.
– Czy to wszystko? – zapytał oficer.
– Nie – rzekł ciągle zdenerwowany doktor. – Wróciliśmy tu, do pokoju dyżurnego. Oto co zarejestrował monitor. Do pokoju, w którym leżał chłopiec, nie wiadomo jak, bo inne kamery nic nie zarejestrowały, weszła wysoka blondynka o długich włosach. Miała na sobie płaszcz. Potem oboje zniknęli. Widzi pan, oficerze!
Patrzyli na monitory.
– Tak, to dziwne – rzekł policjant.
– Wszystkie trzy kamery zarejestrowały to samo, a nie wiemy jak to możliwe! – dodał doktor Bernard.
Ani policja, ani lekarz czy pielęgniarka nie zauważyli, że na łóżku leżał delikatny, złoty łańcuszek z czerwonym kamieniem.
W minutę później również zniknął.
Po chwili zapis na monitorach zamazał się i na taśmie został ,,śnieg “ i tylko szum… Nigdy nie dowiedzieli się, że w chwilę, zanim kobieta i chłopiec zniknęli, ona szepnęła: Odnalazłam cię”.
*
Marr stał w ognistym kręgu, lecz nie był sam.
– Umarłeś, ale ożywiłam cię – rzekła kobieta.
Piękna kobieta o długich blond włosach pocałowała chłopca w usta, z miłością.
– Znalazłam cię, do zobaczenia Marr – powiedziała cicho.
Znikła. Chłopiec stał w deszczu. Pamiętał ją przez chwilę…
– Ach tu jesteś. Wiedziałem, że tu jesteś – rzekł At–a. Wsiadaj, wszyscy cię szukają – rzekł mistrz Atlanta.
Epilog
Wybuchy się nasilały. Wulkan wyrzucał coraz większe ilości lawy. Wielka wyspa ginęła. Jeszcze sto lat temu nic nie zapowiadało nieszczęścia. Rozum zwyciężył serce, a technika, ducha. Ostatnie łodzie odpływały z Atlantydy. Ocaleli tylko nieliczni. Wszyscy mieszkańcy wyspy mieli włosy o kolorze złota, a oczy w kolorze nieba.
– Pamiętaj, czekaj na dziewczynę i mężczyznę. Ona będzie piękna. Poznasz ją po ślicznych, długich w kolorze lnu włosach i oczach jak moje. Tu na wyspie poza Marr, wszyscy takie mają, ale tam, gdzie będziesz, będzie na odwrót. Dasz im ten łańcuszek z rubinem. Nie umrzesz, aż przybędą.
Mały chłopiec o blond włosach i błękitnych oczach wsiadł na łódkę.
Dziewczyna wiedziała, że chłopiec zapomni, że tą dziewczyną będzie ona.
– Ty jesteś ostatni, mistrzu Atlanta.
Teraz z kolei mówił mąż o pięknym obliczu. Długie włosy o kolorze hebanu zdobiła spinka z trzema rubinami.
– Jeden miecz zatrzymaj, dla chłopca. Będzie synem króla, miecz go rozpozna. Drugi zostaw o miesiąc drogi koniem na wschód. Dostanie go wybrana przez miecz dziewczyna. Pospiesz się teraz, wulkan lada chwile pochłonie wyspę. Najpierw ta wojna na światło kamieni, a teraz wulkan.
Marr wiedział, że wybuch wulkanu był bezpośrednio wynikiem wojny, gdzie główną, straszną bronią było koncentryczne światło, wzmocnione tysiąckrotnie przez kryształy.
– Oni właśnie będą pilnować, aby nie zdarzyło się z Ziemią co teraz z Atlantydą – rzekł.
Atlanta oddalił się pospiesznie.
– A co z wami, zginiecie! – powiedział z łodzi.
– Nie martw się, my mamy alternatywne rozwiązanie – odrzekł mężczyzna.
Teraz z kolei Marr wiedział, że mistrz zapomni, że tym chłopcem będzie on, Marr.
Seen i Marr zostali sami.
– Musimy się pospieszyć, szkoda tych pięknych powłok. – Marr wskazał jej i swoje ciało.
– Jak sądzisz najdroższy, czy Dragonn Kerr domyśli się, dlaczego miał takie imię? Mówił On–thi, że nie ma przyjaciół. A przecież miał. Nas.
– Nie wiem, umiłowana. Ma całą wieczność, żeby do tego dojść. Wiesz co Seen, zastanawia mnie, kim jest ten Kryształ – rzekł młodzieniec.
– Ty potworny kłamco – uśmiechnęła się Seen. – Przecież wszystko sobie przypomniałeś!
– Tak, ale powiedz mi jeszcze raz, taka jesteś piękna, kiedy się złościsz.
– Dobrze, mój umiłowany, powiem ci. Pamiętasz, kiedy rodziłam mgławicę Andromedy, a potem powiedziałam, że jeszcze coś mam w łonie? To był Kryształ, nasz syn – rzekła.
– Tak, teraz pamiętam – rzekł Marr.
Seen uśmiechnęła się ślicznie.
– Jestem teraz w ciąży, to dziewczynka. Pamiętasz w Singapurze, jak powiedziałam, że ten pocałunek dał życie?
– To nie stało się wówczas kiedy kochaliśmy się, potem kiedy zobaczyłem twój łańcuszek z rubinem?
– Wiesz dobrze jak ja, że nigdy się nie kochaliśmy.
– Wiem – rzekł Marr.
– A co jest w twoim łonie?
– Ta sama Julia – szepnęła Seen.
– Jak to możliwe, przecież ona urodzi się Sarah i Drake?
– Ona również urodzi się Lindzie i Henremu – powiedziała Seen. – Wiesz, że dla nas wszystko jest możliwe – dodała Senn.
Pocałowali się namiętnie.
– Właściwie, dlaczego to robimy? – zapytała.
– Chodzi ci o pocałunek, którego nie było? – zapytał Marr.
– Nie, o WSZYSTKO.
– No cóż, ludzie chcą być bogami, to my nie możemy być ludźmi?
– Masz rację kochany.
Obydwoje zamienili się w jasne, białe światło o poświacie bursztynu. Potężny wybuch pogrążył ogromną wyspę w wodach oceanu.
Love
Marr i Seen przenieśli się na swoją planetę. Najwyższą planetę duchowego nieba, gdzie jest tylko ZAWSZE. To była ich planeta, ale teraz był tam ktoś jeszcze. Mała dwunastoletnia dziewczynka i czternastoletni chłopiec. Była tam też dorosła para. Piękna kobieta o atletycznym ciele i dobrze zbudowany mąż. Po drugiej stronie planety mieszkała inna dorosła para ze śliczną dziewczyną o brązowych włosach. Senn i Marr patrzyli na nich. Sami byli nadal niewidzialni.
– A więc to jest Sa–Ra? – zapytała Seen.
– Och nie, Sa–Ra mieszka z drugiej strony planety z moimi rodzicami – rzekł Marr.
– Więc kim jest ona? – zapytała Seen.
– Przecież wiesz, że to O–zee – rzekł Marr.
– Tak kochany, wiem. Jest bardzo szczęśliwa z Ur–tach i Her–ge.
– Czy tu chcesz urodzić Julię?
– Tak, a potem zabierzemy tu córkę Drake i Sarah. A potem Julię, Lindy i Henrego.
One są identyczne, lecz tu staną się jednością. Wiesz, że trzy jest doskonałe w jedności.
– Czy to jest w porządku, jeśli chodzi o Lindę? Ona zabiła człowieka? – zapytała Seen.
– Nie, ona nikogo nie zabiła. W Perth tego nie wiedziałem. Kiedy ten człowiek wsiadł do samochodu, moja boska natura mu coś szepnęła, czego wówczas nie wiedziałem. Kiedy wóz ruszył powoli, on wyskoczył z drugiej strony. Samochód wybuchł pusty. Porucznik O’Nill dziwił się później, że nie znaleźli nawet skrawka ciała. A wracając do Julii, kiedy to się stało?
– Przecież wiesz, że to stało się w Mac Kay, zanim dostrzegłeś łańcuszek.
– Tak umiłowana wiesz, że wiem.
Seen się zamyśliła.
– Wiesz co umiłowany, ciągle myślę o Julii. Mówią, że Bóg wie wszystko i nigdy się nie rozwija ani uczy. Nasze stworzenie tak mówi – dodała.
– A tak nie jest?
– Stworzyłem widzialne i niewidzialne, wszechświaty, rośliny i istoty, ale jeszcze nigdy ,,wyobrażenie” nie kochało tak, bardzo, abym obdarzył go Życiem – rzekła Seen.
(tu nie ma błędy Seen mówi jak rodzaj męski. Senn i Marr jest jednym Bogiem * uwaga do czytających)
– Zrobiłem to, bo zasłużyła na to swoją miłością – rzekł Marr.
– Kiedy to się stało? – zapytała Seen.
– Wiesz to, bo jesteś mną – odparł Marr. – W pokoju hotelu Mac Kay, kiedy całowała ludzkość – rzekł Marr.
– W samolocie do Singapuru, kiedy obiecała Sarze, że będzie jej córką – szepnęła Seen.
– Kiedy płakała po tym, jak jej powiedziałem, że nie jest Julią, jaką znamy, w Perth – powiedział Seen i Marr razem.
Niewidzialna poświata zajaśniała, a ON trwał w uniesieniu.
*
– A kim jest ten chłopiec? – zapytał Marr.
– Zaraz oberwiesz, nie poznajesz własnych dzieci? To Kryształ!
– Lubią się z O–zee – rzekł.
– Tak, ona na razie wie i nie wie, gdzie jest. Dlatego przeżyją razem prawie sto lat. Dojrzeją, staną się dorośli, ale nie zestarzeją. Dopiero potem zrozumieją, że są nieśmiertelni i zawsze – rzekła Seen.
– A co z innym? – zapytał.
– Są na innych duchowych planetach, nadal w materii lub odbywają karę – odrzekła.
– Jestem MIŁOŚCIĄ, jak mogę karać? – zapytała Seen
– Karą jest tylko oddalenie od nas, to wszystko – rzekł Marr. – I to pali jak nieugaszony ogień.
Wyszliśmy z tego, ale było ciężko nawet nam, mimo że jestem Bogiem.
Przecież nie wiedziałem o tym, z kilkoma wyjątkami. – powiedziała Seen.
– Najtrudniej było w Mac Kay – rzekł Marr. – To dla mnie. A dla ciebie, Seen?
– Nie wiesz wszystkiego, bo nie chcesz – rzekła, śmiejąc się.– Sara wtedy spała, kiedy wróciliśmy z lodami. Mimo to się przemogłam i ją obudziłam. Bałeś się wówczas, pamiętam.
– Tak, ale tego pierwszego. Z czym przegrałem po zdarzeniu z Sa–Ra. Tego drugiego po prostu nie chciałem. W końcu to nie byłoby etyczne, a my mamy wysokie poczucie czystości.
– Tak się nie stało, bo szanowałam nawet to, że ,,wyobrażenie” jest twoją córką.
– Ale uczyniłbym to dla ciebie, chociaż jesteś mną – rzekł.
– Dla Seen czy Julii? – zapytała.
– Przecież byłaś wówczas Seen! – zdziwił się.
– Nie, wówczas to była Julią, podobnie jak w Mac Kay i Perth. Miała tylko trzy szansy!
– I pomyśleć, że Kryształ to wszystko zaplanował – rzekł Marr.
– Wiesz, że JA to uczyniłem – rzekła z uśmiechem.
– Test jest wielki, bo JA JESTEM wielki – rzekł Marr.
– Czemu wylądowałem w Papeete? – zapytał po chwili.
– Przeleciałeś na drugą stronę Ziemi, przez jądro i akurat ta wyspa była po przeciwnej stronie.
– Tak, ale wpadłem tam czternaście tysięcy lat potem! – rzekł Marr. – A kiedy mnie ożywiłaś, znalazł mnie Atlanta! Jak to możliwe?
– Ludzie myślą, że Bóg nie ma poczucia humoru – rzekła Seen.
– To mówią ci, którzy mnie nie znają – odrzekł.
– A ponieważ to się stało, rozumiesz już, czemu powiedziałam ci na stepie koło Or, że kochałam cię dużo wcześniej.
– Czy zrobimy to znowu? – zapytała Seen po chwili milczenia.
– Tak, tym razem JA JESTEM w postaci czarnowłosej, dziesięcioletniej dziewczynki. Za 400 lat od czasu, w którym żyję teraz Drake i Sarah, po okropnej wojnie, świat osiągnie wielką technikę. Coś się wydarzy i muszę tam wkroczyć – rzekł Marr i Seen.
– Mówisz o mojej najczystszej postaci? – zapytała Senn i Marr.
– Tak! Moja najczystsza postać jest zawsze dzieckiem, bo dziecko jest czyste.
– Co to za powód, że JESTEM w mojej najczystszej postaci? To się zdarzyło dopiero siedem razy, kiedy JESTEM!
W tej chwili ON odczuł wielką radość, bo wiedział dlaczego. Jan Go kochał i Piotr, lecz nikt Go nie kochał tak, jak Rasa.
– Wiesz, tak jak ja, że dla mnie jest, tylko JEST – rzekł Senn i Marr.
– Wiesz, że WIEM. Wiesz, że Jestem, który Jestem. Jestem Jedyny i Jestem wszystkim. Jestem, który Jestem i Jestem, który nie Jestem.
Stali się widzialni.
– Dzień dobry, mamusiu – rzekła Seen.
– Och kochanie, wiem, kim JESTEŚ, ale dla mnie pozostaniesz córką, dobrze? – poprosiła Her–ge klękając i dotykając jej stóp.
– Dobrze, niech tak będzie – odrzekła Seen.
Seen przytuliła ojca, a w jego oczach pokazały się łzy.
– Kocham cię. Teraz wiem, że nie byłeś jak ojciec O–zee – rzekła ze łzami Seen.
O–zee patrzyła na Seen. Podeszła i uklękła, ujmując i całując jej stopy.
– O Panie stworzenia, ty jesteś miłością – szepnęła O–zee. – Pozwól swojej uniżonej służce wyznać coś. Kiedy żyłam na ziemi podobnej do tej, miałam przyjaciółkę. Ona była uosobieniem miłości i dobroci. Czy kiedyś dostąpi radości bycia w miejscu jak te? – zapytała O–zee.
– To JA JESTEM, kochanie – rzekła wzruszona Seen.
– Serce mówiło mi to wówczas i teraz również czułam – szepnęła O–zee.
O–zee popatrzyła na Marr.
– To ty Panie jesteś ten Lew – szepnęła i także ucałowała jego stopy.
– Tak, to JA JESTEM – rzekł Marr.
– Nie czuję nienawiści do Hur–nam, ale nie chce go widzieć – rzekła O–zee.
– W końcu czasu on przyjdzie do mnie, ale twoje oczy go nie zobaczą. Ty rzekłaś! – rzekł Seen i Marr jak tysiąc wód.
Marr wiedział już czemu Seen powiedziała mu, że kochał ją od chwili, kiedy miała jedenaście lat, bo on był tym lwem. Uszanował też uczucie Sa–Ra i zabrał ją na tę planetę, zaraz jak opuścił mistrza At–a. Teraz dopiero przypomniał sobie WSZYSTKO.
KONIEC.
Fikcja przeznaczona dla osób dorosłych, ze zrozumieniem delikatnych aspektów ludzkiej niedoskonałości.
Pamięci O–zee i wszystkim ofiarom przemocy fizycznej i seksualnej.
*
,,Morderstwo jest strasznym czynem, ale jeszcze gorszym jest gwałt dokonany na dziecku, szczególnie własnym” Alex Aragon.
Czas akcji, dla tych, co się pogubili.
17 tysięcy lat temu, zniszczenie Atlantydy.
14 tysięcy lat temu, Marr poznaję Seen. Poznają On–thi i Dragonn Kerr, Kryształ.
12 tysięcy lat temu, Dragonn Keer (dzięki Kryształowi) wrzuca trójkę do pętli czasu.
Rok 2011 (San Francisco, Perth, Singapore, Mac Kay).
Rok 2011 Pappete, francuska Polinezja (12–letni Marr przegrywa pierwszą walkę z Wrogiem, 14 tysięcy lat temu, przelatuje przez środek Ziemi, umiera w szpitalu. Seen jako Bóg ożywia go. Marr zostaje znaleziony w deszczu przez mistrza Atlante.
Nieokreślony czas, Świat Duchowy ( Marr i Seen jako Jeden Bóg odwiedzają Najwyższą planetę duchowego nieba, Planetę Boga )
Dwunastoletni Marr nie miała wyboru. Stał się na krótko Bogiem, by uratować Sa–Ra. Seen robi to też raz, by ożywić 12–letniego Marr. Kiedy Marr poznaje Seen ma 20 lat, Seen ma wówczas około 25 lat. Dlatego Seen mówi mu, że kochała go dłużej niż on ją. Marr /Mark cierpi na fobię: pedophobia, gymnophobia (lęk przed dziećmi, lęk nagiego ciała). Dwunastoletni Marr został zaskoczony, widząc nagą Sa–Ra. Od tego czasu jego Wróg się ujawnił. Oczywiście cały test zaplanowali dla siebie (zaplanował dla siebie) Bóg. Tak jak zauważyła O–zee, to Marr jako Bóg–sędzia, będąc w postaci ogromnego lwa, zabił jej ojca.. Nawet to jak go zabił, miało znaczenie. Powstała myśl, serce ją zaakceptowało, a właściwa część ciała dokonała tego niegodziwego czynu. Dlatego Marr jako lew rozerwał jego ciało w tej kolejności. Czasem Bóg czeka, a jego wszystkie energie, które są jednością z nim, dokonują reakcji. Czasem konsekwencja czynu przychodzi od razu. Seen była doskonałością i częścią doskonałości. W niej była przyjaciółką, O–zee. Ci, z którymi ON obcuje bezpośrednio, są mu drodzy jak źrenica oka. Biada temu, kto ukrzywdzi takie stworzenie! Cała praca jest fikcją, chociaż pewne zwroty zostały zainspirowane świętymi księgami Wedyjskimi i Biblii.
Jak Ci się podobało?